
Wydawało się nam, że postanowiliśmy umierać na ołtarzach historii przed oczami jej bogów - Napoleonów, Rooseveltów, Churchillów. Ci wielcy historii czuli w nas wielką gotowość do poświęcenia i ją wykorzystywali - powiedział PAP Jan Maciejewski, autor książki "Nic to! Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?".
Polska Agencja Prasowa: Czy Polacy łatwo ulegają zbiorowej histerii?
Jan Maciejewski: Mamy takie tendencje. Ale to samo w sobie nie jest jeszcze zaletą ani wadą. Ta sama cecha może skutkować najpiękniejszymi czynami i największymi błędami. Zdanie sobie sprawy z tego, że jesteśmy "narodem ofiarników", to dopiero punkt wyjścia. Zresztą "po owocach ich poznacie". Nasza historia, przynajmniej w ostatnich trzystu latach, jest pełna aktów ofiary. Ciekawie zaczyna się robić dopiero od momentu, w którym spróbowalibyśmy poszukać źródeł tych zachowań.
PAP: Gdzie są zatem te źródła?
J.M.: Upatruję ich w czasach upadku Rzeczypospolitej i zaborów. Do dzisiaj wszyscy jesteśmy dziećmi tego upadku, a także traumy i pustki egzystencjalnej, która zapadła pod koniec XVIII w. To doświadczenie jest wyjątkowe. Jarosław Kuisz w książce "Koniec pokoleń podległości" wyznał, że z zaskoczeniem zauważył, że w anglosaskiej tradycji nie ma w ogóle tematu walki o państwo. Tylko Polacy mają w sobie doświadczenie pustki, w którą się wpada, tracąc "to coś". I nie chodzi tylko o państwo, ale o cały sposób życia, który za nim stoi.
To doświadczenie może być także traktowane jako przywilej. W chwili zaborów Polacy stanęli wobec pytania: "co mamy teraz ze sobą zrobić?".
PAP: I co wymyślili?
J.M.: Próbowali skopiować model funkcjonowania Kościoła katolickiego, nadać sens zdaniu "Polska Chrystusem narodów". Tak jak Kościół jest "mistycznym ciałem Chrystusa", tak polskie społeczeństwo postanowiło – ustami, umysłami, piórami swych poetów i myślicieli – utworzyć "mistyczne ciało narodu polskiego". I tak jak źródłem i szczytem życia Kościoła jest eucharystia, ofiara mszy św., tak w życiu narodu tę eucharystyczną funkcję pełniły całopalenia kolejnych zrywów i powstań.
PAP: Książka rozpoczyna się opowieścią o Ignacym Marchockim z Mińkowic...
J.M.: To fascynująca postać! Zaplanował coś w rodzaju przepisu na samobójstwo narodu. Rozpisał precyzyjny plan – w jakiej kolejności i jak kto miałby ginąć. Źródeł tego pomysłu należy szukać w kulturze sarmackiej, gdzie duży nacisk kładziono na to, że Polacy są Rzymianami Północy. Po rozbiorach zapanował kompleks rzymskiego polityka i filozofa Katona, który popełnił samobójstwo w momencie upadku Republiki Rzymskiej, bo nie chciał żyć w niewoli. Taką katońską postawę można odnaleźć zarówno w polskiej poezji tamtego czasu, jak i w rzeczywistości. Po ostatnim rozbiorze przez dawną Rzeczpospolitą przetoczyła się fala samobójstw, której skalę trudno jest nam dzisiaj oszacować.
Jednocześnie Marchocki wymyślił jeszcze bardziej szaloną rzecz – założył coś w rodzaju Wioski Gallów z komiksu o Asterixie i Obelixie. Po drugim rozbiorze – jego włości właśnie wtedy znalazły się pod rosyjską kontrolą – stworzył Państwo Mińkowieckie, wytyczył nawet granicę mińkowiecko-rosyjską. Przez kilkadziesiąt lat to państwo funkcjonowało. Marchocki zakładał ochronki, szpitale, drukarnie. Pierwsze polskojęzyczne wydanie "Hamleta" Szekspira ukazało się właśnie w Państwie Mińkowieckim.
