Wkładem gen. Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego w dzieje Polski było to, że należał do grona twórców esprit de corps Wojska Polskiego, czyli ducha armii – mówi PAP prof. Mariusz Wołos, historyk z Instytutu Historii PAN oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie. 75 lat temu, 1 lipca 1942 r. w Nowym Jorku samobójstwo popełnił jeden z legendarnych oficerów Wojska Polskiego generał Bolesław Wieniawa Długoszowski.
PAP: W polskiej pamięci historycznej gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski kojarzony jest najczęściej jako bywalec warszawskich restauracji, kabaretów, postać obracająca się w środowisku artystów i literatów. Skąd wziął się ten wizerunek Wieniawy i dlaczego przesłania wszystkie jego aktywności?
Prof. Mariusz Wołos: To sprawa bardzo złożona. Wiele stykających się z nim osób widywało go właśnie na dansingach, w restauracjach, czy na paradach lub imprezach kawaleryjskich. W utrwaleniu takiego wizerunku Wieniawy duży udział mieli kompani, w pierwszym rzędzie Skamandryci, którzy tak rysowali jego portret.
Przyjaciel Wieniawy, Józef Beck, pisząc już po jego śmierci bardzo intersujący szkic biograficzny postaci generała miał nawet za złe Skamandrytom, że nie wystarczająco wiele miejsca poświęcali wyjątkowej umysłowości, talentom i zaletom Wieniawy, ale pisali o nim głównie jako o bawidamku, komediancie. Ten wizerunek został utrwalony również w międzywojennych szopkach noworocznych, gdzie opisywany był następująco: „Komendant sam jak byk, ma dwulitrowy łyk”. Publiczność chętnie czytała takie żarty i docierały one nie tylko do kręgów inteligencji.
W okresie II wojny światowej osoby należące do obozu opozycyjnego wobec piłsudczyków przedstawiały bardzo negatywny obraz Wieniawy-Długoszowskiego, jako pijaka i człowieka nieodpowiedzialnego, który nie może zajmować wysokich funkcji państwowych. Ten ostatni argument odnosił się głównie do sprawy utrącenia przez nich kandydatury generała na urząd prezydenta RP.
Do takiego wizerunku generała przyczyniła się również propaganda Polski Ludowej, która zohydzała obóz pomajowy, wówczas nie bez ironii nazywany sanacją. Najbardziej emblematyczną postacią tego obozu, poza samym Józefem Piłsudskim, był właśnie Wieniawa. Odmalowywanie go w ciemnych barwach było dla komunistów bardzo wygodne. Nawet jeden ze Skamandrytów, Antoni Słonimski, napisał pod koniec życia, że należałoby odkłamać legendę Wieniawy. Historycy zaczęli to czynić dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Niestety ten płytki i niesprawiedliwy obraz generała utrwalił się w pamięci historycznej.
PAP: W swojej biografii określił Pan gen. Wieniawę-Długoszowskiego jako niezwykle wrażliwego człowieka. W jaki sposób generał podchodził do swojego wizerunku i takich opinii na swój temat?
Prof. Mariusz Wołos: Wieniawa do swojego wizerunku podchodził z pewną nonszalancją. Świadczą o tym rozpowiadane przez niego anegdoty na swój temat. Jedna z nich została utrwalona w pamiętnikach jednego z jego najbliższych współpracowników płk. dypl. Józefa Szostaka. Wieniawa miał umówić się z Szostakiem, szefem swojego sztabu, że zawsze jeden z nich musi być trzeźwy, żeby drugi mógł poszaleć. W pewnym momencie Szostak, nazywany przez kolegów „Dudusiem”, przyszedł do Wieniawy w galowym mundurze z pytaniem: „kiedy wreszcie będzie moja kolej?”. Gdy sam opowiadał takie historie część słuchaczy traktowała to z przekąsem, inni zaś wiedzieli, że żartuje. Być może byli i tacy, którzy odnosili się do tego z pełną powagą.
Wieniawa podchodził więc do swojego wizerunku z dużym dystansem. W Polsce międzywojennej takie historie mu nie szkodziły, ale miały smutne konsekwencje w okresie II wojny światowej.
