Zmiany w sposobie nauczania, które będą konsekwencją zmiany struktury szkół, należy wprowadzać od I klasy szkoły podstawowej, pozwalając reszcie dokończyć naukę według dotychczasowych zasad - uważa prof. Krzysztof Konarzewski, członek Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN.
W środę w expose premier Beata Szydło zapowiedziała m.in. stopniowy powrót do 8-letniej szkoły podstawowej i 4-letnich liceów. Zapewniła, że jej rząd nie zamierza przeprowadzać rewolucji w oświacie, a wygaszanie gimnazjów będzie się odbywać "stopniowo, ewolucyjnie i z pełnym poszanowaniem doświadczeń środowiska szkolnego". Jak mówiła, „powszechnie krytykowane szkoły gimnazjalne” nie zostaną zlikwidowane w przyszłym roku, zmiany będą ewolucyjne, a już od stycznia 2016 r. MEN ma przedstawić szczegółowy program konsultacji społecznych.
PAP: Jakie konsekwencje będzie miała likwidacja gimnazjów i powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum? Czy oznacza to konieczność napisania na nowo podstawy programowej kształcenia ogólnego, a co za tym idzie napisania na nowo podręczników szkolnych i programów nauczania?
Krzysztof Konarzewski: Zacznę od konsekwencji najbardziej odległej od edukacji. 38-milionowy kraj, który w okresie 15 lat dwukrotnie przebudowuje swój system oświaty, wyda się światu dziwny, ale kraj, w którym druga przebudowa polega na powrocie do stanu sprzed pierwszej, musi się wydać śmieszny. Boję się znów usłyszeć to, co słyszałem za granicą przed rokiem 1989 – że Polacy nie udźwigną ciężaru wolności.
Powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej to skrócenie o rok okresu obowiązkowej edukacji powszechnej i przyspieszenie o rok wyboru dalszej drogi kształcenia. To także nowa podstawa programowa dla całego okresu kształcenia, za czym idzie całkowita zmiana programów, podręczników i egzaminów. Fundament obecnego systemu kształcenia stanowi uchwalona w 1998 roku reforma ministra Mirosława Handkego. W ciągu następnych 17 lat wielokrotnie ją poprawiano, by lepiej zaspokajała potrzeby młodzieży i kraju. System powoli uczył się na własnych błędach. Teraz wszystkie te doświadczenia pójdą do kosza. Zaczniemy od początku.
Krzysztof Konarzewski: Powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej to skrócenie o rok okresu obowiązkowej edukacji powszechnej i przyspieszenie o rok wyboru dalszej drogi kształcenia. To także nowa podstawa programowa dla całego okresu kształcenia, za czym idzie całkowita zmiana programów, podręczników i egzaminów.
PAP: Czy da się taką zmianę wprowadzić od nowego roku szkolnego, czy przygotowanie jej wymaga więcej czasu?
Krzysztof Konarzewski: Zmienić szyldy można od razu. Pierwszego września uczniowie, którzy właśnie skończyli klasę szóstą, rozpoczęliby klasę siódmą w szkole podstawowej, i tak obietnica przedwyborcza zostałaby spełniona. Zmiana szyldu właściwie nie zmieniłaby sytuacji uczniów tam, gdzie szkoła podstawowa działała w zespole z gimnazjum – nadal uczyliby się w tym samym budynku pod kierunkiem tych samych nauczycieli. Ale takich szkół jest – jak wynika z opracowania prof. Jana Herczyńskiego – tylko 23 proc. Co z pozostałymi? Trzeba pamiętać, że w Polsce mamy gęstą sieć względnie małych szkół podstawowych i rzadszą sieć większych gimnazjów. Na przykład w mojej gminie jest pięć szkół podstawowych i jedno duże, nowiutkie, dobrze wyposażone gimnazjum, jest w nim nawet pływalnia. Jest jasne, że małe szkoły podstawowe nie pomieszczą dwóch dodatkowych klas i że budynki po gimnazjum nie mogą stać puste. Rozwiązanie nasuwa się samo – przenieść do byłego gimnazjum dwie lub trzy ostatnie klasy z okolicznych szkół podstawowych. Dla uczniów z 77 proc. szkół odtworzy to podział na szkołę podstawową i gimnazjum, ostatnie lata ośmioklasowej szkoły spędzą bowiem w innym budynku i z innymi nauczycielami.
