Historia śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka obrazuje wszystko to, co najgorsze w PRL. To nie tylko tragiczna śmierć 18-letniego maturzysty. To także opowieść o dramacie niewinnych sanitariuszy, wszechwładzy bezpieki oraz haniebnej kampanii prasowych oszczerstw.
12 maja 1983 roku na warszawskim Placu Zamkowym władze PRL obawiały się przede wszystkim manifestacji członków zdelegalizowanej w stanie wojennym „Solidarności”. Przypuszczano, że tego dnia będą próbowali uczcić rocznicę śmierci Józefa Piłsudskiego. W tym celu postawiono w stan gotowości odziały Milicji Obywatelskiej i ZOMO.
Zamiast rzesz protestujących, milicjanci dostrzegli trójkę wygłupiających się młodych ludzi. Szybko uznali ich za „potencjalne zagrożenie”, a szeregowy Ireneusz Kościuk wezwał do okazania dowodów osobistych. „Nie mam” miał odpowiedzieć jeden z chłopaków. To Grzegorz Przemyk, syn znanej poetki Barbary Sadowskiej, która obracała się w środowisku opozycyjnym. Sadowska już od drugiej połowy lat 70. była inwigilowana przez aparat bezpieczeństwa, śledzono jej związki z emigracją, podejrzliwie przyglądano się jej działalność w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Jednak Grzegorz Przemyk na Placu Zamkowym nie znalazł się jako opozycjonista. W maju 1983 r. świętował zdanie egzaminów maturalnych. Odpowiedź Przemyka nie spodobała się funkcjonariuszowi MO, który najpierw uderzył chłopaka pałką, a następnie „zapakował” wraz z kolegą do radiowozu.
„Bijcie tak, aby nie było śladów”
Dalsza część dramatu rozegrała się w komisariacie MO przy ul. Jezuickiej. Milicjanci postanowili dać nauczkę krnąbrnemu Przemykowi. „Bijcie tak, aby nie było śladów” – polecił swoim podwładnym sierżant Arkadiusz Denkiewicz. Pojedyncze ciosy zmieniły się po chwili w festiwal znęcania się nad półżywym nastolatkiem. Funkcjonariusze bili głównie w okolice brzucha.
Po wszystkim milicjanci wezwali do skatowanego nastolatka karetkę pogotowia. Twierdzili, że na komisariacie przebywa chory psychicznie człowiek, w dodatku narkoman. Po przybyciu na Jezuicką, kierowca karetki oraz sanitariusze zapewne nie zdawali sobie sprawę, że wkrótce sami staną się ofiarami – ofiarami komunistycznego systemu zorganizowanego kłamstwa. Zarówno sanitariusze, jak i psychiatrzy nie do końca rozumieli, co się wydarzyło, pozwolono więc na wypuszczenie ciężko pobitego chłopaka do domu.
Dopiero po kilkunastu godzinach matka Grzegorza i jego przyjaciele zdali sobie sprawę, co się stało na komisariacie przy ul. Jezuickiej. Lekarze, którzy zobaczyli wnętrzności chłopaka byli w szoku, tak bardzo zmasakrowane było jego ciało. „Jakby przejechał po nim samochód” – powiedział jeden z nich. Grzegorz Przemyk zmarł 14 maja 1983 r., dwa dni po brutalnym pobiciu na komisariacie.
Trzeba bronić milicjantów
Wśród członków władz PRL nie było pewności co zrobić ze sprawą śmierci Przemyka. Społeczeństwo było sterroryzowane wciąż trwającym stanem wojennym. Powszechnie znana brutalność milicji pozwalała jednak podejrzewać, że do tragedii doprowadzili funkcjonariusze MO.
Szef resortu spraw wewnętrznych, uznawany za drugiego człowieka w państwie, generał Czesław Kiszczak postanowił, że trzeba bronić milicjantów przed oskarżeniami. Uruchomiono więc wielką machinę opresyjnego państwa, by wygenerować wielkie kłamstwo. Gry operacyjne bezpieki i ataki propagandowe usłużnych dziennikarzy mogły kolejny raz wykazać swoją przydatność.
