Nawet gdy jego obrazy podbijały wystawy w Paryżu i za ogromne pieniądze kupowano je za oceanem, warszawska Zachęta je odrzucała. Długo żył na granicy nędzy, jeszcze dłużej w brudzie. Stanisław Witkiewicz mówił o nim, że „musiał malować, jak woda musi płynąć”. Józef Chełmoński, jeden z najwybitniejszych polskich malarzy, nazywany czasem „drugim po Matejce”, zmarł 6 kwietnia 1914 r.
Niedostatek na granicy ubóstwa, czasem głód i pasja do rysowania. To chyba najkrótsza charakterystyka wczesnej młodości malarza. „Różne na niedołęstwo własne słyszeć gderanie niemało mi cierpienia zadaje, boć przecie ja temu winien nie jestem, że co dzień jeść mi się chce” – pisał już z Warszawy w liście do matki.
Co dzień jeść mi się chce
Chełmoński urodził się w rodzinie zubożałej szlachty. Jego ojciec dzierżawił majątek w pobliżu Łowicza. Pełnił też obowiązki wójta gminy. Rodzina była niezbyt zamożna – pod względem warunków ekonomicznych bardziej przypominała okolicznych chłopów niż szlachtę. Pierwszym nauczycielem malarstwa i muzyki był ojciec, też uzdolniony w tych kierunkach. Mały Józek uwielbiał rysować, wykorzystywał każdy skrawek papieru, a gdy go zabrakło, kreślił węglem rysunki na ścianach pobielanych chałup i na drzwiach.
Tej pasji nie przeszkodziła także szkoła. „Cieszę się z tego, że ci nauki dobrze idą i że masz upodobanie w moralnym zajęciu umysłu w sztuce tak pięknej jak malarstwo” – pisał ojciec. Chełmoński uczył się najpierw w podstawówce w Łowiczu, a później w gimnazjum w Warszawie. Po jego ukończeniu wstąpił do warszawskiej Klasy Rysunkowej (jedynej wówczas artystycznej szkoły w Królestwie Polskim), rozpoczął też zajęcia w prywatnej pracowni Wojciecha Gersona. To był strzał w dziesiątkę.
„Co do udziału Gersona w mojej nauce i wyrobieniu wyobraźni o wysokim powołaniu artysty, to śmiało powiedzieć mogę, że jemu jednemu zawdzięczam wszystko” – pisał później. Gerson nie tylko był świetnym malarzem, lecz także rewelacyjnym nauczycielem. Przez jego pracownię przeszli m.in. Leon Wyczółkowski, Władysław Podkowiński i Józef Pankiewicz.
Żadnemu z nas nie przyszło na myśl, żeby mieć pracownie albo żeby jadać co dzień obiad. Głównie chodziło o to, żeby się nauczyć rysować. Reszta nie istniała […] W tym pokoju nauczyliśmy się rysować.
Za marzenia musiał jednak Chełmoński zapłacić. Właściwie nie miał z czego. Wspomagał się korepetycjami, korzystał z darmowych obiadów Towarzystwa Dobroczynności. Z dwoma kolegami wynajęli na Powiślu wspólną pracownię, w której jednocześnie mieszkali.
„Żadnemu z nas nie przyszło na myśl, żeby mieć pracownie albo żeby jadać co dzień obiad. Głównie chodziło o to, żeby się nauczyć rysować. Reszta nie istniała […] W tym pokoju nauczyliśmy się rysować” – pisał współlokator Antoni Piotrowski. Rysowali bez wytchnienia – w dzień na zajęciach, a „w wieczory wolne rysowaliśmy co bądź, lichtarz, samowar, jeden drugiego, lewą rękę”. Nic innego ich nie obchodziło „ani jedzenie, ani teatr, ani polityka, ani kobiety, ani nawet, co prawda czysta bielizna”.