Ale edukacja, jak powiedziałem, to przede wszystkim przemyślany program kształcenia. Kiedyś kierowałem pracami nad nową podstawą programową. Rok zajęło badanie funkcjonowania starej, rok opracowanie nowej. Trzeci rok miały zająć konsultacje i szkolenia, do czego jednak nie doszło, bo nowy rząd PiS nie zamierzał korzystać z czegoś, co powstało z inicjatywy rządu SLD. Sam nie zdążył się popisać, bo upadł. Minister Katarzynie Hall podobne zadanie zajęło dwa lata i kosztowało 15 mln zł. Oczywiście można to zrobić na kolanie w ciągu kilku miesięcy, ale rezultat będzie żałosny. Zapłacą za to całe roczniki młodych Polaków.
PAP: Jak najprościej wprowadzić tę zmianę? Czy wystarczy tylko wydłużyć o dwa lata naukę w szkole podstawowej, tak by uczniowie po klasie szóstej, uczący się zgodnie z obecną podstawą przechodzili do klasy siódmej, a potem do ósmej i tam już mieli nową podstawę? A może nowa podstawa programowa od czwartej klasy albo od piątej, jeśli kształcenie zintegrowane ma być wydłużone o rok?
Krzysztof Konarzewski: Podstawa programowa kształcenia ogólnego musi w systematyczny sposób zagospodarować 13 lat kształcenia – od klasy przygotowawczej w przedszkolu do matury. To, o czym pani mówi, przypomina nakładanie łat na stary garnitur. Nikt nie zechciałby w nim chodzić. Po pierwsze, uczniowie starsi o rok zasługują na bardziej wymagający program. Po drugie – o czym wiedzą tylko nieliczni politycy – obecna podstawa programowa dzieli kształcenie na trzy klasy edukacji początkowej, trzy klasy nauczania propedeutycznego, cztery klasy nauczania systematycznego i dwie klasy nauczania zaawansowanego. Koniec edukacji powszechnej w wydaniu PiS przypadłby akurat w połowie wszystkich przedmiotów nauczania. W kursie historii – na czasy mniej więcej potopu szwedzkiego lub odsieczy wiedeńskiej. Żaden patriota by się na to nie zgodził.
Jeśli PiS zamierza trwać przy swoim zamiarze, to widzę tylko jedno uczciwe rozwiązanie: zacząć kontrreformę od klasy pierwszej, pozwalając uczniom, którzy już są w systemie, na ukończenie edukacji według dotychczasowej podstawy programowej. To by znaczyło, że likwidowanie gimnazjum zacznie się po sześciu latach od daty zero. Obawiam się jednak, że PiS na to nie pójdzie, bo nie ma pewności, czy tak długo utrzyma władzę.
PAP: Czy zapowiadane wydłużenie kształcenia zintegrowanego z trzech do czterech lat będzie korzystne, czy niekorzystne dla uczniów?
