Wojciech Fortuna miał 19 lat, gdy sensacyjnie został pierwszym polskim zimowym mistrzem olimpijskim. Dokładnie 50 lat temu – 11 lutego 1972 r. – Wojciech Fortuna tryumfował na dużej skoczni w japońskim Sapporo. I został narodowym bohaterem. Później tego ciężaru nie umiał udźwignąć.
„Gdybym mógł cofnąć czas, inaczej bym ułożył swoje życie. Już podczas pierwszego toastu po powrocie z Sapporo rozje...bym kieliszek z wódą o podłogę” – przyznał po latach w książce „Skok do piekła”.
A miał nie jechać
Gdy dziś patrzy się na ten skok, widać przede wszystkim skupioną twarz, później szybkie wypchnięcie rąk, dziwną pozycję najazdową z rękami z przodu, wreszcie wybicie i lot z równolegle ułożonymi nartami. „Miałem pewnie sto metrów za sobą, kiedy poczułem opór pod nogami. Instynkt kazał mi się jeszcze wychylić. Lecimy! Na spotkanie z grubą czerwoną krechą. Nie słyszałem uderzenia nart o śnieg. Tylko ciałem wstrząsnął dreszcz. Wtedy ręce same wyskoczyły nad głowę. Biłem brawo. Nie sobie. Tym siłom, które mnie nie zawiodły. Gąsiorowskiemu, który mnie nauczył skakania, Forteckiemu, który mi zawierzył, Marusarzowi i Groniowi, którzy byli dla mnie wzorem. Tym wszystkim, którzy sprawili, że mogłem skakać tu, na Okurayamie” – była pierwsza seria olimpijskiego konkursu na dużej skoczni. Fortuna właśnie oddał skok życia i choć drugi skok popsuł to i tak ostatecznie minimalnie wygrywa.
Kilka tygodni wcześniej Fortunie nie tylko nie śnił się medal, ale nawet wydawało się, że ominą go Igrzyska Olimpijskie. Choć uważany był za talent i ciężko sobie na szanse zapracował. „On od początku się wybijał, bo to był tytan pracy. Jego w ogóle nie trzeba było pędzić do treningów. Jego trzeba było wyganiać z treningów” – wspominał jego trener Jan Gąsiorowski.
Na początku 1972 r. był w czołówce polskich skoczków, ale błysku nie było. W klasyfikacji łącznej Turnieju Czterech Skoczni zajął 23 miejsce. Później forma poszła w górę. Wygrał ostatnie przed Igrzyskami krajowe zawody – skacząc daleko i równo. Nawet to nie przekonało działaczy, który tłumaczyli się oszczędnościami oraz brakiem doświadczenia Fortuny. „Był taki człowiek w Zakopanem, który powiedział, że ja nie mam rutyny i nie ma sensu, żebym jechał na olimpiadę, bo się spalę. Ale po zwycięskich eliminacjach w Zakopanem, ówczesny minister sportu Włodzimierz Reczek powiedział: – Co wy robicie? Ten chłopak wygrał konkurs, on musi jechać!”. O jego wyjazd walczyli też trenerzy oraz dziennikarze, którzy przypomnieli historię Franciszka Gąsienicy Gronia. Dwuboista też w ostatniej chwili zakwalifikował się na Igrzyska w 1956 i przywiózł medal. Działacze ostatecznie ugięli się. „Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko. – W czwartek były ostatnie eliminacje, a już w poniedziałek jechałem do Sapporo” – wspominał skoczek.
Skok po złoto
Sapporo od razu przypasowało Fortunie. „Na miejscu okazało się, że forma rośnie. Czułem to już od pierwszego treningowego skoku”. W sesjach treningowych przed konkursem na małej skoczni plasował się w czołówce. Uzyskał 85 i 83 m., czyli blisko rekordu skoczni. Tylko w serii próbnej było gorzej, ale nie tragicznie lądował nieco poniżej 80 metra.
Za to pierwszy skok konkursowy wyszedł Fortunie świetnie. Osiągnął 82 m. i po pierwszej serii znajdował się na 6 miejscu, z niewielką stratą do trzeciego. Drugi skok był gorszy – ledwie 76,5 m. Nie pozwoliło to na atak na podium, ale Fortunie udało się obronić 6 pozycję. Polsce dało to 1 punkt olimpijski, a skoczkowi dyplom i rzeźbę samuraja. „Czułem pewien niedosyt, ponieważ wylądowałem na obu nogach i sędziowie obniżyli mi noty. Gdyby nie to, pewnie byłoby podium – zaznaczył Fortuna.
