Na przełomie 1940 i 1941 r. stacjonujących w Szkocji naszych oficerów trawiła nuda. Oczywiście nie wszystkich, tylko tych, którzy stanowili „nadwyżkę”. A było ich sporo. Rozważano odesłanie ich do przemysłu wojennego, staże w armii brytyjskiej, lub stworzenie oddziałów złożonych tylko z „szarż”. O dziwo, nie uczono ich języka angielskiego, co miało swoje konsekwencje. Pojawiły się bowiem inne projekty „zagospodarowania” bezrobotnych wojskowych.
W grudniu 1940 roku Józef Retinger pertraktował z przedstawicielami rządu belgijskiego zaangażowanie polskich kadr w jednostkach stacjonujących w Kongo. Nic z tej inicjatywy nie wyszło, ale wyznaczyła ona kierunek dalszych działań. Premier Winston Churchill – wobec niedoborów oficerskich w swej armii – uznał, że skoro Polacy chcą służyć w wojskach kolonialnych, to nic nie szkodzi na przeszkodzie, aby czynili to w posiadłościach brytyjskich. Zgłoszono zapotrzebowanie na 400 wojskowych i określono rejon, w którym mieliby przebywać – Brytyjską Afrykę Zachodnią (Nigeria, Sierra Leone, Gold Coast i Gambia). Naczelny Wódz i Minister Spraw Wojskowych gen. Władysław Sikorski wydał 11 lipca 1941 roku rozkaz o ochotniczym zaciągu.
W oddziałach zawrzało. Zgłosiło się dwa razy więcej chętnych, ale komisje lekarskie przeprowadziły ostrą selekcję (preferowano silnych i zdrowych kawalerów przed czterdziestką). Sprawę załatwiano w wielkim pośpiechu. Prawdopodobnie wiązało się to z naciskiem Brytyjczyków (otworzyła się przecież równolegle potrzeba zasilenia armii gen. Andersa powstającej w ZSSR). Gospodarzom nie przeszkadzało, że tylko kilku chętnych mogło poszczycić się dobrym opanowaniem angielszczyzny w mowie i w piśmie. Zakwalifikowano 273 oficerów na okres dwóch lat.
Premier Winston Churchill – wobec niedoborów oficerskich w swej armii – uznał, że skoro Polacy chcą służyć w wojskach kolonialnych, to nic nie szkodzi na przeszkodzie, aby czynili to w posiadłościach brytyjskich. Zgłoszono zapotrzebowanie na 400 wojskowych i określono rejon, w którym mieliby przebywać – Brytyjską Afrykę Zachodnią (Nigeria, Sierra Leone, Gold Coast i Gambia).
Nie obyło się bez nieporozumień. Niektórzy dowódcy nazywali odchodzących „zdrajcami sprawy narodowej”, czy „dezerterami”. Ochotnicy odczuli to boleśnie, chociaż oczywiście motywy wyjazdu bywały różne – przede wszystkim wyrwanie się z przymusowej bezczynności, szkocka jesień „ociekająca deszczem”, ale też „ohyda bezcelowych kłótni, bezsens postępowania tych, którzy pierwsi wyjechali z Polski i Francji, atmosfera ciągłej walki nie o Polskę, ale o stanowisko i pieniądze”. Niektórych wiodła potrzeba poszukiwania „nowych przygód i nowych przeżyć alkoholowo-miłosnych”.
Dla Brytyjczyków utrzymanie kolonii w Afryce Zachodniej stało się – w tej chwili rozwoju sytuacji wojennej – strategiczną koniecznością. Dawało im swobodę transportu drogą morską zaopatrzenia dla jednostek stacjonujących w rejonach Środkowego i Dalekiego Wschodu oraz przewozu afrykańskich surowców do metropolii. Po utracie Półwyspu Malajskiego (Japończycy zdobyli Singapur 15 lutego 1942 r.) przepadły tamtejsze kopalnie cyny, a jedyne jej złoża znajdowały się właśnie w północnej Nigerii. Istniało także zagrożenie ze strony sąsiednich, okalających posiadłości brytyjskie, kolonii francuskich podległych władzom w Vichy. Dopiero w listopadzie 1942 roku przyłączyły się one do aliantów.
