Matula Polskich Harcerzy Zdzisława Bytnarowa – pseudonim w Armii Krajowej „Sławka”, dowództwo powstańczej Poczty Polowej w Śródmieściu, matka Janka „Rudego”, bohatera „Kamieni na szaniec”. W ciemnościach postać mi stoi matczyna Niby idąca ku tęczowej bramie, Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię I w oczach widać, że patrzy na syna… Juliusz Słowacki
„Dzień dobry najukochańsza Druhno Matulu…”, „Czuwaj, Kochana Matko…”, „Ukochana Matulko…”, „Szanowna Pani Matko naszego Bohatera…”, „Matulu Serdeczna, nasza opoko…”, „Matuleńko Ukochana, serc naszych pokrzepienie…”, „Mateczko Najukochańsza…”, „Mateńko – Najlepszy nasz Nauczycielu…”, „Matulu Rudego i wszystkich polskich harcerzy…”
Była jedyną matką w Polsce, która miała setki dzieci. Listy – tysiące – przychodziły zewsząd. Odpowiadała – jakimś cudem – na wszystkie. Podpisywała najczęściej – „matka Janka”. Albo tylko – „mama”. Kochaliśmy Ją!
„Nie ma już Matuli??? – pisali harcerze. – To niemożliwe. Ona powinna być zawsze”.
Kiedy wszystkie programy telewizyjne podały wiadomość o jej odejściu 13 sierpnia 1994 roku, do północy dzwoniły telefony z całej Polski. I powtarzało się jak refren – Czytam listy Matuli, jest znowu ze mną…
„Chlubnie uzdolniona”
W Jej domu – przy alei jakże symbolicznie noszącej miano Niepodległości – domu, który dla nas wszystkich otwierał ramiona, przepływały w niezrównanej narracji Matuli wszystkie barwy Jej niezwykłego żywota – szczęśliwe i tragiczne.
Urodziła się 12 marca roku 1901 w małym miasteczku na Rzeszowszczyźnie – Kolbuszowa, które przysiadło nad niewielką rzeczułką o dumnej nazwie – Nil. Dom, którym przyszła na świat jako jedno z ośmiorga dzieci Józefy i Józefa Rechulów – istnieje do dziś z tablicą anonsującą, że tu urodził się także jej syn. Harcerze z kolbuszowskiego szczepu im. Janka Bytnara zaciągają warty honorowe podczas uroczystych Dni Bytnarowskich, organizowanych przez Liceum im. Janka Bytnara, do którego dochodzi się ulicą Janka Bytnara. I nazywają Kolbuszową „Jankową stolicą”.
Ojciec Zdzisławy, zwanej Dzinią albo Sławką, pełnił funkcję urzędnika skarbowego cesarsko-królewskiego, co brzmiało dostojnie a oznaczało „ciągłą krzątaninę wokół drewnianej łyżki barszczu, ziemniaków i nieustającego uczucia niedosytu” – jak wspomni czas swego dzieciństwa Matula. Bieda! Ojciec walczył o edukację czterech synów. Największa nadzieja – syn Roman – po gimnazjum w Łańcucie miał studiować medycynę w Krakowie. Należał – tak jak ojciec – do Towarzystwa „Sokół”, które pod niewinną nazwą „Gimnastyczne” było forpocztą wojska polskiego.
Opowiadała Matula: – „Sokół” miał hasło – Gromadzimy pod swe skrzydła wszystkie dzieci Ojczyzny bez różnicy stanów! Kiedy w sześćsetlecie zwycięstwa Jagiełły pod Grunwaldem – w lipcu 1910 roku – zorganizował w Krakowie wielki zlot, Sokoli rozrzucili po całej Polsce afisze, na których Zawisza Czarny w zbroi rycerskiej pasował mieczem Sokoła. Hasłem Zlotu Grunwaldzkiego był okrzyk zmieniających się wart – Czuwaj!
Był sierpień, wielki sierpień 1914 roku. Pamiętam ten dzień – słoneczny – pożegnanie Romka. Przyklęknął. Mama nakreśliła mu krzyż na czole. Ojciec milczał. Objął pierworodnego syna. Przytulił.