Tytaniczna praca Chełmońskiego przyniosła dość szybki efekt – już w 1870 r. powstały dwa słynne później obrazy „Żurawie” i „Odlot żurawi”. Wówczas też nastąpił debiut artystyczny malarza – uczestniczył on w wystawach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych.
Podziw i postrach ulic Monachium
Aby jednak zostać naprawdę dobrym malarzem, Józef Chełmoński nie mógł zostać w Warszawie. Trzeba było jechać do ówczesnej mekki artystów – Monachium. Żyjącemu w głębokim ubóstwie, utalentowanemu Chełmońskiemu pomogli – jak wspominał później malarz – „obywatele z Sochaczewskiego”, a uznany kolega po fachu, Maksymilian Gierymski, wystawił na loterię jeden ze swoich obrazów.
Okazało się, że Chełmoński świetnie nadaje się do roli malarza komercyjnego. Jego obrazy zaczęły pojawiać się na wystawach i znajdować kupców. Już w 1873 r. był w stanie nie tylko utrzymać siebie, lecz także wysyłać drobne sumy rodzinie, a nawet kupić sobie fortepian!
Chełmoński zapisał się do słynnej akademii monachijskiej, szybko też nawiązał bliskie kontakty z dużą polską kolonią i jej liderem Wojciechem Brandtem. Wyjazd do Bawarii nie zmienił jednego – malarz nadal żył na granicy nędzy. Wraz ze Stanisławem Witkiewiczem – jak pisał ten ostatni – przeżyli „kilka tygodni głodu”. Ale do przełomu było niedaleko. Brandt namówił Chełmońskiego do malowania obrazów przeznaczonych wyłącznie na sprzedaż.
Okazało się, że Chełmoński świetnie nadaje się do roli malarza komercyjnego. Jego obrazy zaczęły pojawiać się na wystawach i znajdować kupców. Już w 1873 r. był w stanie nie tylko utrzymać siebie, lecz także wysyłać drobne sumy rodzinie, a nawet kupić sobie fortepian!
„Z ucznia, który wiele zapowiadał, Chełmoński urósł do skali mistrzostwa w ciągu jednego roku” – podsumowywał zaprzyjaźniony z nim malarz Henryk Piątkowski. Trudno się temu dziwić – Witkiewicz tak o nim pisał: „Był tam porywający siłą talentu i niewyczerpaną, nierozważną wyobraźnią Chełmoński, podziw i postrach ulic Monachium – malarz, który musiał malować, jak woda musi płynąć, który się budził z pędzlem w ręku i zasypiał skoro mrok nastał i nie można już było malować”.
„Ukraina byłą ziemią marzeń – pisał Witkiewicz – Wyrazy: step, Kozak, czuak, porohy, jar, chutor mogiła, czajki miały szczególny urok i pociąg”. Chełmoński w tym krajobrazie odnalazł się świetnie. Obraz Chełmońskiego „Powrót z balu” (znany też pod tytułem „Sanna”) stał się w Monachium sensacją.
Chełmoński długo jednak w Monachium nie wytrzymał. „Zdziczałem tutaj jeszcze więcej, tak w tutejszym Angielskim Ogrodzie […] rozkoszne na mnie wrażenie zrobiło miejsce […] za parkanem niedojrzane jeszcze, po kryjomu puściły się bujnie nasze poczciwe pokrzywy i tam siedzą i patrzą w wodę”. Nic dziwnego, że szybko porzucił Bawarię dla Ukrainy. „Ukraina byłą ziemią marzeń – pisał Witkiewicz – Wyrazy: step, Kozak, czuak, porohy, jar, chutor mogiła, czajki miały szczególny urok i pociąg”. Chełmoński w tym krajobrazie odnalazł się świetnie. Obraz Chełmońskiego „Powrót z balu” (znany też pod tytułem „Sanna”) stał się w Monachium sensacją.