Oczywiście był to człowiek nieprawdopodobnie wrażliwy. Proszę pamiętać, że ważną komponentą jego osobowości było bycie poetą, tłumaczem prozy i poezji, głównie francuskiej, między innymi Charlesa Baudelaire’a. Potrafił również pięknie pisać, świetnie posługiwać się słowem mówionym. Wiedział o tym każdy kto słuchał Wieniawy opowiadającego o wybitnych dziełach literackich takich jak powieści Marcela Prousta, które doskonale znał. Zachwycała wszechstronność i głębia jego wiedzy, której mógł mu zazdrościć niejeden profesor literatury i znawca kultury.
To jedna strona osobowości Wieniawy. Inna to pełnione przez niego funkcje dowódcze. Podczas ich wykonywania dbał o swoich podkomendnych, wyciągał rękę do najsłabszych, którzy nie umieli odnaleźć się w zbiorowości, z łatwością przełamywał bariery. Szeregowym podkomendnym w 1. Pułku Szwoleżerów przekazywał bilety teatralne i zarażał ich miłością do poezji, kultury, literatury. Wśród jego żołnierzy byli przecież ludzie z odległych regionów Polski, często głębokiej prowincji, dla których takie działania nie pozostawały bez znaczenie.
Stawiam tezę, że specyfika Wieniawy i wielu innych wyższych oficerów, zwłaszcza wywodzących się z Legionów, polegała na tym, iż czuli się w pierwszej kolejności inteligentami, a dopiero później żołnierzami. Nie byli to typowi zawodowi oficerowie, którzy przeszli przez koszary, służbę wojskową, musztry, regulaminy. Byli to ludzie, którzy ochotniczo założyli mundury, ale pozostali inteligentami w najlepszym rozumieniu tego słowa odnoszącym się do osób urodzonych w ostatnich dwóch dekadach XIX w.
PAP: Osobą kluczową dla losów Wieniawy był Józef Piłsudski. Już w 1914 r. Długoszowski pisał w jednym z listów: „strasznie miły i dzielny człowiek z Ziuka”. Jakie były początki ich znajomości?
Prof. Mariusz Wołos: Poznali się dosyć późno. Pierwszy kontakt między Piłsudskim a Bolesławem Długoszowskim, który wówczas nie używał jeszcze swojego herbu szlacheckiego jako pseudonimu, miał miejsce w lutym 1914 r. Przyszły generał, wówczas poeta, artysta miał już niemal 33 lata.
Piłsudski stał na czele Związku Walki Czynnej, szykował się do działań irredentystycznych przeciwko Rosji i był znany z działalności w Polskiej Partii Socjalistycznej. Sam Długoszowski deklarował, że w tym czasie sympatyzował raczej z kręgami konserwatystów krakowskich związanymi z „Czasem”. Był jednak wychowany w kulcie walki niepodległościowej. Jego ojciec, również Bolesław, był powstańcem styczniowym. Wśród antenatów nie brakowało uczestników Powstania Listopadowego i Wiosny Ludów. To nie mogło pozostać bez znaczenia w momencie, gdy zobaczył, może jeszcze nie tyle wodza, co osobowość, za którą można było pójść dalej ku wolnej Polsce.
Wieniawa-Długoszowski należał do grupy żołnierzy od zadań specjalnych. Jego cechy charakteru, takie jak bystrość, pojmowanie w lot trudnych spraw, wyczucie tego, czego chce od niego Piłsudski sprawiały, że nadawał się do realizacji najtrudniejszych zadań i wypełniania najbardziej skomplikowanych poleceń.
Wieniawa nie był już wówczas człowiekiem młodym. Miał za sobą określony bagaż życiowych doświadczeń, był z wykształcenia doktorem medycyny, z zamiłowania artystą. Był dekadę lub nawet kilkanaście lat starszy od większości żołnierzy Legionów. Nie należał do pokolenia Piłsudskiego, ani do tego, którego przedstawiciele nazywali Komendanta „dziadkiem”. Między nim a Piłsudskim było zaledwie czternaście lat różnicy.