Co mi zostało po bracie, który był taką nadzieją rodziny?
Zdjęcie prymusa z gimnazjum w Łańcucie, wniosek o odznaczenie Krzyżem Niepodległości z informacją, że 18-letni Roman Rechul „wstąpił do Legionów 16 sierpnia 1914” i w 2 pułku II Brygady „brał udział w kampanii karpackiej, bukowińskiej i wołyńskiej”. To znaczy, że przeszedł cały krwawy szlak od Karpat poprzez Bukowinę po legendarne boje na Wołyniu.
Szczytami Karpat, kędy groby krwawe
Znaczą pochodu bolesnego ślady,
Wicher-wędrowiec niesie światu sławę
Drugiej Brygady!
Jak i gdzie zginął? We wniosku o Krzyż Niepodległości dla Romka jest adnotacja: „dobry żołnierz. Zginął na froncie włoskim”.
To tam po odmówieniu złożenia przysięgi „na wierność i towarzystwo broni” dowództwu niemieckiemu zesłano rozproszonych Legionistów, odbierając im stopnie oficerskie i zdzierając legionowe odznaki „za wierną służbę”.
Romek zginął 26 sierpnia 1918 roku. Miał 22 lata.
Ostała po nim pamiątka – kora brzozowa, na niej rycerz z orłem i wiersz: „Jak ojciec chodził nasz i dziad / Na boje sławne, krwawe, / Tak też i nasz młodzieży kwiat / W bój poszedł, w bój po sławę”…
Nasza rozpacz, że nawet nie wiemy, gdzie zginął. Nie mamy jego mogiły…
Smutne groby bez nazwiska,
Nad którymi krzyż połyska,
Z białej brzozy uciosany,
Próchniejący, zapomniany
Krzyż.
I przejdziecie – bezpotomni,
Czas odbieży, świat zapomni…
Ten wiersz napisał towarzysz broni naszego Romka z II Brygady. Tak bardzo chciałam okruch pamięci o nim zachować… Dlatego memu synowi Jankowi dałam na drugie imię Roman.
Zdzisława Rechulówna postanowiła zastąpić brata. Chce się uczyć! Łzami, uporem, ambicją walczy o prawo do edukacji. Obiecuje ojcu, że w przyszłości wykształci dwoje rodzeństwa. (Słowa dotrzyma). Wiotka, drobna, złotowłosa ma ogromne powodzenie. Oświadczył się o nią zasobny urzędnik namiestnictwa lwowskiego, zaledwie o 15 lat starszy! W domu radość! Ojciec planuje mariaż, matka troska się o suknię ślubną. Słowo ojca-patriarchy święte. Dzinia zrobi świetną partię… Nie zrobiła. Na gromy: – Co ty sobie myślisz?! – odpowiadała cicho, niezłomnie i niezmiennie: – Myślę o szkole! Zesłana za karę do apteki, hen, na kresy, sumiennie warzyła mikstury pryncypałowi, który na wszelkie przypadłości ordynował smakowite nalewki. Upakowawszy swe dobra do wiklinowego koszyczka, dała nogę – prosto do jedynego gimnazjum w Mielcu. Męskiego!
Opowiadała mi: – Wyobrażasz sobie, mam 16 lat, warkocz, kokardę. Dookoła chłopy pod wąsem. Amorki latają w powietrzu. Kursują bileciki z oświadczynami, na których wzdychacze starannie litografują… hrabiowskie herby. Zerkam na przystojnego bruneta. Czarny, rosły, ale nazwisko – o, Boże – Gnida! Pociesza mnie, że je zmieni, gdy się ze mną ożeni, ale owoż losy postanowiły inaczej. „Hrabiną” Gnidową nie zostałam!…
Gdy Matula (której złote włosy już oprószyła siwizna) przyjeżdżała do Mielca na spotkania z Kręgiem Instruktorów imienia Janka Bytnara, śpiewano pioseneczkę:
W Mielcu chłopców roje
Chciały toczyć boje
o Twój uśmiech, słowo…
Jej cenzury błyszczały ocenami bardzo dobrymi, ozdobione adnotacją: „chlubnie uzdolniona”.