Kontrakty z oficerami zawarto 7 września 1941 roku, ale tylko niektórych odkomenderowano do krótkiego stażu w jednostkach brytyjskich. Następnie cały kontyngent na pokładzie SS „Narkunda” odbył dwutygodniową podróż do Freetown w Sierra Leone, gdzie zeszli na ląd mający pełnić tutaj służbę, a resztę – mniejszymi okrętami – przetransportowano do pozostałych trzech kolonii. Rozpoczęła się wielka, egzotyczna przygoda. „Dziś wkładamy tropikalne mundury – pisał Henryk Giełdziński – Przyznam się, że czuję się trochę rozebrany. Patrzę na moje nagie kolana i zdaje mi się, że jestem nieprzyzwoity. Wieje silny wiatr. Jest ciepły i wilgotny”. Dodajmy, że sprawa odpowiedniego dla klimatu wyposażenia zrodziła konflikt – polskie władze wojskowe postanowiły „zaoszczędzić” i zamiast 45 funtów przeznaczonych na tropical kit allowance wypłaciły ochotnikom jedynie 15…
Oficerowie rozjechali się do wyznaczonych oddziałów, głównie batalionów piechoty rekrutujących się z miejscowej ludności. Przyjęcie przez brytyjską kadrę było rozmaite – od serdecznego, do chłodnego, choć poprawnego. Początkowo ani jedni, ani drudzy nie wiedzieli do końca, na czym praca Polaków ma polegać. Okazało się także, że kontyngent zawierał „dość duży procent nieodpowiedniego materiału ludzkiego” – „jednostki słabe fizycznie, malkontentów, nerwowo chorych […] o nie bardzo zrównoważonych charakterach”.
Pomimo trudności językowych, z czasem jednak wzajemne relacje ułożyły się dobrze. Służba polegała początkowo na szkoleniu w musztrze, którą kolorowy żołnierz wręcz „lubił”, w przeciwieństwie do innych czynności – np. przemarszów i patroli. „Co rano i całe prawie przedpołudnie ze wszystkich zakątków koszar i placu ćwiczeń, dochodziło monotonne wołanie: Left, right, left, right, left, right”. Powtarzane przez podoficerów w języku tubylców – „Hagu dama, hagu dama!”. Dopiero, gdy stało się wiadome, że kolonialne dywizje mają być wykorzystane do walki z Japończykami na birmańskim teatrze działań wojennych w dżungli, szkolenie nabrało większego sensu. Teraz Polacy pokazać mogli żołnierski pazur, wynikający z dobrego wyszkolenia i doświadczenia bojowego w 1939 i 1940 roku. I tak przez dwa lata…
Na szczęście – wśród wojskowej, żmudnej szczególnie w warunkach tropikalnych rutyny – trzech oficerów odczuło potrzebę nie tylko sporządzenia osobistego zapisu niecodziennego spotkania z Afryką, ale i nadania mu szerszego kontekstu. Porucznik kawalerii Jerzy Marian Rostworowski (1911, Warszawa – 1986, São Paulo, Brazylia) słał „Listy z Nigerii” do „Wiadomości Polskich”, a podporucznik rezerwy Henryk Giełdziński (1911, Warszawa – 1980, Londyn) – magister prawa po UW – korespondencje do „Polski Walczącej”. Już po wojnie uwagi swoje ogłosił ppor. rez. Lucjan M. Kneblewski. Dwaj pozostali także opublikowali książki (Rostworowski dwie) i wszyscy zostali zauważeni w pomnikowej pracy zbiorowej pod redakcją Tymona Terleckiego "Literatura polska na Obczyźnie 1940–1960" (Londyn 1964, 1965). Uzupełnijmy, że ppor. rez. Edward Eckert (zmarł w Londynie w 1991 roku), który „lata dojrzałe i starość poświęcił […] walce bezorężnej o wolność ujarzmionej Polski” – pisał i pracował w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego – pozostawił studium historyczne na temat tej afrykańskiej epopei.
Wszystkie relacje, zasługujące na szersze i wnikliwsze omówienie, dają przebogaty i różnorodny w stylu wgląd w dość niesamowite doświadczenie, jakie stało się udziałem ich autorów. Czegóż tam nie ma! Polowania na słonie i krokodyle, opisy egzotycznej przyrody i nieba z Krzyżem Południa, spotkania z emirem Kanu i królem Pigmejów, tam-tamy, rytualne tańce, czarownicy i klątwy przez nich rzucane (także na Hitlera!), nieznane choroby… i jeden wspólny wątek. Tutejsze kobiety. Temat raczej dyskretnie pomijany w literaturze przedmiotu dotyczącej Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i we wspomnieniach, a oczywisty w zbiorowisku samotnych mężczyzn, jakim jest każde wojsko. Rzadka i szczera jest relacja Leopolda Łabędzia: „Dwa były tematy rozmów w Rosji […]: co ja bym zjadł […] i jak się stąd wydostać. Natomiast na Środkowym Wschodzie […] brak było drugiej płci, więc była mowa o «dupie Maryni». Wtedy te byczki były już odżywione! Chciałem po wojnie napisać do Freuda, aby mu wytłumaczyć, że libido zaczyna się od żołądka”. „Afrykańscy oficerowie” nie mieli tego problemu – zawsze byli syci.