Przyszły Naczelnik Państwa zorientował się, że oficer wykształcony, bardzo inteligentny oraz znający języki (francuski i niemiecki, później także angielski i włoski) może mu się bardzo przydać. Moment zadzierzgnięcia kontaktów został z czasem wzmocniony, jak stwierdził biograf Wieniawy Jacek Majchrowski, tym że Piłsudski widział w Wieniawie siebie w tych aspektach, w których sam nie mógł się zrealizować. Trudno byłoby, aby poważny brygadier wysyłający na śmierć wielu swoich podkomendnych i mąż stanu mógł sobie pozwolić na takie żarty, jak te czynione przez Długoszowskiego. Ich osobowości po prostu się uzupełniały.
PAP: „Wyśmienity bojowy oficer lubiany ogólnie. Ułani z uciechą na najtrudniejsze akcje z nim szli” – pisał o nim jeden z le. Wydaje się, że jego pozycja w Legionach wyjątkowa...
Prof. Mariusz Wołos: Należał do grupy żołnierzy od zadań specjalnych. Jego cechy charakteru, takie jak bystrość, pojmowanie w lot trudnych spraw, wyczucie tego, czego chce od niego Piłsudski sprawiały, że nadawał się do realizacji najtrudniejszych zadań i wypełniania najbardziej skomplikowanych poleceń. Nie były to przecież czasy telefonów komórkowych.
Piłsudski wysyłał Wieniawę z misją do sztabu dywizji austriackiej czy niemieckiej stojącej kilkanaście kilometrów dalej, a ten musiał być na tyle operatywny, aby mógł wypełnić nie zawsze precyzyjne instrukcje Piłsudskiego. Już w legionowych czasach koledzy i podkomendni traktowali Wieniawę jako „porte-parole”, czyli rzecznika przyszłego Marszałka. Jeżeli Wieniawa przekazywał informację to uważano, że pochodzi ona wprost od Piłsudskiego. Z tego zaufania wynikała atencja i szacunek dla Wieniawy.
W pierwszym okresie walk legionowych Wieniawa był bardzo odważnym dowódcą plutonu, który nieraz prowadził swoich ułanów do walki. Z takich doświadczeń i zaufania brała się wysoka pozycja Wieniawy wśród jego podkomendnych. Wzajemne postrzeganie Piłsudskiego i Długoszowskiego wynika więc również z ich stosunków z podkomendnymi. Bardzo silnie zintegrowane środowisko legionowych i peowiackich oficerów skupionych wokół Komendanta Głównego szybko zaczęło traktować Wieniawę jako jego powiernika i męża zaufania. Tak widziano go nawet po śmierci Marszałka, obawiając się, że może znać niekoniecznie pozytywne opinie Piłsudskiego o takim czy innym dygnitarzu.
PAP: To zaufanie Piłsudskiego sprawiło, że stał się na jego polecenie jednym z organizatorów Polskiej Organizacji Wojskowej.
Prof. Mariusz Wołos: Wieniawę postrzegano jako człowieka, który pod nieobecność Komendanta wiedziałby jak postąpiłby sam Piłsudski. Lata 1917-1918 r. były bardzo trudne dla piłsudczyków i choć niska ranga wojskowa nie predestynowała Wieniawy do stanięcia na czele POW, to jednak był bardzo wysoko w strukturach tej organizacji. Między innymi dlatego otrzymał niezwykle trudną i niebezpieczną misję na Wschód, na Ukrainę i do Rosji.
Drugim powodem było doskonałe reprezentowanie linii politycznej Komendanta, która wówczas zakładała przekonanie jak największej liczby polskich żołnierzy z armii rosyjskiej do niepodległościowych idei piłsudczykowskich i nawiązanie kontaktów z misjami wojskowymi aliantów oraz prowadzenie działalności przeciw Niemcom i Austro-Węgrom.
Nie udało się zrealizować wszystkich punktów tego planu. Emisariusze POW, wśród których był i Wieniawa, ulokowali się we wszystkich trzech korpusach polskich na Wschodzie. Długoszowski szukał kontaktów w II Korpusie generała Józefa Hallera, ale nie udało mu się go przekonać do idei piłsudczykowskich. Nawiązał jednak kontakty z misją wojskową Francji.