Jak ustalił Cezary Łazarewicz, w książce „Żeby nie było śladów”, funkcjonariusze poprosili ekspertów o pomoc w zarządzaniu śledztwem. Porad udzielili im Włodzimierz Szewczuk, psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Józef Borgosz z Wojskowej Akademii Politycznej. Pierwszym krokiem, który należało uczynić – doradzali – było medialne przedstawienie środowiska Przemyka w ciemnych barwach. Jego koledzy, rodzina i bliscy mieli jawić się jako niechętni władzy narkomani, natomiast milicja i przedstawicieli władz PRL – jako ci, którzy chcą bezinteresownie nieść pomoc.
Resort spraw wewnętrznych wspomagał także rzecznik rządu Jerzy Urban. On z kolei przekonywał, że w przekazie publicznym trzeba jak najbardziej rozmydlać sprawę, mnożyć wątpliwości wokół nie, stawiając jak najwięcej znaków zapytania.
Echa tych propagandowych strategii można było znaleźć na łamach prasy w całym kraju. Spójrzmy na dziennik „Życie Warszawy”: w dwa miesiące po śmierci Przemyka podkreślano w nim, że władze PRL robią wszystko, by sprawę rzetelnie wyjaśnić i że śledczy chcą przede wszystkim spokojnie pracować. Przeszkadzały w tym – jak przekonywali autorzy artykułu – bliżej nieokreślone środowiska opozycji, a także Radia Wolna Europa, które już wydały wyrok w sprawie i bez żadnych podstaw oskarżają milicjantów. Równocześnie sugerowano, że matka Przemyka nie chce współpracować z organami ścigania, a to wszystko w chwili gdy chętnie udziela wywiadów zachodnim mediom.
„Kto może być zainteresowany w ukrywaniu faktów, w utrudnianiu dojścia do prawdy? Czy nie właśnie ci, którym fakty nie pasują do pospiesznie wydanego i ogłoszonego już wyroku” – pytała partyjna gazeta.
Inwigilacja niewinnych ludzi
Aby obronić milicjantów, komunistyczna tajna policja podjęła wiele działań operacyjnych. Śledzono i podsłuchiwano matkę Przemyka, a także jego kolegę Cezarego, który był obecny na komisariacie. Był on naocznym świadkiem wydarzenia i konsekwentnie utrzymywał, że winę za śmierć kolegi ponoszą milicjanci. Próbowano więc za wszelką cenę zdyskredytować młodego człowieka, wskazując, że i on jest narkomanem.
Esbecy inwigilowali także adwokata Sadowskiej – Macieja Bednarkiewicza, konsekwentnie naciskającego na wyjaśnienie sprawy. Bednarkiewicz został aresztowany pod błahym pretekstem.
Oplucie ofiary i jego rodziny nie wystarczało. Skoro władza zapowiedziała „rzetelne” śledztwo to musiała znaleźć winnego. Do tej roli najlepiej nadawali się kierowca karetki Michał Wysocki oraz sanitariusz Jacek Szyzdek.
Dwóch zupełnie niewinnych ludzi zostało poddanych skrupulatnemu prześwietleniu, sprawdzano każdą cząstkę ich życiorysów. „Faktycznie dotarli do szkół, które skończyłem, sprawdzili moją służbę wojskową w Marynarce Wojennej, moje opinie ze wszystkich poprzednich miejsc pracy, przesłuchali wszystkich, którzy mogliby powiedzieć o mnie coś złego. Osaczyli mnie i za wszelką cenę usiłowali wykreować na wielkiego przestępcę” – pisał w swoich wspomnieniach Michał Wysocki, kierowca karetki.
Wreszcie, Służba Bezpieczeństwa aresztowała pracowników pogotowia i zmusiła ich do tego, by przyznali, się do pobicia Przemyka w karetce pogotowia. Esbecy bezwzględnie manipulowali zatrzymanymi, rozpoznawali ich emocje, skłócali między sobą. Zadanie przekonania Wysockiego, by przyznał się do winy, wziął na siebie por. Jacek Ziółkowski. Znał on wcześniej kierowcę pogotowia, po zatrzymaniu pomagał mu w kontaktach z żoną, odgrywał rolę „dobrego milicjanta”. W rzeczywistości jego celem było konsekwentne „urabianie” kierowcy pogotowia, by przyznał się do czynu, którego nie popełnił.