Chyba gorąca atmosfera kontynentu sprawiła, że piszący oficerowie nie mogą oprzeć się pokusie i często otwarcie składają hołd urodzie „hebanowych piękności”. Plastycznie rysują ich ciała, ruchy, taniec, brak pruderii. I spotkania z nimi (głównie jednak anonimowych kolegów). Poznamy szczegóły rytuału „kupna” czarnej, czternastoletniej żony (za osiem funtów), znajdziemy liczne uwagi o zwyczajach intymnych tubylców („nasze możliwości męskie są po prostu śmieszne w porównaniu z murzynami”).
Poza mrowiem spostrzeżeń obyczajowych i różnej wagi ciekawostek dotyczących lokalnego kolorytu, spotkamy się z wieloma wnikliwszymi uwagami, jak też próbami umiejscowienia własnych przeżyć w polskim doświadczeniu dziejowym, politycznym oraz literaturze. W tych punktach autorzy są odmienni w rozłożeniu akcentów. Zarówno Rostworowski, jak i Kneblewski wspierają opisy znajomością bogatej literatury brytyjskiej dotyczącej regionu. Podziw budzą księgozbiory dostępne w klubach dla białych, jak i propaganda Imperium: „Wszyscy oficerowie polscy, za pośrednictwem oficerów łącznikowych, otrzymali cenne dzieła, traktujące o Wielkiej Brytanii, Imperium, jej Dominiach i Koloniach, organizacji politycznej, życiu kulturalnym, nauce, wielkich ludziach rasy anglo-saskiej itd.”. Doskwierał natomiast brak polskiej prasy i książek.
„Co rano i całe prawie przedpołudnie ze wszystkich zakątków koszar i placu ćwiczeń, dochodziło monotonne wołanie: Left, right, left, right, left, right”. Powtarzane przez podoficerów w języku tubylców – „Hagu dama, hagu dama!”. Dopiero, gdy stało się wiadome, że kolonialne dywizje mają być wykorzystane do walki z Japończykami na birmańskim teatrze działań wojennych w dżungli, szkolenie nabrało większego sensu. Teraz Polacy pokazać mogli żołnierski pazur, wynikający z dobrego wyszkolenia i doświadczenia bojowego w 1939 i 1940 r. I tak przez dwa lata…
Zdaje się, że ten rodzaj lobbingu połączony z codziennym stykiem z Brytyjczykami, obserwacją ich działań i miejsca jakie zajmują w koloniach, spowodowały przejęcie optyki kolegów – oficerów, także Rodezyjczyków i Afrykanerów. Analizie podlega metoda zarządzania zamorskimi posiadłościami (indirect rule), rodzące się powoli tendencje niepodległościowe, przyszłość kontynentu. Przeziera w tej postawie solidarność ludzi białych wobec obcego cywilizacyjnie i rasowo świata. Polacy przesiąkają poniekąd atmosferą zamkniętej dla czarnych messy, generalnie nie przejawiają wyraźniejszych śladów zrozumienia dla wolnościowych ambicji rdzennej ludności, co może kłócić się ze zwyczajowo pojętym narodowym etosem, którego ówczesny korpus oficerski wydawał się pozostawać ostoją. Trudno jednak dziwić się temu podejściu.
Czuli, że są pod wieloma względami pionierami na tym gruncie. Co prawda Kneblewski pisze, że „w szkolnej ławie rozczytywałem się w sienkiewiczowskich "Listach z Afryki" i "W pustyni i w puszczy". Przepadałem za opisami włóczęgi conradowskich bohaterów. Elektryzował mnie tytuł książki "Przylądek Dobrej Nadziei" Zygmunta Nowakowskiego. Pociągał mnie los Beniowskiego, jednak wiedza o – nielicznych co prawda – poprzednikach nie jest ugruntowana. A przecież książę Kurlandii i Semigalii Jakub Kettler (1610–1682) zakładał w 1651 roku jako lennik polskiego króla faktorie w Gambii (u ujścia rzeki o tej nazwie i dwóch wyspach), a Stefan Szolc-Rogoziński (1861–1896) stworzył kolonię w Zatoce Ambas (Kamerun, 1882–1884). Ciekawe, że działo się to właśnie w rejonach w jakich przebywali oficerowie.