Mielecka chluba wreszcie zrealizowała swe marzenie – dotarła do Krakowa. Byliśmy z nią, biegliśmy na Wawel, słyszeli Zygmuntowski dzwon. Umiała przenieść nas w tamtą chwilę, widzę twarze słuchających jej harcerzy!
Opowiada Matula: – Polacy zrywają szyldy z dwugłowym orłem austriackim, ciskają o ziemię austriackie czapki wojskowe, wkładają maciejówki z orzełkami. Odzyskujemy miasto bez jednego strzału!
3 listopada roku 1918 – pamiętam jak wczoraj – była niedziela. Tysiące ludzi płynęły na Wawel. Wciśnięta w tłum myślałam o moim bracie… Że nie nadaremno został gdzieś pod brzozowym krzyżem.
Zagrzmiał dzwon. Tłum krzyknął, zapłakał. Ksiądz od ołtarza zawołał: – Doczekał się po stu kilkudziesięciu latach królewski Zygmunt, że może na wszystkie strony Polski potężnym swym głosem rozbrzmiewać wieścią radosną! Orzeł Biały roztaczać zaczyna pod polskim niebem, od Tatr pod Bałtyk, swe władcze skrzydła!…
Matula zdaje maturę w gimnazjum krakowskim. Temat pracy z polskiego – „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy…”
W kwietniu 1919 roku wybitny pedagog, psycholog, historyk – Henryk Rowid – tworzy w Krakowie Państwowe Kursy Nauczycielskie. Matula staje się jedną z pierwszych uczennic. Na kursie Rowida zaczęli oto pojawiać się legioniści-inwalidzi. Był wśród nich wysoki, czarnooki, smolistowłosy Staszek Bytnar. Połatany sznel legionisty zdobił Krzyż Niepodległości. Wspierał się ciężko o kulę.
– Był taki smutny i taki romantyczny – mówi Matula. – Zakochałam się w nim od pierwszej chwili i na zawsze.
Ona miała lat 17, on 22.
Płonąca żagiew
„Urodziłem się 31.III.1897 w Ostrowie pow. Przeworsk jako jedyny syn wyrobników Macieja i Katarzyny (…). Do szkoły uczęszczałem w Ostrowie, a potem do miejskiej w Kańczudze. Tam to jako chłopiec przejęty już byłem duchem niepodległościowym, zawdzięczając to niektórym wychowawcom, którzy wpajali w młode serca patriotyzm, a pieśni z czasów powstań mocno wryły się w mą duszę”…
Tak zaczyna swój życiorys Stanisław Bytnar, ojciec „Rudego”. Odnalazłam ten cenny dokument w zbiorach Wojskowego Instytutu Historycznego, wśród ankiet wypełnianych przez bohaterów I wojny, typowanych do odznaczenia Krzyżem Niepodległości z Mieczami.
„Byłem dobrym uczniem – pisze – więc matka wszelkimi sposobami pragnęła mnie kształcić.
Nadludzkim wysiłkiem, bo z pracy rąk tylko umieściła mnie w seminarium nauczycielskim w Rzeszowie w roku 1912. (…) Ciężka była moja dola, matka nie miała na opłacanie kosztów za internat, musiałem sam borykać się zarabiając lekcjami. Co 2 tygodnie maszerowałem pieszo z Rzeszowa do rodzinnej wioski po chleb, który na plecach dźwigałem z powrotem”.
Młodość – jak Andrzeja Radka z „Syzyfowych prac”, droga ubóstwa, upokorzeń, głodu, wyrzeczeń, hartu, by zostać nauczycielem.