Bezpieczniacy drążyli dalej, inwigilowali rodziny zatrzymanych, szalę goryczy Wysockiego przelały groźby morderstwa jego synka. „Zrozumiałem wtedy, że winę za śmierci Grzegorza Przemyka muszę wziąć na siebie, by milicja odczepiła się od mojej rodziny i przyjaciół. Pragnąłem, by ta wina skupiła się tylko na mnie” – wspominał Wysocki. Niewinny kierowca karetki próbował bezskutecznie popełnić samobójstwo.
„Kozioł ofiarny”
Komuniści zdawali sobie sprawę z tego, że aby uwiarygodnić winę pracowników pogotowia, nie wystarczy zwykłe kłamstwo. Potrzebna jest kłamstwo o ogromnych rozmiarach. Należało wykreować kozła ofiarnego. W dziejach PRL ten manewr był już stosowany wiele razy. Ot, według komunistów winnymi niepokojów byli „syjoniści” (1968), „warchoły” (1976), „korowcy” (1980).
Analityk propagandy PRL Mariusz Mazur zwracał uwagę: „Kozioł ofiarny wskazuje winnych, zrzuca odpowiedzialność na konkretne ofiary, zdejmując ją tym samym z innych, pozwala również na przedstawienie recepty która przywróci spokój i bezpieczeństwo”. Podkreślił także, że „kozioł ofiarny” w PRL musiał się czymś wyróżniać – religią, strojem, językiem, lepszym wykształceniem. Chodziło o to, aby można go było łatwo zdyskredytować w społeczeństwie poprzez stereotypy, uprzedzenia i insynuacje.
W ten sposób rozpoczęła się bezprecedensowa nagonka na lekarzy i pracowników pogotowia. Wysocki i Szyzdek nie byli jedynymi zatrzymanymi pracownikami służby zdrowia. Za absurdalne zarzuty pobicia pacjenta w karetce została także aresztowana lekarka Barbara Makowska-Witkowska oraz dwóch jej kolegów sanitariuszy. Sprawę oparto na zeznaniach pacjenta, który był pod silnym wpływem alkoholu. Oskarżeni spędzili w areszcie trzynaście miesięcy zanim ostatecznie ich uniewinniono.
„Rozsadzała mnie wprost niepohamowana wściekłość. Jak to?!! Po tylu latach nienagannej pracy, bez sprawdzenia czegokolwiek można ot tak po prostu wsadzić mnie do więzienia, okrywając hańbą moje dobre imię i nie czyniąc najmniejszych kroków w celu ustalenia prawdy” – pisała w swoich wspomnieniach Makowska-Witkowska.
Innym elementem uwiarygodnienia kampanii o pobiciach w karetkach było aresztowanie doktor Danuty P. oraz dwóch sanitariuszy. Oni także zostali oskarżeni o napad na niewinnych pacjentów.
Ataki propagandowe
Areszty, inwigilacja, zastraszanie świadków to jedno. Aby kampania kłamstw się powiodła, potrzebne były także media, których pracownicy udowodnią społeczeństwu, że śmierć Przemyka to wina sanitariuszy.
W jednym z tekstów z marca 1984 r. w „Życiu Warszawy” można było przeczytać: „Bicie pacjentów było stałym zwyczajem tych sanitariuszy, co jest bogato udokumentowane (…) Jeden z przypuszczalnych winowajców nie dopiero w trakcie śledztwa poczuł się winny śmierci Przemyka, lecz stało się to, nim go objęło śledztwo”. Wszystko po tym, jak Wysockiego brutalnymi metodami zmuszono do przyznania się do winy.