Przywołując tę postać, chciałem ukazać rozedrganie, histeryczną biegunowość Polaków w okresie rozrywania Rzeczypospolitej przez zaborców. Z jednej strony zasłaniamy oczy, zakładamy namiastkę państwowości i udajemy, że nic się nie stało, a drugą ręką piszemy plan samospalenia narodu. To mówi dużo o stanie ducha Polaków w tamtych czasach. Szaleli z rozpaczy lub popełniali samobójstwa, a jednocześnie dawali upust żądzom, upijali się, grali w karty, mężowie rzucali żony, a żony mężów. Dopiero po czasie zorientowali się, że świat, który znali do tej pory, przestał istnieć.
PAP: Jak Polacy poradzili sobie ze zmianą rzeczywistości?
J.M.: Jeden z przywódców targowicy Stanisław Szczęsny Potocki, kiedy stanął przed Katarzyną II, zaczął mówić o swojej "biednej ojczyźnie". Caryca na mu przerwała i powiedziała, że jego ojczyzna od teraz jest tutaj. Szczęsny Potocki i inni wyciągnęli z tego wnioski, zostali Rosjanami. On sam umierał obwieszony rosyjskimi medalami, w rosyjskim mundurze.
W traktacie petersburskim ostatecznie potwierdzającym rozbiory zapisano, że odtąd na wieki imię Rzeczypospolitej zostaje wymazane z historii. W tradycji biblijnej imię jest utożsamiane z powołaniem narodu i sensem jego istnienia. Poznać czyjeś imię to poznać to, co ma do zrobienia w świecie. Polacy musieli sobie wymyślić nowe imię. Te próby podejmują cały czas. Problem jednak polega na tym, że jesteśmy jak Marchocki - wydaje się nam, że rozedrganie i histeria są żarliwością. Ale żarliwość to coś innego, pojawia się po decyzji o przyjęciu konkretnego planu na życie.
PAP: Czym jest więc tytułowe "Nic to!"?
J.M.: Wydaje mi się, że w żadnym innym języku nie można ukryć tylu znaczeń w tak małej ilości słów, wręcz krótkim dźwięku. "Nic to!" pojawia się w rozmowie kończącej "Trylogię" Henryka Sienkiewicza między panem Wołodyjowskim i jego żoną Basią. Mówi jej, że zaraz zginie, ale tak naprawdę to "nic to". Bo całe nasze życie na ziemi to właśnie nic; ten świat, również Polska, to tak naprawdę z punktu widzenia wieczności tylko przebłysk. Jedynie zadanie, jakie trzeba wykonać, droga, którą musimy przejść. Żadna z rzeczy tego świata, nawet Ojczyzna – a mówi to "pierwszy rycerz Rzeczypospolitej" – nie ma wartości absolutnej. Coś naprawdę wielkiego i prawdziwego czeka nas dopiero po drugiej stronie. Ale to tylko jeden z sensów "nic to!”.
Zaborcy we wspomnianym wcześniej traktacie petersburskim również mówili swoje "nic to!". Polska? Nie ma takiego miejsca, nie ma takiego słowa. Rzeczpospolita? Nic to!
I wreszcie "nic to" było prawdziwym zawołaniem wszystkich narodowych powstań i zrywów. "Nic to" mówili szwoleżerowie pod Somosierrą i żołnierze Andersa pod Monte Cassino. Życie bez Polski było dla nich niepełne, patrząc na wszystko, co zostawiali za plecami, rzucając się do swych szarż i bitew, mówili właśnie "nic to". Trzeba się rzucić, złożyć ofiarę z życia, mając nadzieję, że bogowie historii dadzą się przebłagać i coś nam ofiarują. W zamian za nasze ofiary z życia, życia elit, najlepszych spośród Polaków.
PAP: I co to miałoby być? Wolny kraj?
J.M.: Nie wiemy do końca, czy miałoby to być samo własne państwo czy życie w nim pełną piersią. W grece jest na to słowo, którym można to wytłumaczyć – entelechia. Każdy byt dąży do tego, żeby ostatecznie się spełnić. Przykładowo entelechią pestki jest owoc. Entelechią głazu – rzeźba, którą można z niego wykonać.