Proszę pamiętać, że jeszcze przed I wojną światową Wieniawa przez wiele lat mieszkał w Paryżu i wykorzystywał tamtejsze znajomości. Korzystał z nich i rozwijał je również płk Edward Śmigły-Rydz, czyli rzeczywisty szef POW. Nie udało się zrewoltować do walki z Niemcami żołnierzy korpusów polskich na Wschodzie. Było to zadanie trudne, ale również szalenie ryzykowne, ponieważ wystąpienie podobne do tego pod Kaniowem mogłoby zostać utopione we krwi. Być może lepiej się stało, że ten plan zakończył się niepowodzeniem.
PAP: Wieniawa powrócił do Warszawy w listopadzie 1918 r. i został adiutantem Piłsudskiego. Jaka była jego rzeczywista rola podczas pełnienia tej funkcji?
Prof. Mariusz Wołos: Wieniawa został adiutantem Piłsudskiego już w sierpniu 1915 r., czyli w momencie niezwykle trudnym dla Legionów. Zaraz po zajęciu Warszawy przez wojska niemieckie Długoszowski na rozkaz Komendanta Głównego udał się z nim do stolicy i od tego momentu przez kolejne dwadzieścia lat z krótkimi przerwami był u boku Piłsudskiego.
Po powrocie z bolszewickiego więzienia w Moskwie został naczelnym adiutantem swego wodza. Nie do końca jednak wiemy jaką faktycznie rolę odgrywał wypełniając te obowiązki. Późniejsze przekazy nie w pełni pokazują jego rzeczywistą pracę przy Piłsudskim. Wiemy, że Wieniawa był nie tylko adiutantem, ale spełniał także funkcje sztabowca, emisariusza, łącznika. Nie mamy dokładnej wiedzy odnośnie do znaczenia jego działań w przełomowych momentach sierpnia 1920 r. Bez wątpienia była to rola wybitna, ponieważ Piłsudski dziękował Wieniawie, a ten nigdy nie zawiódł jego oczekiwań. Gdyby tak było, ich drogi prawdopodobnie by się rozeszły. Nie wiemy czy Wieniawa wpłynął na plany strategiczne i taktyczne bitwy na przedpolach Warszawy, gdyż sprawy te rozstrzygały się w gronie kilku współpracowników Piłsudskiego. Do tego wąskiego kręgu należeli między innymi Wieniawa, Julian Stachiewicz, Tadeusz Piskor, a nieco później Ignacy Matuszewski.
PAP: Przykładem krótkiego oddalenia od Piłsudskiego jest pobyt Wieniawy w Bukareszcie, gdzie pełnił funkcję attaché wojskowego…
Prof. Mariusz Wołos: Pełnił tę funkcję ledwie przez niespełna rok – między styczniem a październikiem 1922 r. po bardzo ostrym konflikcie piłsudczyków z Francuską Misją Wojskową w Warszawie. W Bukareszcie czuł się źle, pracy swojej nie lubił, ponieważ chciał być w Warszawie u boku marszałka Piłsudskiego. Mimo że był predestynowany do służby dyplomatycznej, to jednak nade wszystko czuł się żołnierzem i chciał przebywać wśród innych kawalerzystów w pobliżu swojego Komendanta, którego mógł chronić i doradzać w wielu sprawach. Tego brakowało mu w Bukareszcie. Ta placówka była męcząca również dlatego, że bardzo źle opłacano wówczas naszych attachés wojskowych.
We wrześniu 1922 r. Rumunię odwiedził Piłsudski, między innymi w celu podpisania konwencji wojskowej i nawiązania osobistych kontaktów z sojusznikami. W przygotowaniu tej wizyty Wieniawa miał spory udział, więc po osiągnięciu tego celu mógł wrócić do Warszawy. Zaczął bardzo brutalnie domagać się odwołania z Rumunii. Groził nawet porzuceniem placówki, co było sprawą raczej niespotykaną.
Kilka lat temu w moskiewskich archiwach natknąłem się na korespondencję Wieniawy z Matuszewskim, szefem Oddziału II, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Matuszewski namawiał w niej Wieniawę do objęcia ataszatu w Berlinie, ten jednak odrzucił owe propozycje. Wymiana listów między nimi znajduje się w dokumentach polskich wywiezionych do stolicy Związku Sowieckiego po zakończeniu drugiej wojny światowej jako „zdobyczne”. Polscy badacze przez kilka dziesięcioleci nie mieli do nich w ogóle dostępu, a i teraz nie tak często z nich korzystają. To zresztą dobry przykład na istnienie wciąż nieznanych materiałów dotyczących biografii Wieniawy.