Listopad roku 1912. W Rzeszowie działa drużyna skautowa, był tu Andrzej Małkowski – twórca naszego harcerstwa, urzekł chłopców ideą skautingu. Zastępem „Lisków” dowodzi 16-letni gimnazjalista – Leopold Kula. W przyszłości bohater Legionów, którego piękny pomnik stanie na reprezentacyjnym placu Rzeszowa. Leopold Kula jest nie tylko duszą rzeszowskiego skautingu – ale prowadzi oddział Związku Strzeleckiego, jednej z organizacji militarnych powołanych w ramach Związku Walki Czynnej przez Józefa Piłsudskiego, by kształtować przyszłych żołnierzy niepodległości.
Na ćwiczeniach Strzelca – jak pisze Staszek Bytnar – „po raz pierwszy zobaczyłem Komendanta i tak mnie wziął swą postawą, że zaprzysiągłem mu życie”.
„Na śmierć czy na życie, na zwycięstwo, czy na klęski – idźcie czynem wojennym budzić Polskę do zmartwychwstania” – powiedział im komendant Piłsudski, gdy 1 sierpnia 1914 roku wybuchła wojna, która miała przejść do historii jako pierwsza światowa.
„Wojna zastała mnie u matki na wsi – czytamy w życiorysie Bytnara – miałem siedemnaście lat… Pożegnałem się z matką… Trochę łez i błogosławieństwo na drogę. Z kompanią Lisa-Kuli wyjechaliśmy do Krakowa, a stamtąd na front”. Był 5 sierpnia roku 1914. Legiony stają się zarzewiem, iskrą zmartwychwstania.
My, Pierwsza Brygada – Strzelecka gromada, Na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos, na stos… – śpiewa Stanisław Bytnar pseudonim „Mściwój”, żołnierz VI batalionu 3 kompanii 1 pułku I Brygady Legionów.
18 listopada 1918 roku o świcie 3 kompania rusza do natarcia w bitwie pod Krzywopłotami. W nocy spadł śnieg, ciemne sylwetki legionistów widać jak na dłoni. Przeciwko tym ledwo osmalonym pierwszym prochem młodzikom stoi wyborowa rosyjska dywizja syberyjska z potężnym arsenałem karabinów maszynowych.
Padają zabici, ranni.
Gdzieś tam, w prószącym śniegu został Staszek Bytnar. Zapada noc. Koledzy z batalionu, ocalona gromadka, idą na ochotnika z ofiarnymi sanitariuszami zebrać poległych, może jeszcze ocalić rannych. Migają latarenki. Moskale zajadle ostrzeliwują poszukujących. W topniejącym śniegu, biało-czerwonym od krwi leży ciało kaprala Bytnara. Koledzy unoszą go, któryś ściska pożegnalnie dłoń przyjaciela. Może to on – śpiewak batalionu – wynucił proroczo „śmierć mnie ucałuje”… Ale dłoń jest ciepła. Puls kołacze!
Ciężko ranny w pierś, brzuch, lewe ramię – siedemnastoletni legionista, nieprzytomny, opuszcza w ostatnim ambulansie bitewne pole pod Krzywopłotami.
Katarzyna z Chmurów Bytnarowa, która przeżyła śmierć syna, znalazłszy jego nazwisko na liście strat, nigdy nie przestała Bogu dziękować, że jedynaka ocalił… I jak przedtem – urabiała ręce, by mu w edukacji dopomóc.
Głodujący krakowscy studenci wspominają, że „znalazł się kolega dożywiciel, Stanisław Bytnar, który otrzymywał od swojej mamy, zacnej i wyrozumiałej kobiety z rzeszowskiego, duże bochny chleba i zatykał głodomorom paszcze”…
– Byliśmy tacy młodzi i tacy szczęśliwi… – uśmiecha się Matula do krakowskich wspomnień.
Jakąż piękną stanowili parę. Ona – w błękitnym kapelusiku podkreślającym błękit oczu, zwiewna, delikatna, złotowłosa, sama kruchość i subtelny wdzięk. On – w szarym legionowym szynelu, wysmukły i wybujały, kruczoczarny, o oczach „jak noc – aksamitnych i ciemnych”.