Mam wrażenie, że przez ostatnie 300 lat Polacy czują, że ich entelechia jest niepełna. I nie dotyczy to wyłącznie okresu zaborów czy komunizmu. Również III RP. Zygmunt Krasiński w czasie zaborów powiedział zdanie: "Bóg widocznie czegoś od nas chce, skoro tak nas doświadcza". Pytaniem ostatnich 30 lat jest to, co było tym doświadczeniem? Może owo cierpienie było na nic, nie było w nim większego sensu? A może Bóg się pomylił? Czy może to my coś przegapiliśmy? Tak czy inaczej, mamy dziś podobne co Polacy pod zaborami poczucie "nie-do-istnienia", istnienia niepełnego, nie do końca zrealizowanego.
PAP: A z czego wynika nasz stosunek do klęsk narodowych, które czcimy?
J.M.: Świętujemy klęski powstań i zrywów, ponieważ one są aktem założycielskim naszej wspólnoty politycznej, która – powiedzmy wprost – powstała z naszej krwi. Doskonale widać to podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Każdego roku w sierpniu nie mamy poczucia klęski, tylko poczucie dumy z tej ofiary. Uważamy, że z tego coś zaowocowało. W książce chciałem opisać właśnie tę logikę, która każe nam myśleć, że ta ofiara była płodna.
Podczas wizyty delegacji Polskiego Czerwonego Krzyża w Katyniu Polacy poprosili, aby mogli w samotności, bez asysty Niemców, oddać hołd pomordowanym oficerom. Przewodniczący tej delegacji wypowiedział wówczas zdanie: Panowie, złóżmy hołd tym, którzy zginęli, aby Polska mogła istnieć. Z kolei jeden z żołnierzy walczących pod Monte Cassino - choć ta operacja akurat zakończyła się sukcesem - powiedział Melchiorowi Wańkowiczowi piszącemu reportaż z bitwy, że najlepsze, co może dać swojemu dziecku, to śmierć na polu bitwy. A cóż to jest za logika? Wyjmijmy te zdania z patriotycznego sztafażu, w którym się znajdują, i poddajmy je badaniu.
To jest właśnie jeden z celów, które postawiłem sobie w książce. Odsłonić mechanizm, który "wyrzuca z siebie" podobne zdania, motywuje do kolejnych, podobnych do siebie jak dwie krople wody czynów.
PAP: W klucz narodowej ofiary wpisujesz także katastrofę smoleńską…
J.M.: W tym wydarzeniu jest tak wiele symboli, że nie da się tego nie zauważyć. Delegacja leciała na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej, to znów był ten sam las i to samo błoto. I znów kwiecień, "najokrutniejszy z miesięcy". W 2010 r. znów wybuchły dyskusje, które znaliśmy z przeszłości. Wówczas okazało się, że odtrąbienie końca paradygmatu romantycznego nie miało sensu. 10 kwietnia 2010 r. dostaliśmy go w skondensowanej formie.
Do głosu doszła znów cecha, którą mieliśmy w momencie upadku państwa w XVIII w. – to właśnie rozedrganie, o którym rozmawialiśmy na początku. W jednym momencie jesteśmy jednością, wszyscy składamy znicze na Krakowskim Przedmieściu, łapiemy się za ręce, obiecujemy sobie, że już nigdy nie będziemy się ze sobą kłócić. A zaraz potem przeskoczyliśmy w radykalną nienawiść i nowy etap wojny polsko-polskiej, która stała się dla nas czymś normalnym. Ale to wszystko można zrozumieć wyłącznie w kluczu rytualnym.
PAP: Jak jest zatem zbudowany rytuał ofiary?
J.M.: Kozłami ofiarnymi są albo najlepsi, albo najgorsi we wspólnocie – król lub żebrak. A pod Smoleńskiem zginęli najlepsi – prezydent, który w porządku demokratycznym jest odpowiednikiem króla, oraz przedstawiciele każdej odnogi narodu.
