Historię krótkiej działalności i nieuchronnego upadku The Stooges, jednej z najbardziej wpływowych grup rockowych przełomu lat 60. i 70., opowiada "Gimme Danger", nowy film Jima Jarmuscha, autora "Poza prawem", "Truposza" i "Ghost Doga".
W swojej najnowszej pracy, Jarmusch - autor takich filmów jak m.in. "Nieustające wakacje" (1980), "Mystery Train" (1989) czy "Nocy na Ziemi" (1991) - opowiada historię The Stooges, legendy amerykańskiego niezależnego rocka, grupy uznawanej dziś za pionierów punk-rocka.
Na czele The Stooges stał jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów w historii muzyki rockowej Jim Osterberg, znany jako Iggy Pop. Wypełniony materiałami archiwalnymi, a także wywiadami z członkami zespołu film opowiada historię powstania, krótkiej i burzliwej kariery, rozpadu jednej z najważniejszych amerykańskich grup oraz jej niespodziewanego powrotu na scenę po latach.
Iggy Pop - dziś 69-letni - wspomina młodzieńcze lata z perspektywy rockowej ikony; w 2016 r. ukazał się jego - jak zapowiedział - pożegnalny album "Post-Pop Depression", a wokalista ruszył w swoją ostatnią trasę koncertową. Jarmusch wypowiada się z perspektywy fana. W 1995 r. znalazł nawet rolę dla Iggy'ego Popa w swoim filmie "Truposz". Wokalista wystąpił u Jarmuscha także w jednej z etiud - w duecie z Tomem Waitsem - składających się na "Kawę i papierosy". Jak przyznał, dużym wyzwaniem okazało się wyszukanie z archiwów takiego materiału filmowego, którego fani zespołu jeszcze nie widzieli.
The Stooges byli reakcją na hippisowskiego rocka, zakochanego w długich, rozbudowanych utworach, pełnych popisów wirtuozerii gitarzystów, perkusistów, klawiszowców czy flecistów i saksofonistów. Muzyka rockowa została "zaśmiecona" instrumentami, treściami i zaangażowaniem w politykę. Odeszła od swych ideałów - od prostoty; każdy mógł założyć zespół, nie trzeba było koniecznie kończyć specjalistycznych muzycznych uczelni, być biegłym w muzycznej teorii i historii.
Nastoletni Iggy Pop - jeszcze jako Jim Osterberg - grywał na perkusji, akompaniując bluesmanom. "Któregoś dnia usiadłem nad brzegiem rzeki, zajarałem ogromnego jointa i uświadomiłem sobie, że nie jestem czarny" - wspomina ze śmiechem z filmie. Postanowił założyć własny zespół; taki, który nie będzie imitował dokonań, muzycznych odkryć innych artystów, a wynajdzie swój własny styl, swój własny słownik. Język The Stooges okazał się slangiem, językiem ulicy, bezkompromisowym, agresywnym i nie tolerującym poetyckiego rozrzewnienia.
Nihilizm czy też artystyczny prymitywizm, napędzający The Stooges, ostatecznie wpędził zespół do metaforycznego grobu po nagraniu przezeń ledwie trzech albumów. "To niesamowite: te trzy płyty - +The Stooges+, +Fun House+ i +Raw Power+ - to jedne z największych prezentów, jakie ktokolwiek zrobił rock and rollowi. Mieli wtedy po 23, 24 lata, a świat ich zupełnie olał i teraz wracają do domów, do mamy, z podkulonymi ogonami, pokonani" - mówił Jarmusch.
Dziś każda z trzech płyt The Stooges znajduje się w kolejnych rankingach "najwybitniejszych albumów w historii". Ale gdy trafiały do sklepów, spotykały się niemal wyłącznie z szyderstwem. Wytwórnie i dziennikarze widzieli w nieokrzesanych muzykach jedynie śmieszną grupkę nastolatków, zafascynowanych nihilizmem i wizjami świata w ruinie. Sukces pierwszego albumu The Stooges przypisywali maestrii producenta Johna Cale'a.
"Prawdziwym" rockowym zespołem był w ich przekonaniu Grand Funk, których piosenki przezornie wyprane zostały z wszelkiego politycznego zabarwienia. Na scenie przyjmowali pozy "gwiazd rocka". The Stooges nie bali się publicznie wygłupić. "Wydawać by się mogło, że ich muzyka jest tak prosta, że każdy z minimalnym wyszkoleniem byłby w stanie ją grać" - pisał jeden z najważniejszych amerykańskich dziennikarzy muzycznych Lester Bangs.
"Tylko kto chciałby słuchać piosenek, które przesyłają tak złe wibracje? Mamy przecież super-fajną, piękną społeczność, może zalążek narodu, a nasza sztuka jest celebrą nas samych, wolnych jednostek" - pisał z przekąsem - "Kto by chciał być zdołowany?".
Piosenki The Stooges nie były profesjonalnie skomponowane, ani dostarczone do widowni, jak czynili to gwiazdorzy pokroju Roda Stewarta; ich utwory były efektem spotkań biznesowych, piosenki Iggy'ego i jego zgrai wyrzutków powstawały w garażu i w tej surowości, nawet w brakach warsztatowych, Bangs dostrzegał prawdziwą wielkość The Stooges - powiew autentyzmu w świecie muzyki rockowej, który na przełomie lat 60. i 70. zamienił się w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Ale w podziale łupów Iggy i The Stooges nie brali udziału.
Dziennikarz muzyczny Nick Kent wspominał pierwszy koncert The Stooges na jakim był, w lutym 1972 r. "Iggy był wciąż bardzo młodym gościem, ledwie dwudziesto-kilku letnim, i już wówczas odmienił kształt i całą artystyczną wizję rock and rolla, i to nie jeden raz, a dwukrotnie. Był tylko jeden, niewielki problem: mało kto o tym wiedział" - pisał w książce "The Dark Stuff". "Właściwie, nawet nie tyle nie zostały one zauważone, ale ludzie wręcz odpychali z obrzydzeniem muzykę, którą słyszeli od The Stooges, chaotycznego, antyspołecznego zespołu rockowego z przedmieścia Detroit".
Jak pisał jeden z najwybitniejszych dziennikarzy pisma New Musical Express, The Stooges nie byli zainteresowani wyciąganiem rocka z "wieków ciemnych" przez wielokrotnie złożone kompozycje, pełne ciągnących się w nieskończoność gitarowych solówek. Przeciwnie, wracali do średniowiecza, do podstaw muzyki rockowej: krótkich, napastliwych piosenek, prostych, zrozumiałych przekazów. "Dla niektórych - na przykład dla mnie - skonfrontowanie z taką surową i żywą muzyką miało wyzwalający, katartyczny wpływ" - wyznawał Kent. (PAP)
pj/ agz/