PAP: Kilka miesięcy później odszedł z wojska idąc w ślady swojego komendanta.
Prof. Mariusz Wołos: Nie był jedynym, który to zrobił. Analogiczną drogę wybrał między innymi Józef Beck. Podobnie jak Wieniawa nie widział możliwości służby w siłach zbrojnych kontrolowanych przez przeciwników obozu piłsudczykowskiego. Był to początek spokojnego rocznego okresu w życiu Wieniawy i Becka. Po roku obaj otrzymali rozkazy gen. Władysława Sikorskiego dotyczące odbycia kursów doszkolenia w Wyższej Szkole Wojennej. W razie odmowy straciliby uprawnienia oficerów Sztabu Generalnego, mimo to zanim odpowiedzieli na rozkaz zdecydowali się spytać o pozwolenie przebywającego w Sulejówku marszałka Piłsudskiego, któremu zależało na jak najlepszym przygotowaniu związanych z nim oficerów i wyraził zgodę. Warto dodać, że był to okres, gdy stosunki między Wieniawą i Beckiem były bardzo bliskie. Przyjaźń okazała się dozgonna.
PAP: W 1926 r. spełniło się marzenie Wieniawy i po zamachu majowym mógł zostać dowódcą 1. Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego…
Prof. Mariusz Wołos: Tak, nie była to jednostka „imienia Piłsudskiego”, lecz był to pułk jemu oddany, którego Marszałek był szefem. Było to marzenie Wieniawy, ponieważ właśnie ten pułk był w prostej linii kontynuacją 1. Pułku Ułanów Legionów Polskich, tzw. beliniaków, wśród których w czasie Wielkiej Wojny służył Wieniawa. Czuł się beliniakiem i szwoleżerem do końca swoich dni. Mówiono o nim nawet jako o „generale szwoleżerów”. Dowódcą pułku pozostał przez dwa lata. Ten okres wspominał bardzo dobrze.
PAP: Jego służba w 1. Pułku Szwoleżerów nie zawsze była oceniana pozytywnie.
Prof. Mariusz Wołos: Patrząc krytycznie i obiektywnie należy podkreślić, że Wieniawa nie miał doświadczenia w dowodzeniu dużymi jednostkami kawalerii. Gdyby prześledzić jego służbę w tym rodzaju broni to okaże się, że były to tylko krótkie okresy, takie jak lata 1914-1915, gdy odszedł z kawalerii Legionów na stanowisko adiutanta komendanta. Później objął dowództwo 1. Pułku Szwoleżerów, aby w 1930 r. trafić na bardzo przecież wysokie stanowisko dowódcy I Brygady Kawalerii i 2. Dywizji Kawalerii.
Mimo że nosił okrągłą czapkę szwoleżera z amarantowym otokiem to jednak prawdziwej służby liniowej było w jego biografii niewiele, ponieważ Piłsudski wykorzystywał go do różnych ważnych i poufnych misji. O niektórych z nich nie mamy żadnej wiedzy ze względu na zachowywanie zasad konspiracji znanych jeszcze z okresu przed 1918 r. Miewał też okresy pracy sztabowej, czyli za biurkiem, a nie w siodle.
PAP: Wieniawa bardzo wytrwale bronił roli kawalerii w ewentualnej nadchodzącej wojnie i wierzył, że ta formacja ma przed sobą przyszłość.
Prof. Mariusz Wołos: Uważał, że kawaleria będzie odgrywała wciąż ważną, być może przewodnią rolę w ewentualnej wojnie. Czytał literaturę światową poświęconą tej sprawie, między innymi pracę niemieckiego kawalerzysty gen. Georga Brandta pt. „Moderne Kavallerie”, ale raczej nie rozprawy Heinza Guderiana na temat broni pancernej czy płk. Charlesa de Gaulle’a o armii zawodowej. Nie należał do zwolenników tez Sikorskiego wyłożonych w opublikowanej w 1934 r. pracy „Przyszła wojna”, w której ten ostatni stawiał między innymi na rozwój broni szybkich.
