Aby uratować milicjantów, którzy zabili Grzegorza Przemyka, SB musiała się uporać nie tylko z niewygodnymi świadkami, lecz także z prokuratorami, którzy okazali się niedostatecznie lojalni wobec władzy.
Lato 1983 roku. Gwardia Warszawa to milicyjny klub sportowy, lecz jej XIX-wieczna hala w centrum stolicy kojarzy się raczej z walkami bokserskimi niż z przemarszami funkcjonariuszy komunistycznego reżimu. Ale tego dnia do pomieszczenia długim szeregiem wchodzą milicjanci. 60 rosłych mężczyzn, wszyscy podobni do siebie jak krople wody, takiego samego wzrostu i budowy, tak samo umundurowani, a w dodatku wcześniej ucharakteryzowani, aby nie można było odróżnić ich od siebie. Ustawiają się w szpaler.
Chwilę później w hali pojawia się kilka osób ubranych po cywilnemu. Wśród nich młody, osiemnastoletni chłopak. Przestraszony przygląda się dziesiątkom milicjantów. To Cezary Filozof, jedyny świadek zakatowania Grzegorza Przemyka. A w Hali Gwardii odbywa się „okazanie" świadkowi funkcjonariuszy podejrzanych o dokonanie tego czynu. Tak zaaranżowane, aby nie udało mu się ich rozpoznać.
Źródło: Rzeczpospolita
Więcej na rp.pl