Francuski historyk i filozof René Girard w książce "Kozioł ofiarny" napisał, że po złożeniu ofiary zapanowuje błogi spokój, "dziewicza harmonia postofiarnych świtów". I taki poranek z jednością i pokojem zapadł także po katastrofie smoleńskiej. W tej jedności było coś urzekającego, ale jednocześnie przerażającego. Okazało się bowiem, że ofiara nie została z wielu powodów dopełniona i domknięta.
PAP: Z jakich powodów?
J.M.: Zastrzegam, że analizuję to na poziomie antropologicznym, a nie politycznym. O Smoleńsku, w ogóle o polskiej historii staram się myśleć jako o micie. Być może gdyby Lech Kaczyński nie miał brata bliźniaka, czcilibyśmy go dzisiaj jako bohatera wspólnoty narodowej. Wiąże się to z tym, że po zabójstwie kozła ofiarnego zostaje on sakralizowany. Ostatecznym etapem tej sakralizacji w przypadku Lecha Kaczyńskiego był jego pochówek na Wawelu. Jednak w posmoleńskiej żałobie ze zwielokrotnianą siłą wybuchł o to konflikt. Okazało się, że jedność była pozorna, nie da się nas wewnętrznie pogodzić.
PAP: Co to znaczy, że patrzysz na historię Polski jak na mit?
J.M.: Naszą wyobraźnię i nasze działania przez ostatnie 300 lat organizował mit kozła ofiarnego wspólnoty. Pod koniec XVIII w. staliśmy się ofiarą przemian, jakie zachodziły w Europie. To wielkie przebiegunowanie, które miało wtedy miejsce, jeszcze przed wybuchem rewolucji francuskiej, ten nowy porządek domagał się usankcjonowania go przez złożenie ofiary. Każdy nowy porządek ma swoją zbrodnię założycielską, od niej się zaczyna.
A zbrodnią założycielską nowoczesnej Europy były rozbiory Polski. Nasz własny udział w tej zbrodni jest podwójny. Po pierwsze, dopuściliśmy do niej własną słabością, pozwoliliśmy zrobić z siebie ofiarę Starego Kontynentu. A po drugie, już po fakcie zaakceptowaliśmy tę rolę. Potwierdzaliśmy swój status kozła ofiarnego kolejnymi ofiarami; tymi, które "ginęły, żeby Polska mogła istnieć".
PAP: A jaką rolę w próbach wymyślania się na nowo odegrał paradygmat romantyczny?
J.M.: Do dzisiaj wszyscy jesteśmy ukształtowani przez tę tradycję, nie potrafimy sobie wyobrazić samych siebie bez romantyzmu.
Jednak polska debata na temat romantyzmu traktuje ten paradygmat w kategoriach religijnej ortodoksji. Można go przyjąć w całości albo odrzucić. A przecież nie ma prawd wiary romantyzmu. Jest tylko doświadczenie, którego nie da się zanalizować jak na kozetce u psychoterapeuty. Bo nawet jak na tę kozetkę trafimy, to za drzwiami gabinetu psychoterapeuty czeka nas świat ukształtowany przez ten paradygmat.
PAP: A czym jest kłamstwo romantyczne?
J.M.: Wydaje się nam, że jesteśmy suwerenami własnych pragnień, marzeń i celów życiowych. Ale tak nie jest. Człowiek wychowuje się i wzrasta przez naśladowanie. Nasza suwerenność polega na tym, że możemy te wzorce dobierać, ale tylko wtedy, kiedy mamy świadomość, że mamy gen naśladowania.
Kłamstwem romantycznym było to, że nam się wydawało, że postanowiliśmy składać ofiary, umierać na ołtarzach historii przed oczami jej bogów – Napoleonów, Rooseveltów, Churchillów, a w III RP - prezydentów Stanów Zjednoczonych. A tak nie było, ponieważ naśladowaliśmy pragnienia tych bogów na temat nas samych. To oni chcieli, abyśmy umierali. Ci wielcy historii czuli w nas wielką gotowość do poświęcenia i ją wykorzystywali. Pod Somosierrą i Monte Cassino, w Warszawie.