W prasie coraz częściej pojawiały się teksty o etyce lekarskiej, pracowników pogotowia przedstawiano w możliwie jak najgorszy sposób. Miało to swój rezonans w społeczeństwie. Lekarka Makowska-Witkowska wspominała, że po jej aresztowaniu w 1983 r. w pogotowiu pracowało się bardzo ciężko: „Opowiadali mi koledzy, jak w owym 1983 roku byli nagminnie postponowani przez ludzi. Nieomal każdy wyjazd łączył się z ubliżaniem i prawie chęcią pobicia zespołów. Do pogotowia, do biura wezwań wpływało masę telefonów chamskich” – wspominała.
Sami zatrzymani również stali się elementem społecznego ostracyzmu. Z Makowską-Witkowską telewizja zrobiła wywiad. Choć z powodu złego stanu zdrowia nie zgodziła się ona na pokazywanie twarzy, to polityczni propagandyści nie tylko zlekceważyli jej wolę, ale też w taki sposób zmontowali jej wypowiedzi, by brzmiały absurdalnie i stawiały ją w jak najgorszym świetle.
Również Michał Wysocki bardzo przeżywał ataki prasowe na jego osobę. W czerwcu 1984 r. pisał w liście do żony: „Artykuły w prasie są zmorą duszącą mnie po całych nocach i dniach. Jak można tak ludzi oszukiwać?! Co innego dzieje się na sali sądowej, co innego pisze prasa (…) Piszą o mnie jakbym był bandziorem. I za co? Pytam za co?”. Wysocki po opuszczeniu więzienia przez długi okres czasu nie mógł znaleźć pracy. Zatrudnił się dopiero w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania – tylko dlatego, że nie chciał tam pracować nikt inny.
Wyroki
Ostatnim elementem esbeckiego planu był proces. Prokurator Wiesława Bardon nie miała oporów, by uznać zeznania Cezarego i innych świadków twierdzących o winie milicjantów za niewiarygodne. Nie przejmowała się także ekspertyzą biegłych, wskazującą na to, że sanitariusze nie mogli technicznie dokonać pobicia w karetce. Pełną odpowiedzialnością za śmierć Przemyka, Bardon obarczyła Michała Wysockiego i Jacka Szyzdka. Do tej wersji przychylił się także sąd, który skazał oskarżonych na karę 2,5 i 1,5 roku pozbawienia wolności. Skazani zostali jednak kilka dni po wyroku wypuszczeni z więzienia na mocy amnestii. Ale winy nikt z nich nie zdjął.
Milicjanci, którzy znaleźli się na ławie oskarżonych, czyli Arkadiusz Denkiewicz i Ireneusz Kościuk zostali oczyszczeni z zarzutów. Dopiero w III RP próbowano pociągnąć ich do odpowiedzialności. Bezskutecznie. Denkiewicz został w 1997 r. skazany na dwa lata więzienia, jednak ostatecznie nie odbył kary ze względu na stan zdrowia. Z kolei Kościukowi sąd wymierzył karę ośmiu lat więzienia, którą na mocy amnestii obniżono o połowę. Kilka lat później wyrok został uchylony przez Sąd Apelacyjny, bowiem sprawa się przedawniła.
Do odpowiedzialności karnej nie pociągnięto także politycznych decydentów. Ani władz resortu spraw wewnętrznych, na czele z Czesławem Kiszczakiem, ani politycznych propagandystów, na czele z rzecznikiem rządu Jerzym Urbanem.
Bezsilny gniew musiał towarzyszyć wielu próbującym wyjaśnić tę sprawę – koledze Przemyka Cezaremu, świadkowi zdarzenia, adwokatowi Maciejowi Bednarkiewiczowi, a przede wszystkim matce Grzegorza Przemyka – Barbarze Sadowskiej, która przedwcześnie zmarła, w dwa lata po zakończeniu procesu. Bezsilny gniew tłumili w sobie fałszywie oskarżeni sanitariusze i lekarze, którym odebrano nie tylko wolność, ale także godność i dobre imię. Dzisiaj wiemy, że „oficjalna” wersja śmierci Przemyka była od początku do końca wielkim kłamstwem.
Piotr Juchowski
Źródło: MHP