Wieniawa był nadzwyczaj przywiązany do tradycji kawaleryjskiej i współuczestnictwa w kreowaniu tego co można nazwać duchem kawalerii. Z drugiej strony nie wydaje się, aby tak inteligentny człowiek nie zdawał sobie sprawy, że dla kawalerii w nowoczesnym teatrze wojennym było coraz mniej miejsca. Udowodniły to wydarzenia I wojny światowej na froncie zachodnim. W tej sprawie Wieniawa znalazł się pewnym potrzasku, który sam na siebie zastawił. Pamiętajmy również, że Długoszowski był wychowany w kulcie epoki napoleońskiej z akcentem na dzieje szwoleżerów i innych formacji kawaleryjskich. Przenoszenie rzeczywistości z początków wieku XIX do pierwszej połowy XX nie było jednak zbyt rozsądne.
PAP: Dlaczego Wieniawa przyjął funkcję ambasadora RP w Rzymie?
Prof. Mariusz Wołos: Myślę, że stało się to na prośbę ministra Józefa Becka, który na czele najważniejszych placówek dyplomatycznych pragnął mieć zaufanych ludzi. Nikomu chyba nie ufał bardziej, niż Wieniawie. W Warszawie krążyły w tym czasie pogłoski, że gdy Beck zostanie co najmniej premierem, to Wieniawa otrzyma nominację na szefa dyplomacji. Sam Beck zdawał się zgłaszać takie sugestie. Rzym w przededniu wojny był jedną z najważniejszych placówek, zaś długofalową misją Wieniawy miały być próby odciągnięcia faszystowskiej Italii od III Rzeszy. Starał się on realizować ów cel, grając na antyniemieckich nastrojach niektórych włoskich polityków, szczególnie szefa dyplomacji hrabiego Galeazzo Ciano. Oczywiście ze względów geopolitycznych odciągnięcie Włoch od Niemiec było wówczas niemożliwe i ewidentnie przekraczało możliwości polskiej dyplomacji.
Wieniawa był dobrze przygotowany do służby w Rzymie. Bardzo dobrze mówił po włosku. Nauczył się tego języka jeszcze przed objęciem placówki. Poza tym w tym czasie ujawniły się inne jego umiejętności dyplomatyczne. Poza Stanisławem Catem-Mackiewiczem, który twierdził, że Wieniawa w swoich raportach poświęcał więcej miejsca na własne wypowiedzi, niż temu co usłyszał od rozmówców, nikt inny nie ocenia negatywnie jego misji pełnionej w bardzo trudnym dla Polski okresie, między wiosną 1938, a czerwcem 1940 r. Takie opinie Mackiewicza mogły wynikać w dużym stopniu z prowadzonej przez niego totalnej krytyki polityki Józefa Becka.
PAP: Czym kierował się prezydent Ignacy Mościcki w momencie nominowania Wieniawy na swojego następcę?
Prof. Mariusz Wołos: Między innymi cechami charakteru wspomnianych na początku naszej rozmowy, które nie były powszechnie znane dość powierzchownie oceniającej go opinii publicznej, ale były dobrze rozpoznane wśród ówczesnych elit władzy obozu pomajowego. Zdawano sobie sprawę, że jest to człowiek honoru, który będzie próbował wyciągać rękę do przeciwników politycznych i jednać ich w imię interesu narodowego oraz respektowania polskich wartości. Tego nauczył go Piłsudski, między innymi w momencie utworzenia rządu Ignacego Jana Paderewskiego, który był przecież wynikiem kompromisu między Dmowskim i Marszałkiem.
Abstrahując od odmowy przyjęcia stanowiska, należy podkreślić, że Wieniawa zaproponował objęcie funkcji premiera prymasowi kardynałowi Augustowi Hlondowi, czyli osobie apolitycznej, która mogła wokół siebie zjednoczyć większość Polaków. Niesprawiedliwe i nieprawdziwe jest uzasadnianie nominacji prezydenta Mościckiego wyłącznie faktem bycia Wieniawy częścią tego samego obozu władzy i chęcią przedłużenia jego rządów oraz przebywaniem w bezpiecznym Rzymie z dala od niemieckich i sowieckich okupantów. Wieniawa w tych tragicznych dla Polski okolicznościach nie chciał uprawiania polityki partykularnej, partyjnej, lecz pragnął zjednoczenia narodowego.