Krzysztof Konarzewski: Zdecydowanie niekorzystne, jeśli zachowa się obecny charakter edukacji wczesnoszkolnej. Wywodzi się ona z reformy ministra Handkego. Spośród wielu zmian, które wprowadziła ta reforma, tę zmianę zawsze oceniałem negatywnie. Dzisiejsza edukacja w klasach I–III jest mało wymagająca: zamiast bieżących ocen są semestralne opisy osiągnięć dzieci, nie ma podziału na przedmioty nauczania, a integracja treści jest najzupełniej pozorna. Co ważniejsze, nauczyciele edukacji wczesnoszkolnej mają jedynie przygotowanie pedagogiczne, a nie przedmiotowe, co znaczy, że ich wiedza polonistyczna, matematyczna czy przyrodnicza jest mniej więcej na poziomie szkoły średniej. Zarówno badania krajowe, jak i międzynarodowe dowodzą, że wszystko to źle służy polskim 10-latkom, np. w badaniu TIMSS 2011 (międzynarodowe badanie kompetencji w dziedzinie matematyki i nauk przyrodniczych) zajęli oni ostatnie miejsce w Europie pod względem wiedzy matematycznej. Wydłużenie edukacji zintegrowanej o jeden rok tylko spotęguje szkody.
PAP: Czy korzystne będzie dla dzieci znowu skupienie w jednej szkole uczniów sześcio- siedmioletnich z piętnasto- szesnastolatkami? Która grupa na tym zyska, a która straci?
Krzysztof Konarzewski: Reformatorzy z zespołu ministra Handkego eksponowali krzywdy, jakie starsi wyrządzają młodszym, ale nie byli w stanie podać żadnych danych na potwierdzenie swojej tezy. Odnosiłem się do niej sceptycznie, bo sam chodziłem do jedenastolatki i jakkolwiek pamiętam, że w podstawówce biliśmy się czasem między sobą, to nie pamiętam, by skrzywdził mnie lub moich rówieśników jakiś licealista. Zresztą poza szkołą starsi i młodsi żyją obok siebie. Dlaczegóż akurat w szkole miałoby być inaczej? Podejrzewałem, że za troską reformatorów stoi raczej mit sielskiego, anielskiego dzieciństwa niż realny problem. Dlatego nie przypuszczam, żeby na kontrreformie stracili uczniowie w wieku 6–12 lat. Ale starsi stracą.
W 2000 roku miałem okazję badać postawy wobec gimnazjum na ogólnopolskiej losowej próbce uczniów, którzy właśnie zaczynali tam drugą klasę. Prosiłem o porównanie ich doświadczeń ze szkoły podstawowej i gimnazjum. Liczba zauważonych zmian na korzyść istotnie przewyższała liczbę zmian na niekorzyść w całej próbce, a szczególnie wśród uczniów ze wsi. Na marginesie – 54 proc. rodziców badanych uczniów było zadowolonych, że ich dziecko uczy się w gimnazjum zamiast w dawnej szkole podstawowej, a tylko 28 proc. wolałoby, żeby ich dziecko nadal tam się uczyło. W ciągu 15 lat gimnazja doskonaliły się, a postawy pogarszały. Mogę to wyjaśnić tylko w jeden sposób: czarny PR okazał się zatrważająco skuteczny.
Wracam do pani pytania. Wydaje mi się, że atrakcyjność gimnazjum dla 13–16-letniej młodzieży polega na czymś, co antropologowie nazywają rytuałem przejścia. Rozpoczęcie nauki w gimnazjum jest widomym znakiem końca dzieciństwa i zaspokaja budząca się potrzebę uniezależnienia się od autorytetu dorosłych. Wielu dorosłych chciałoby stłumić tę potrzebę, żeby mieć wokoło same grzeczne dzieci zamiast rozwichrzonych nastolatków. Ale nastolatek przymuszony do grzeczności raczej nie wyrośnie na twórczego obywatela. Ubocznym skutkiem połączenia rytuału przejścia z naturalną potrzebą uniezależnienia się są trudności wychowawcze. Prawda, że gimnazjum jest trudną szkołą, choć nieprawda, że jest w niej więcej agresji niż w dwóch ostatnich klasach dawnej szkoły podstawowej. Ale trudności wychowawcze trzeba pokonywać mądrym postępowaniem pedagogów, a nie reorganizacją, która jedynie może zamieść je pod dywan. Zebranie pod jednym dachem młodzieży w trudnym okresie dorastania daje szansę na dobranie właściwych, odpowiadających jej potrzebom rozwojowym metod oddziaływania wychowawczego. Jeśli obecnie stosowane metody zawodzą, trzeba poszukać lepszych i nauczyć nauczycieli, jak je stosować.