Był bukiet nieśmiałych bratków za ukradkiem pocerowany szynel, były wiosenne wycieczki aż po tyniecki klasztor i przenoszenie na rękach przez strumień, była uroczysta msza pomaturalna w Katedrze Wawelskiej i mocno splecione dłonie.
– Tak pójdziemy razem przez życie! – powiedział Staszek.
Ślub biorą 2 sierpnia roku 1920. Polska jest znów w pożodze wojny, tym razem z bolszewikami. Stanisław Bytnar zgłosił się natychmiast jako ochotnik, ale stopień inwalidztwa miał tak ogromny, że już nie było mowy o służbie frontowej.
– Jesteście pierwszym pocztem polskich nauczycieli! – powiedział im Rowid, żegnając przy dyplomie. – Macie nieść, jak w „Testamencie” Słowackiego – prawdziwy „kaganiec oświaty”, być misjonarzami polskiej nauki, tradycji, historii. Idźcie, niećcie Polskę! I pamiętajcie, że tylko ludzie wolni mogą wychować ludzi wolnych!
– Przypiął nam skrzydła! – mówiła Matula i błękit jej oczu jaśniał, zapalał się do tamtej chwili sprzed 70 lat.
Wędrowaliśmy z nią ścieżynami błotnistymi Kielecczyzny po owych biednych szkółkach, które z trudem i uporem Siłaczki wznosili…
Matula zebrała wspomnienia o mężu spisane przez uczniów po sześćdziesięciu latach!
„Smutno było, biednie i głodno… I wtedy – w 1919 roku – pojawił się nowy kierownik szkoły, Stanisław Bytnar, w podniszczonej kurtce legionowej, bez dystynkcji…
Zaczęła się nowa epoka w życiu naszej ubogiej wsi”.
„Miał dar niezwykły zjednywania ludzi. (…) Założył chór i teatr amatorski, (…) spółdzielnię «Bratnia pomoc», Koło Młodzieży Wiejskiej «Wici»… Szkoła zaczęła żyć, promieniując dokoła” . „Przemierzał przysiółki, osiedla, wsie, by wszędzie odnaleźć dzieci do szkoły. Nigdy dotąd wieś nie miała tak ofiarnego przewodnika i opiekuna chłopskiej biedoty”. „Był gwiazdą przewodnią naszej pracy”.
Matula mówi: – I głodno było, i chłodno, ale szczęśliwie i młodzieńczo…
W roku 1925, po sześciu latach żmudnej pracy na wsi, Stanisław Bytnar otrzymuje szansę wielkiego awansu – studia w Warszawie. Wybiera Instytut Pedagogiki Specjalnej, stworzony w roku 1922 przez Marię Grzegorzewską, która uzyskawszy doktorat na Sorbonie, poświęciła się kształceniu nauczycieli zdolnych do pracy z dziećmi niepełnosprawnymi, okaleczonymi fizycznie i psychicznie. Jest Grzegorzewska prawdziwą matką tej dyscypliny w Polsce. Stanisław Bytnar – jednym z pierwszych jej wychowanków. Po ukończeniu Instytutu otrzymuje propozycję – chwalebną i zaszczytną – kierownictwa Szkoły Ćwiczeń przy Instytucie – pierwszej tego typu placówki w Polsce orędującej niepełnosprawnym.
Towarzyszący mu młodzi nauczyciele będą pisać o Bytnarze z uznaniem i wdzięcznością:
„Jest prawdziwym prekursorem tego, co współcześnie zwiemy integracją – sprawia, że dziecko upośledzone znajduje własne miejsce w zbiorowości, rozwija się i zyskuje wiarę w swoje siły… W Szkole Ćwiczeń, którą kierował, słuchacze mieli doskonały wzór atmosfery współżycia i współpracy zespołu. Odnosił się do nas z braterską życzliwością i ujmującą przyjaźnią. Urzekająca prostota i skromność, połączona z ogromnym poczuciem odpowiedzialności, iście żołnierska obowiązkowość, a jednocześnie poczucie humoru, tolerancja poglądów, prawość – oto główne cechy osobowości Stanisława Bytnara.