Polskiemu skoczkowi pozostała jeszcze jedna szansa na medal – konkurs na dużej skoczni. Pod skocznią zgromadziło się 50 tys. kibiców, przed telewizorami miliony. Ale ani jeden z Polski, bo nasz kraj nie zdecydował się na transmisję.
Miejscowi mieli jednego faworyta Yukiy Kasayi, mistrza olimpijskiego z średniej skoczni. Miał uświetnić japoński Dzień Pamięci Założenia Państwa, a za zwycięstwo otrzymać samochód oraz zostać przyjęty na audiencji przez Cesarza. Tyle, że to nie Japończykowi miał sprzyjać tego dnia fortuna.
Polak zadbał o detale – przed startem w zamian za kryształ pozyskał od japońskiego zawodnika nowoczesny kombinezon. Przed samym konkursem wylosował nr 29. Przed jego skokiem, zawody nie stały na wysokim poziomie – prowadził Japończyk Konno po skoku na 92 m. „Po nim na belce zasiadłem ja. Ruszyłem i już na progu czułem, że będzie dobrze. I było – 111 metrów, czyli tylko dwa mniej niż ówczesny rekord Okurayamy. Oceny sędziowskie też były wysokie. Prowadziłem. Kasaya wylądował na 106. metrze i był drugi” – opowiadał skoczek.
Trybuny oniemiały. „Cisza na stadionie. Słyszałem za to tysiące fleszy aparatów fotograficznych strzelających w moim kierunku. Patrzę na tablicę wyników: 111 metrów i 130,4 punktu – takiej noty nie pamiętam, nie widziałem nigdy w życiu”.
Trybuny oniemiały. „Cisza na stadionie. Słyszałem za to tysiące fleszy aparatów fotograficznych strzelających w moim kierunku. Patrzę na tablicę wyników: 111 metrów i 130,4 punktu – takiej noty nie pamiętam, nie widziałem nigdy w życiu”.
Niewiele zabrakło, by ten skok nic mu nie dał. Jury przerwało konkurs i debatowało, czy nie obniżyć belki i nie zacząć od początku. Ostatecznie stosunkiem głosów 3:2 zdecydowało o kontynuacji konkursu.
„Po pierwszej serii prowadzę i w pewnym momencie zacząłem sobie zdawać sprawę, bo już gratulacje, owacje, jaka to jest odpowiedzialność oddać drugi skok, żeby wygrać. Skoczyłem 87.5 metra. Na dole zakręcam i myślę sobie: Przegrałem swoją szansę”.
Ale tego dnia szczęście Fortunie sprzyjało. Trzynasty po pierwsze serii Walter Steiner lądował na 103 m, ale do Polaka zabrakło mu 0,1 punktu! Rainer Schmidt uzyskał 101 m i był gorsz o 0,6 punktu. Kasaya natomiast popsuł skok i ostatecznie otrzymał notę o 0,7 niższą od zwycięzcy! To Fortuna stanął na najwyższym stopniu podium. „Ja byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie w tym czasie” – wspominał ten moment.
Ale jeszcze przed powrotem do Polski w tej beczce miodu zaczęły się pojawiać łyżki dziegciu. „Za zdobyty olimpijski punkt należało mi się 150 dolarów. Wieczorem, gdy odpoczywaliśmy w wiosce olimpijskiej, pomaszerowałem po nie do pokoju ministra sportu Józefa Rutkowskiego. Odebrałem gratulacje, zabrałem kopertę. Zajrzałem do środka i zdębiałem: było tylko 50 dolarów! Resztę minister wziął dla siebie. Poskarżyłem się trenerom, ale co mieli zrobić? Zaklęli tylko pod nosem. Podobnie było z nagrodą za olimpijskie złoto. Minister 300 dolarów podzielił na pół, dał mi 150, a gdy protestowałem, oznajmił: wy wcale nie musicie skakać” – opowiadał skoczek.
Bohater narodu, ofiara sukcesu
„Polak szybował jak na orlich skrzydłach”, „Orli lot po zwycięstwo”. „Trium młodości i odwagi, brawurowy skok Fortuny”. „Olśnił i zaszokował rodaków Kasayi” – krzyczały z nagłówków polskie gazety. Skoczek w jednej chwili stał się bohaterem narodu. „Wydaje mi się, że zostałem wrzucony na głęboką wodę, nie wytrzymałem napięcia. Po moim powrocie z Sapporo cała Polska oszalała”.