Krzysztof Konarzewski: Prawda, że gimnazjum jest trudną szkołą, choć nieprawda, że jest w niej więcej agresji niż w dwóch ostatnich klasach dawnej szkoły podstawowej. Ale trudności wychowawcze trzeba pokonywać mądrym postępowaniem pedagogów, a nie reorganizacją, która jedynie może zamieść je pod dywan.
PAP: Czy jest jakiś unikalny dorobek gimnazjów, który zostanie stracony wraz z likwidacją tego typu szkoły?
Krzysztof Konarzewski: Niekwestionowanym dorobkiem gimnazjum są wyniki nauczania. Szczęśliwym trafem Polska przystąpiła do międzynarodowego badania osiągnięć szkolnych piętnastolatków (PISA) akurat w 2000 roku – pierwszym roku reformy min. Handkego. Badani uczniowie byli wtedy w klasie pierwszej różnych szkół ponadpodstawowych. Wśród 31 krajów Polacy znaleźli się na 23. miejscu w czytaniu i matematyce i na 21. w przyrodoznawstwie. Co więcej, ujawniła się ogromna luka między typami szkół. Na przykład w matematyce uczniowie liceów ogólnokształcących osiągnęli wyniki porównywalne ze Szwajcarią, ale uczniowie zasadniczych szkół zawodowych – z Meksykiem. To cała prawda o systemie oświaty, który odziedziczyliśmy po Polsce Ludowej: niska średnia i ogromna nierówność wykształcenia. Kiedy badanie PISA powtórzono zaledwie 3 lata później, ale już na uczniach ostatniej klasy gimnazjum, wszystkie wyniki istotnie wzrosły. Na przykład w czytaniu polscy uczniowie zajęli 16. miejsce wśród 40 krajów. Podobny skok wyników odnotowaliśmy w 2012 roku.
Kiedy przytaczam te dane, zwolennicy kontrreformy wzruszają ramionami: „To nic nie znaczy, po prostu uczniowie nauczyli się lepiej wypełniać testy”. Pytam: czy kontrreformatorzy mają lepszą miarę efektywności kształcenia niż profesjonalne testy osiągnięć? Mają: opinie swoich przywódców. Tak było w PRL – fakty zastępowano ideologią. Nie mogę pojąć, jak po ćwierćwieczu wolnej Polski można do tego wracać.
PAP: Co z nauczycielami, którzy obecnie uczą w gimnazjach? Czy samorządy znajdą dla nich pracę? Jak dużo nauczycieli może stracić pracę? Dlaczego mogą jej nie znaleźć w podstawówkach i szkołach ponadgimnazjalnych?
Krzysztof Konarzewski: Nie widzę powodu, by nauczyciele mieli masowo tracić pracę wskutek kontrreformy PiS, bo przecież łączna liczba lat nauki nie zmieni się. Zatrudnienie może nawet wzrosnąć, jeśli w nowej szkole podstawowej zostanie zachowana dotychczasowa wielkość oddziałów klasowych. Warto przypomnieć, że jednym z powodów utworzenia gimnazjów była nadzieja – częściowo spełniona – na redukcję zatrudnienia w oświacie. Kontrreforma ostatecznie ją pogrzebie.
Mimo to nie przypuszczam, że wszystko pójdzie gładko. Likwidacja gimnazjów spowoduje wygaśnięcie wszystkich umów o pracę, a z zawieraniem nowych łatwo połączyć cichą weryfikację kadr. Czeka nas lawina pretensji i roszczeń.
Rozmawiała Danuta Starzyńska-Rosiecka (PAP)
dsr/ agz/