PAP: Dlaczego, mimo wyrażanej przez Wieniawę lojalności wobec rządu Sikorskiego został tak potraktowany przez nowe władze RP?
Prof. Mariusz Wołos: Sikorski i jego najbliższe otoczenie, nie licząc kilku wyjątków, obwiniało całą elitę pomajową za upadek Polski oraz za swoje własne krzywdy. Niespecjalnie rozważano czy ktoś rzeczywiście za owe krzywdy odpowiada, lecz kierowano się zasadą odpowiedzialności zbiorowej.
Wieniawa z punktu widzenia Sikorskiego należał do grupy najbardziej znienawidzonej. Był nie tylko jednym z najbliższych stronników Piłsudskiego, ale co gorsza także „beckistą”. Takiego określenia używano w Paryżu, Angers i Londynie, eliminując z życia publicznego osoby zaliczane do tego grona jak chociażby ambasadorowie Wacław Grzybowski, Józef Lipski czy Juliusz Łukasiewicz. Nie pozwolono im pracować w polskiej dyplomacji i nie wykorzystano ich wiedzy. Gdyby istniała taka możliwość zrobiono by to samo z Wieniawą, ale problem polegał na tym, że jego natychmiastowe odwołanie z Rzymu sprawiłoby, iż sojusznik III Rzeszy nakazałby likwidację placówki lub nie zgodził się na akredytację jego następcy. Włosi niedwuznacznie sugerowali taki scenariusz. Wieniawa był więc przez polskie władze wychodźcze z Sikorskim na czele z konieczności tolerowany przez kilka miesięcy, aż do agresji Włoch na Francję.
Wyjechał do USA. Do Londynu wysyłał prośby o skierowanie tam, gdzie czuł się najlepiej – do armii na jakiekolwiek stanowisko. Odmówiono mu. Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że Sikorskiemu również odmówiono w 1939 r., ale to nie Wieniawa mu odmówił. Sikorski przerzucił odpowiedzialność Śmigłego na gen. Długoszowskiego i wielu innych piłsudczyków.
Mają chyba rację ci, którzy znali Wieniawę i twierdzili, że nikt inny tak głęboko nie przeżył klęski Polski w 1939 r. Jeśli nałożymy tę klęskę sprawy, której służył co najmniej od 1914 r. na odmowę prawa do walki z bronią o niepodległość to złoży nam się obraz tragicznych losów człowieka rzuconego na ziemię amerykańską i pozbawionego jakiejkolwiek pracy. Zabiegając o środki utrzymania dla swojej rodziny pracował najpewniej na czarno, między innymi w polonijnej gazecie z Detroit. W Nowym Jorku parał się z kolei artystycznym introligatorstwem. Żadna z tych dorywczych prac nie mogła go zadowolić w czasach kiedy należało znów walczyć o niepodległość ojczyzny z bronią w ręku. Wieniawa znalazł się w pułapce, z której już nigdy nie wyszedł.
Był Wieniawa uosobieniem tego, co tak bardzo polskie. Niektórzy czynią mu zarzut, że to właśnie on nastawił polski korpus oficerski buńczucznie i wmówił naszym żołnierzom, iż „jesteśmy najlepsi”. Tak nie było. Jego wkładem w dzieje Polski było to, że należał do grona twórców esprit de corps Wojska Polskiego, czyli ducha armii wiążącego ludzi stanowiących bardzo specyficzną grupę.
PAP: Samobójstwo było ostatnim głosem sprzeciwu wobec tego jak został potraktowany?
Prof. Mariusz Wołos: Myślę, że przyczyny tkwiły znacznie głębiej. Samobójstwo było efektem stanu jego duszy. Nie był to głos sprzeciwu wobec kogokolwiek, lecz wobec potwornego losu, którego nie był w stanie udźwignąć.