Rozpoczął się czas masowych spotkań. Przed Urzędem Gminy Tatrzańskiej witało go 25 tys. osób, pod Wielką Krokwią dwa razy więcej! Od władz otrzymał nagrodę pieniężną w wysokości 60 tys. zł. (o której nie wolno mu był mówić z powodu statusu amatora), dostał też mieszkanie. Otrzymał też kilka odznaczeń w tym Złoty Krzyż Zasługi. W Plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski w 1972 r. zajął 3 miejsce.
„Ja nie wierzyłam w to, żeby jeszcze mógł kontynuować skoki. Z wielu powodów. Po pierwsze, że od tej pory straciliśmy spokój. Ludzie bardzo wiele wymagali i chcieli, żeby te sukcesy powtarzały się stale. To na psychikę zawodnika, jak i całej rodziny bardzo źle wpływa” – mówiła matka skoczka Barbara.
Do tego zaczął się też ciąg przyjęć, bankietów, spotkań i wieców. Działacze PRL traktowali go jak maskotkę, która miała uświetniać różne towarzyskie spotkania. „Jeden towarzysz dzwonił do drugiego: jest u mnie Fortuna, zaraz go do was poślę” – wspomina skoczek i dodaje, że imprez było tak wiele, że wszystkie zlewają mu się w jedną.
To był początek końca sportowca. Świetny narciarz alpejski Andrzej Bachleda wspominał, że Fortuna „kurzył fajkę jedną po drugiej, piwo popijał z wielkim smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca”.
Nowy styl życia miał wpływ na wyniki sportowe. „Przy okazji wyjazdów na konkursy handlowałem: kryształami, nartami, tym, co szło, aż w końcu sport się skończył. A jeszcze precelki, kieliszek wódki, wożenie po sekretarzach, i na trening nie było czasu”. Nigdy już nawet nie zbliżył się do wyników z Sapporo.
Jeszcze pod koniec lutego zdobył tytuł mistrza Polski na Wielkiej Krokwi. Później pojechał na I mistrzostwa świata w lotach do Planicy – spisał się przeciętnie zajął 20 miejsce, a po konkursie wziął udział w bankiecie, przez co spóźnił się na pociąg i został zawieszony.
Sam Fortuna mówił, że nawet skakać zdarzało mu się pod wpływem alkoholu. By powstrzymać alkoholowe ciągoty, trenerzy namówili władze, by powołać go do wojska. Ale nawet to nie pomogło. W 1974 r. pojechał na Mistrzostwa Świata. Po dobrych treningach wymieniany był przez lokalną prasę jako jeden z faworytów do medali. „Nie myślałem już o żadnym wyniku. Noc przed mistrzostwami piłem” – opowiadał później. W tym samym roku po raz pierwszy wszyto mu esperal. Karierę zakończył w wieku zaledwie 27 lat.
Po karierze
Po karierze krótko pracował w klubie Wisła-Gwardia. Później został taksówkarzem, a także nielegalnie handlował dewizami, czy złotem. Miał też problemy z milicją – za bójki i awantur trafił nawet dwa razy do aresztu. Dwukrotnie wyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych – w latach 80-tych m.in. sprzątał w supermarketach i pracował w firmie malarskiej, w 90-tych miał własną firmę remontową. Gdy wrócił do Zakopanego – został aresztowany. Jego była konkubina oskarżyła go o przemoc fizyczną, a za Fortuną został wysłany list gończy. Po kilku dniach skoczek został wypuszczony, ale ostatecznie skazano go na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata.
Wówczas wyprowadził się z Zakopanego i zamieszkał k. Augustowa. Rzucił też alkohol i papierosy. Zajął się tam m.in. promowaniem narciarstwa biegowego – stworzył trasę narciarsko-rowerową, wspieraniem lokalnych inicjatyw sportowych. Udziela się też charytatywnie. W 2015 r. sprzedał swój medal za 50 tys. dolarów firmie odzieżowej, która zgodnie z umową przekazała go do Muzeum Sportu i Turystyki. Pieniądze przeznaczył na leczenie sportowców.
„Nasłuchałem się wiele razy o „prawdziwych” przyczynach moich późniejszych niepowodzeń. Cóż, nie mam o to żalu. Ludzie chcą słyszeć najprostsze wyjaśnienia. Wszystko co złożone i skomplikowane wydaje się podejrzane. O, tak, wóda, baby, hazard. Dziś można by jeszcze dodać „prochy”. To każdy rozumie. (...) Przecież to, co się ze mną stało, jest trochę bardziej skomplikowane aby to wyjaśnić jednym słowem” – spuentował w udzielonym kilka lat temu wywiadzie.
Łukasz Starowieyski
MHP