Brudne nogi i sukces w Paryżu
Ostatecznie Chełmoński porzucił Bawarię w 1874 r. Osiadł w Warszawie – choć oczywiście jeździł też na Ukrainę. Z Witkiewiczem, Piotrowskim i Adamem Chmielowskim wynajął pracownię w Hotelu Europejskim. Nadal jednak „wszystko świadczyło aż nazbyt wymownie o biedzie koczujących artystów” – pisała słynna już wówczas aktorka Helena Modrzejewska, która zakupiła „Powrót z balu”. Chełmoński sypiał na starym sienniku, Witkiewicz miał legowisko ze starych zasłon, tylko Piotrowski dysponował łóżkiem. Ale właśnie wówczas powstało być może najsłynniejsze dzieło malarza „Babie lato”.
To Modrzejewska umożliwiła artystom wstęp na salony. Zapraszała malarzy na wydawane przez siebie przyjęcia. „Na jej salonach, w których gromadziły się finanse i arystokracja, widywano brudnego Chełmońskiego, bluźniercę (bo chodził w niebieskiej bluzie) Witkiewicza i Adama Chmielowskiego z drewnianą nogą, który mówi po francusku jak Flaubert. Bankierowie patrzyli na tę trójcę i w duchu dziwili się, że jednak pani Helena ma dziwaczne gusty co do wyboru znajomości, a nie wiedzieli, że to była wybrana drużyna najlepszych i najtęższych umysłów w Polsce” – wspominał Piotrowski.
W Warszawie Chełmoński nie mógł jednak zdobyć uznania. „Nie wiadomo, co znaczy to malowidło, na którym pewna liczba zwierząt apokaliptycznych, udających konie, ciągnie sanki powożone przez bezgłowego furmana” – drwił na łamach „Niwy” Bolesław Prus. „Poetyczna pajęczyna […] warta była trochę idealniejszej istoty […] przynajmniej prostej śmiertelniczki z umytymi nogami” – pisał o „Babim lecie” recenzent krakowskiego „Czasu”.
Chełmoński być może nie martwiłby się tak bardzo recenzjami, gdyby nie to, ze w ślad za nimi szła niechęć potencjalnych nabywców. „Filistrzy go nie rozumieli, za to każdy artysta lgnął do niego od razu” – tłumaczyła niepowodzenia malarka Pia Górska.
Już za chwilę te sumy okazały się drobne. Kolejne obrazy schodziły po 40 tys. franków. Zwykle sprzedawały się, nim jeszcze zostały ukończone. Chełmoński po raz pierwszy w życiu stał się naprawdę zamożnym człowiekiem.
„Wybieram się do Paryża i pewno już stamtąd nie wrócę żywy” – pisał zniechęcony malarz jesienią 1875 r. Okazało się, że podjął właściwą decyzję. Już wiosną następnego roku wszyscy o nim mówili. „Wystawione w Salonie dwa obrazy p. Chełmońskiego: »Przed wójtem« (»Sprawa u wójta«) i »Roztopy«, były niespodziewanym zjawiskiem ściągającym uwagę publiczności […] Nazajutrz po otwarciu Salonu dwaj powszechnie znani miłośnicy [i ] znawcy, panowie Stewart i Goupil, ubiegali się o pierwszeństwo w nabyciu dzieł naszego artysty” – pisał rzeźbiarz Cyprian Godebski, gospodarz Chełmońskiego w Paryżu. Ostatecznie za 12 tys. franków obraz „Roztopy” kupił Amerykanin. Francuz za połowę tej sumy nabył obraz, który Chełmoński dopiero malował. Zaoferował, że po tej samej cenie kupi też następne.
Już za chwilę te sumy okazały się drobne. Kolejne obrazy schodziły po 40 tys. franków. Zwykle sprzedawały się, nim jeszcze zostały ukończone. Chełmoński po raz pierwszy w życiu stał się naprawdę zamożnym człowiekiem.