Kochał życie. Młodzież i dzieci przepadały za Nim. Traktował je z korczakowskim szacunkiem i sprawiedliwością. Garnęły się, czując, że je kocha i rozumie…”
1 września 1936 roku Stanisław Bytnar otrzymuje nominację na kierownika szkoły specjalnej, która do dziś istnieje przy ulicy Różanej w Warszawie, nosząc numer 111. Miarą pamięci o pierwszym kierowniku jest fakt, iż gdy w roku 1981 szkoła gotowała się do 45-lecia swego istnienia, byli studenci Stanisława Bytnara i współpracownicy, wsparci przez Komisję Historyczną Związku Nauczycielstwa Polskiego, wystąpili z inicjatywą, by otrzymała jego imię. Matula z pietyzmem sobie właściwym opracowała i ofiarowała ogromny tom dokumentacji.
Niestety – inicjatywa się nie powiodła, bo jak poinformował mnie pan dyrektor już w latach wolnej Polski, a więc w roku 1993 – „czasy nie były sprzyjające”… I – jak się okazuje – takie trwają do dziś.
Była to jedyna inicjatywa spośród tych, jakie marzyły się Matuli, której nie udało się nam zrealizować.
A jej droga szła w tropy męża. W latach 1927–1928 ukończyła studia w Instytucie Pedagogiki Specjalnej, a już w roku 1930, mając lat ledwo 29, wygrała konkurs na kierownictwo Szkoły Specjalnej nr 6 przy ulicy Ząbkowskiej, którą kierowała do roku 1940!, aż wyrzucili ją Niemcy.
O swym mężu, pomna przesłania, jakim żegnał ich Rowid, powiedziała – Niósł nie kaganek oświaty, ale żagiew płonącą!
„Cieszmy się życiem!”
„6 maja 1921 roku, w samo południe, kiedy sygnaturka kościelna oddzwoniła na Anioł Pański, urodziłam syna w domu moich rodziców, przy ulicy Nowe Miasto nr 10 w Kolbuszowej. Przyszedł na świat cichutki, słabiutki tak, że położna musiała go klapsem do życia pobudzić” – opisuje Matula narodziny jedynaka. Nadają mu imię z legionowej piosenki „Rozkwitały pąki białych róż…” – Jaś. Na drugie – Roman, imię poległego brata Matuli.
Ma trzy latka, gdy 5 stycznia 1924 roku rodzi mu się siostrzyczka – Danuta, spieszczona na Dusię. On ma włosy jasne, nieomal białe (nie rude!) i jest żywym sobowtórem matki. Dusia – czarnooka, ciemnowłosa – wdała się w ojca. Nawet ma znamię dokładnie w kształcie blizny ojca. Jest pulchna, zdrowa, rumiana. Wcina wszystko z apetytem, wpędzając w kompleksy braciszka-chuderlaka, który rozpacza nad łyżką tranu…
Opowiadała Matula: – Różnili się charakterami, tak jak wyglądem i kolorytem, choć kochali się bardzo. Dusia bałaganiła, Jaś był wzorowym pedantem. Uczył się rewelacyjnie. Po każdej wywiadówce – rosłam i pękałam z dumy. A Stach przeglądając cenzurki Dusi, gdzie tu i ówdzie pyszniły się trójczyny (przeważnie z łaciny), przytulał ją, całował ciemne oczy, bliźniaczo do swoich podobne i mawiał z ulgą: – Jak dobrze, że mam chociaż jedno zwyczajne dziecko!
Dzieci opromieniały życie ojca, w domu panowała serdeczność, ciepło rodzinne, wielkie szczęście, którego dawcą i sprawcą był ojciec. On, po Krzywopłotach prawie zmartwychwstały do życia, każde moje zmartwienie umiał prędko zmieniać w pogodę słowami: – Cieszmy się życiem, zdrowiem, każdym dobrze przeżytym dniem – słońcem! Miał wymarzone dzieci, a one miały wymarzonego ojca.