Niedostatki w dokładniejszym rozeznaniu historycznym dotyczącym naszych sporadycznych prób kolonialnych, nie mogą przesłonić faktu, że dla autorów wspomnień z Afryki Zachodniej posiadanie przez zachodniego człowieka dalekich ziem wydawało się oczywiste. Więcej, jawili się jako zwolennicy tezy, że nowa Polska po zwycięskiej wojnie światowej powinna o własne kolonie zabiegać i je uzyskać. Tu postrzegali swoje miejsce i tak chcieli spożytkować własne doświadczenie – aby ich wygnanie w tropiki czymś ojczyźnie się przysłużyło. Uważali, że dwuletnia obecność kilkuset woskowych w tym regionie dać może kadry pomocne do zarządzania – na przykład – poniemieckim fragmentem Kamerunu, objętym w imieniu Ligi Narodów przez Wielką Brytanię w 1918 roku.
Namawiali do tej perspektywy, dzieląc się spostrzeżeniami na temat niemożności przeprowadzenia masowego osadnictwa pod równikiem, warunków rynku zbytu dla łódzkich fabryk, czy też sprowadzania konkretnych surowców, jakie mógłby pozyskać wyczerpany walką i okupacją kraj. Dodawali, że naszą obecność na Czarnym Kontynencie wzmacniają liczące 18 tysięcy ludzi osiedla w Afryce Wschodniej, których portret pozostawił w swojej książce – nie oficer, lecz podróżnik i reporter – Wiktor Ostrowski (1905–1992). Przecież „Polska jest wszędzie tam, gdzie jest zdrowy, tak fizycznie, jak i moralnie Polak oraz jego dobrze prosperujący warsztat pracy”. Melancholią napawa świadomość, że projekty te były już nieaktualne w chwili publikacji książek, w 1946 roku.
Z grupy 276 oficerów dwóch zostało na zawsze w spalonej słońcem ziemi, kilkudziesięciu odnowiło dwuletnie kontrakty i odkomenderowanych zostało do Birmy. Większa część podjęła służbę w Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie, potem w 2 Korpusie, niektórzy wrócili do wojska w Wielkiej Brytanii. „Czy oni wszyscy […] pojechali [do Afryki] tylko po to, by stamtąd pisać do polskich gazet? – pytał we wstępie do książki Jerzego Rostworowskiego z większą dozą realizmu Zygmunt Nowakowski – Nonsens! Więc, po co pojechali? Nie wiem, doprawdy nie wiem”.
***
J. Rostworowski, Słoneczny Rytm, Wrażenia z Afryki Zachodniej, Londyn 1946, L. M. Kneblewski, Nie taki Murzyn czarny. Wspomnienia z Afryki (z Nigeryjskiego Pułku Królewskich Zachodnio-Afrykańskich Sił Granicznych), Edinburgh 1946, H. Giełdziński, Bębny biją w puszczy Wukudu Sokodei, Jerozolima 1944, W. Ostrowski, Safari przez Czarny Ląd. Szkice z podróży po Kenyi, Tanganice, Ugandzie i wyspie Zanzibar, Londyn 1947, E. Eckert (oprac.), Eksperyment. Polscy oficerowie w Afryce Zachodniej w latach 1941–1943, [w:] „Materiały. Dokumenty źródła archiwalia”, zeszyt 4, IPMS [Londyn], luty 1988, H. Giełdziński, nekrolog, „Tydzień Polski” 12.04.1980, Archiwum Osobowe Emigracji, Biblioteka Polska POSK w Londynie, nr rej. 229/80, Edward Eckert nie żyje, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 21.06.1991, (jw.), nr rej. 6320. Nazywać rzeczy po imieniu. Z Leopoldem Łabędziem rozmawia Paweł Chojnacki, „Arka”, nr 36 listopad – grudzień 1991, http://ipsb.nina.gov.pl/index.php/a/jerzy-marian-rostworowski. Zagadnieniu polskich oficerów w Afryce poświęcił również pracę Czesław Jeśmian – The Polish Experiment, [w:] „The Journal of United Services Institutes”, nr XX, 4 December 1965, Roma, ss. 413–426.
Paweł Chojnacki
Źródło: MHP