Od czasu wizyt w salonie Modrzejewskiej nie zmieniło się jedno – nadal był brudny. „Mył się co prawa rzadko, tylko w deszczowej wodzie […] A kąpać się jeździł do jakiegoś strumienia pod Weroną, w północnych Włoszech” – wspominał Piotrowski. „Nie lubił wody – dodawał Wojciech Kossak – […] trzeba było takiego szalonego powodzenia, jakiego doznała jego sztuka w Paryżu, aby mu to eleganccy i domyci panowie Goupil albo Secelmayer, najwięksi wówczas marchands de tableaux, kantem puszczali”. Głównymi odbiorcami stali się Amerykanie!
Teraz to paryski dom Chełmońskiego, w którym zamieszkał z poślubioną w 1878 r. Marią Szymanowską, stał się miejscem spotkań polskich malarzy – bywali u niego Axentowicz, Kossak, odwiedzali Witkiewicz i Modrzejewska, a także Władysław Mickiewicz, syn wieszcza.
Pustelnik z Kuklówki
Okres prosperity nie trwał długo. W 1881 r. w Stanach Zjednoczonych nastąpił kryzys gospodarczy. Wprowadzono też wysokie cła na obrazy sprowadzane za ocean. Źródło dochodów nagle wyschło.
„Ja myślę, że patrząc na talent tylko jak na kurę, która znosi złote jaja, fałszywie jest robić na nim oszczędności […] gdyż nawet w zarżniętej kurze można znaleźć parę jaj, ale w zarżniętym talencie jajca giną zupełnie” – wypominał mu w liście Witkiewicz.
By utrzymać siebie i rodzinę, Chełmoński związał się czasopismem „Le Monde Illustré”, w którym zamieszczał okolicznościowe rysunki o charakterze reporterskim. Zaczął też znacznie więcej malować, co spowodowało, że tworzył obrazy według pewnej maniery i wyłącznie z pamięci. „Ja myślę, że patrząc na talent tylko jak na kurę, która znosi złote jaja, fałszywie jest robić na nim oszczędności […] gdyż nawet w zarżniętej kurze można znaleźć parę jaj, ale w zarżniętym talencie jajca giną zupełnie” – wypominał mu w liście Witkiewicz.
Zapewne zarówno kwestie finansowe, jak i artystyczne zdecydowały, że Chełmoński postanowił w 1887 r. wrócić do kraju. Były to dla niego wyjątkowo ciężkie lata. W wieku niemowlęcym zmarło troje jego dzieci. Warszawa nadal go nie doceniała. Towarzystwo Zachęty odrzuciło prace zgłoszone na doroczną wystawę.
W 1889 r. ostatecznie porzucił miasto. Kupił niewielki majątek w Kuklówce koło Grodziska Mazowieckiego (30 km od Warszawy). Na zmianę uprawiał ziemię i sztukę. Rozwiódł się z żoną. Był rozgoryczony, mocno ograniczył liczbę znajomych. Spotykał się właściwie tylko z sąsiadami, korespondował z kilkoma przyjaciółmi z czasów młodości – Piotrowskim, Witkiewiczem i Chmielowskim.
Właśnie wtedy jego sztuka przekonała polską krytykę – głównie z powodu kolejnych sukcesów zagranicznych. W 1889 r. otrzymał Grand Prix na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Paryżu, dwa lata później podobnie odznaczył go Berlin.
Towarzystwo Zachęty nadrabiało zaległości. Zorganizowało zbiorową prezentację dzieł Chełmońskiego. Uznano go – po śmierci Jana Matejki – za najwybitniejszego polskiego malarza. Dostawał kolejne medale i odznaczenia, a na początku XX w. został członkiem honorowym Towarzystwa Sztuk Pięknych w Krakowie i Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.
„Największy malarski talent polski, wielki poeta, wsłuchany w polską naturę. Gdyby był synem innego narodu, innego kraju, byłby na ustach wszystkich, podziwiany w muzeach, publikowany w reprodukcjach, opisywany przez literatów i estetyków” – pisał o nim inny wybitny malarz, Leon Wyczółkowski.
Chełmoński zmarł w Kuklówce w wieku 64 lat.
Łukasz Starowieyski
Źródło: Muzeum Historii Polski