Wiosną 1942 r. generałowie Sikorski i Wieniawa spotkali się na rozmowie w cztery oczy podczas wizyty tego pierwszego w USA. Nie wiemy czemu poświęcona była trwająca około godziny dyskusja. Jej rezultatem mogła być przyjęta przez Wieniawę propozycja objęcia mało istotnego stanowiska posła na Kubie. Nie wierzę w twierdzenia, że poselstwo w Hawanie było istotne, bo w tym samym mieście akredytowany był choćby ambasador ZSRS i były komisarz ludowy spraw zagranicznych Maksim Litwinow. Przyjęcie tego stanowiska zapewniało po prostu żonie i córce podstawy egzystencji i był to główny powód akceptacji przez Wieniawę tej propozycji.
Ostatecznie nie skorzystał z niej, ponieważ tuż przed wyjazdem do Hawany popełnił samobójstwo wyskakując z tarasu na trzecim piętrze domu, w którym mieszkał w Nowym Jorku. Z zamiarem samobójczej śmierci nosił się już dużo wcześniej. Zginął jednak jako urzędnik państwowy, co wdowie i córce zapewniało niewielką rentę. Nikt bezpośrednio nie przyczynił się do jego śmierci. Pozostawił bardzo smutny list zakończony dopiskiem: „Boże, zbaw Polskę”. Wydarzenie widział stojący na ulicy taksówkarz i zdał zeznania policji.
Bodaj najdokładniej i najlepiej okoliczności śmierci Wieniawy oraz jego postawę w ostatnich dwóch latach życia oddał Wacław Jędrzejewicz w tekście opublikowanym wiele lat później w londyńskich „Wiadomościach”. Była to zarazem odpowiedź na pozbawione podstaw dywagacje ppłk. dypl. Mariana Romeyki, byłego attaché wojskowego w Rzymie, ogłoszone na łamach wydawanego w Warszawie „Wojskowego Przeglądu Historycznego”.
Jego tezy inspirowały teorie spiskowe, tak często pojawiające się w momentach śmierci osób znanych i wybitnych. Jędrzejewicz tymczasem nie tylko sprostował jawne błędy w tekście Romeyki, ale i wykluczył istnienie jakiegoś „sądu kapturowego” złożonego ze skupionych w USA piłsudczyków, który miał jakoby wydać wyrok na Wieniawę i przymusić go do samobójczego kroku. Dobrze przedstawił przy tym ówczesne poglądy, stan zdrowia i kondycję psychiczną Wieniawy, kreśląc całą jego tragedię z akcentem na uniemożliwienie przez Sikorskiego oraz jego otoczenie służby w wojsku. Zwrócił nadto uwagę na niezwykle trudne położenie żony i córki Długoszowskiego, które wraz z nim znalazły się w Ameryce. Wieniawa był świadom, że jego samobójstwo będzie ciosem wymierzonym przede wszystkim w te dwie najbliższe mu wówczas istoty i prosił kolegów o opiekę nad nim.
Był Wieniawa uosobieniem tego, co tak bardzo polskie. Niektórzy czynią mu zarzut, że to właśnie on nastawił polski korpus oficerski buńczucznie i wmówił naszym żołnierzom, iż „jesteśmy najlepsi”. Tak nie było. Jego wkładem w dzieje Polski było to, że należał do grona twórców esprit de corps Wojska Polskiego, czyli ducha armii wiążącego ludzi stanowiących bardzo specyficzną grupę. W odrodzonym po zaborach wojsku zlepionym z reprezentantów armii zaborczych oraz kilku jakże różnych polskich formacji ochotniczych było to nieodzowne.
Miał Wieniawa również bardzo wyjątkowe zasługi na rzadko wspominanych polach. Podam tylko jeden przykład. To dzięki niemu tysiące polskich żołnierzy, którzy po klęsce 1939 r. wyrwali się z Rumunii czy Węgier mogło przez północne Włochy, przy cichej zgodzie Ciano i innych faszystów sprzymierzonych z Niemcami, dotrzeć do Francji. Tam wstępowali do budowanej przez Sikorskiego armii. W dużej mierze był to efekt działań Wieniawy i jego porozumienia z Włochami, którzy zgodzili się na udawanie, że polscy żołnierze transportowani przez terytorium ich państwa są robotnikami sezonowymi. A nie było to bynajmniej mało.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
Szuk/ ls/