Dom przy alei Niepodległości był pełen światła, pogody, uczucia. Matula ofiarowała mi zdjęcie: Jastarnia, kielichy sieci, słońce. Duśka i ojciec opaleni na brąz, nawet białość matki i Janka przyzłocona. Szczęśliwe lato!
„Rudy” z przyjaciółmi będzie żartował: – Najważniejszą rzeczą w życiu jest umieć sobie wybrać właściwych rodziców. Umieli też wybrać sobie szkołę. I drużynę harcerską.
Na ławie szkolnej Janek miał spotkać przyjaciół swego życia, z którymi razem przejdzie do legendy.
Szkoła była rówieśniczką Polski niepodległej: 1 września 1918 roku w akcie fundacji umieszczono przesłanie, „aby kształcąca się młodzież miała zawsze przed oczyma majestat Państwa Polskiego”. Otrzymała imię „Królewskie Polskie Gimnazjum imienia Stefana Batorego”.
1 września 1931 przekroczyli progi tej uczelni – jedenastoletni Maciej Aleksy Dawidowski, dziesięcioletni: Jan Roman Bytnar i Tadeusz jednego imienia Zawadzki.
Pochodem idziemy, uczniowska gromada.
Świat wielki się oczom naszym rozkłada.
Łamiemy rozumem wciąż nowe zapory.
Więc naprzód i naprzód,
A znak nasz: Batory! – śpiewano hymn szkoły.
„Rudy” zawsze mawiał z powagą, że był drugim uczniem w klasie. Drugim wedle alfabetu, bo pierwszy był Krzysztof Kamil Baczyński.
Dane mi było uczestniczyć w uroczystościach pięćdziesięciolecia matury tej niezwykłej klasy – w czerwcu 1989 roku. Była garstka uczniów, którzy przeżyli i sędziwy pedagog – matematyk – Czyżykowski, familiarnie Czyżykiem zwany.
– Bytnar? – zastanowił się. – Geniusz matematyczny!
Matka „geniusza” działała w Kole Matek, które obejmowały swą opieką wszystkich uczniów, przede wszystkim tych najbiedniejszych, bo wbrew nieżyczliwym opiniom spotykanym w naszych czasach – w szkole Batorego synowie woźnych zasiadali obok synów ministrów. Pasją chłopców było harcerstwo:
Cała Warszawa Dwudziestą Trzecią zna,
Bo to drużyna fest!
Od Batorowskich chwil
Pomarańczowy styl
Jest słynny na sto mil!
23 Warszawska Drużyna Harcerzy imienia Bolesława Chrobrego – od koloru chust zwana Pomarańczarnią – miała przejść do legendy i literatury.
„Jelenie”, „Jelenie” to zastęp morowy, ale najmorowszy Rudy zastępowy… – śpiewano na obozach.
Urodziwego Zawadzkiego przezwano dziewczęcym mianem – „Zośka”, Alek Dawidowski – najwyższy w klasie – zyskał pseudonim „Glizda”.
Wędrówka, obóz, bieg,
Szybowiec, woda, śnieg,
Strzelectwo, łuk,
Dyplomów huk,
Do sławy
Tysiąc dróg! – śpiewają o swojej drużynie.
W piśmie drużyny „Gniazdo” zamieszczają skontrastowane „wizje obozu idealnego:
„Rodzice: synkowie pełni radości życia, nauczeni porządku, na obiad kurczaki z sałatą, na deser banany, listy od synalków codziennie, chłopcy czyści, umyci, grzeczni – po powrocie z obozu wcielenie ideału.
Komenda: chłopcy karni, posłuszni, zaradni, doskonale wyćwiczeni w technice, wysportowani, przyzwyczajeni do niewygód.
Harcerze: nie trzeba się myć, można długo spać, śniadanie do łóżka, cały czas na kajaku lub w jeziorze, żarcie prima, komenda nieszkodliwa, żadnych ćwiczeń… ani alarmów!
Rezultat: broda komendanta zrobiła się szpakowata, nos się wydłużył i zgarbiły plecy!”