Polacy mieli nadzieję, że świat zrozumie, że się pomylił, że staliśmy się tak jak Chrystus niewinną ofiarą. To stąd wzięła się figura Polski jako Chrystusa Narodów. Tylko że Chrystus naprawdę był niewinny, a Polacy jako wspólnota swoje winy jednak mieli. A ponadto nigdy wielcy tego świata nie przyznają się do swoich pomyłek.
Polska jako wspólnota, tak jak została wymyślona przez romantycznych poetów, którzy tworzyli mit "mistycznego ciała narodu polskiego", musiała popaść w konflikt naśladowczy z prawdziwym Kościołem. Mickiewicz udawał się na audiencję do papieża nie po to, by uzyskać od niego błogosławieństwo, ale żeby nim – dosłownie – potrząsnąć. Podobnie Słowacki – pisząc o słowiańskim papieżu, miał na myśli papieża nowego słowiańskiego Kościoła, tego, który powstanie na zgliszczach zmurszałego Rzymu.
Konflikt naśladowczy jest zjawiskiem, w którym stajesz twarzą w twarz z tym, którego dotąd naśladowałeś. I zaczynasz z nim walczyć. Próbujesz być bardziej podobny do swojego wzoru niż on sam do siebie. Romantyczna Polska, próbując się stać "Chrystusem narodów", "Kościołem między narodami", siłą rzeczy musiała wejść na kurs kolizyjny z katolicyzmem. To coś, czego ani krytycy, ani apologeci romantyzmu zdają się nie dostrzegać.
PAP: Podtytuł książki brzmi "Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?". Na ile zatem ta książka jest aktualną opowieścią o tym, co teraz dzieje się w Polsce i na świecie?
J.M.: Przeżywamy przemiany podobne do tych z końca XVIII w. Rozsypuje się znany nam geopolityczny porządek, Europa będzie musiała się wymyślić na nowo – zarówno w kontekście kontaktów ze światem zewnętrznym, jak i z samą sobą. Zbudować na nowo swoją tożsamość. Rozpoczyna się czas kryzysu, przesilenia. A w historii takie okresy kończyły się wyznaczeniem kozła ofiarnego. Kiedy bowiem rozsypują się dotychczasowe struktury, rozpoczyna się walka każdego z każdym, wszyscy chcą zająć jak najlepszą pozycję w nowym układzie, każdy staje się wrogiem każdego. I właśnie w ten chaos prawdopodobnie teraz wchodzimy. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z konfliktem każdego z każdym jest przeciwstawienie się wszystkich jednemu – na tym polega mechanizm kozła ofiarnego.
W książce proponuję odwołanie się do obrazu, który przezwyciężył logikę kozła ofiarnego. Girard wysnuwa teorię, że Kalwaria, śmierć Chrystusa na krzyżu, była przezwyciężeniem, obaleniem tego mechanizmu. Kiedy umarł naprawdę niewinny i doskonały, okazało się, że wszystkie kolejne prześladowania są niesprawiedliwe.
Polacy stoją obecnie przed alternatywą. Możemy po raz kolejny nieświadomie powtórzyć te same sprawdzone schematy – dać mechanizmowi kozła ofiarnego zadziałać w nas samych. Albo też wykonać wielką – ale też fascynującą – pracę na poziomie wyobraźni i symboliki. W mojej książce piszę, że z historii nie da się wyzwolić. Ale można za to wewnątrz niej się nawrócić. Odrzucić iluzję, stanąć w prawdzie i zająć własne miejsce w Wielkiej Historii. Odzyskać swoje imię.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Książka "Nic to! Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?" ukazała się w Wydawnictwie Literackim.
Jan Maciejewski - eseista, pisarz, stały felietonista i członek redakcji dodatku "Plus Minus", magazynu weekendowego "Rzeczpospolitej". Współpracownik think tanku Strategy & Future. Były redaktor naczelny wydawanego przez Klub Jagielloński kwartalnika "Pressje". Autor książek "Milczenie katedry" i "Już pora".
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/ miś/ lm/