Z obozu junackiego Przysposobienia Wojskowego napisał Janek do rodziców 28 lipca 1938 roku list – jedyny, jaki się zachował, anonsujący, że pojawi się w domu „pragnący”: 1. ujrzeć Mamusię, Tatusia 2. wanny wody 3. żarcie 4. czegoś w rodzaju łóżka”. Dodał jeszcze tylko, że wśród ćwiczeń junackich mieli „czołganie się w maskach. Tylko jedno zdanie a ile się w nim mieści”…
Ale na obozach harcerskich wrogów „zabijało się” dotykiem dłoni…
Ostatnie radosne wakacje latem 1939 roku rodzina Bytnarów spędza na Helu.
Opowiadała Matula: – Jaś chlubnie zdał maturę, egzamin konkursowy na Politechnikę i był pełen planów… Jakież to z ojcem snuli marzenia! Przebudowywali Warszawę, Polskę, świat! Zahartowany przez harcerstwo, wyzwolony z dziecięcych chorób, zdrowy, pełen siły szalał z Duśką na plaży, pływał (jedyna dyscyplina, w której siostra go pobiła). Chodziliśmy brzegiem morza, sosnowym lasem, przez liliowe wrzosowiska w stronę Kuźnicy.
A lato było piękne tego roku…
A na ziemi tego lata
było tyle wrzosów na bukiety… – jak w „Pieśni o żołnierzach z Westerplatte” Gałczyńskiego. Trwała pogoda, cisza… Tylko zakaz wędrówki dalej, w stronę Helu, gdzie stacjonowało wojsko mówił, że czuwamy i czekamy…
Dosłownie w ostatniej chwili – 30 sierpnia – wracaliśmy do Warszawy. Jechaliśmy przez Gdynię, wspominali, jak to niedawno stało tu parę chałupin, a teraz mamy wielki port – okno na świat… Ale zostały za nami biało-czerwone sztandary na gdyńskim dworcu, wjechaliśmy do Gdańska. Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Mundury, łomot podkutych butów. Łopoczą swastyki czernią na czerwieni. Stoimy dwie godziny. Obejrzyjcie sobie, Polaczkowie, do kogo naprawdę należy „Wolne” Miasto Gdańsk…
1 września obudziły nas w Warszawie syreny… 7 września o świcie żegnałam Jasia i męża… Czy wrócą?
W piśmie drużyny „Gniazdo” była dedykacja dla Matek: „Czy znasz ten kraj baśni i dziecinnych snów? Nie pamiętacie – spytajcie Matki. Ona dobry duch, otoczy silnym ramieniem, poprowadzi w życia bezkrwawy bój”.
Niestety – bój miał być krwawy.
Śmierć za wszystko
Jeszcze wczoraj Warszawa była miastem pełnym radości, kwiatów, kolorowych tłumów. Prezydent Stefan Starzyński chciał, by stolica stała się piękna…
Mówi Duśka z Bytnarów Dziekańska, siostra „Rudego”: – Październik 1939 – najsmutniejsza polska jesień. My, harcerki z Białej Czternastki, po dyżurach wrześniowych (włączanie sygnałów alarmu przeciwlotniczego, opieka nad uchodźcami, sanitariaty na dworcach) – zaczęłyśmy pracę w Szpitalu Maltańskim na Senatorskiej, gdzie leżeli żołnierze Września – bez nóg, bez rąk… Trzeba ich było karmić, spełniać wszystkie posługi, coś czytać, napisać list do bliskich…
W lutym 1940 Niemcy zabrali ich wszystkich, wywieźli… Nie wiadomo, gdzie są pochowani.
Dom na Niepodległości – bez ojca, bez Jasia, z wybitymi szybami – ział pustką i rozpaczą. Mama była zupelnie załamana brakiem jakiejkolwiek wieści, co się z nimi dzieje, czy żyją…
Tylko babcia Katarzyna, ta wspaniała chłopska macierz naszego ojca, powtarzała spokojnie: – Oni wrócą, a tu znów będzie Polska…
I nagle – pierwsza radosna chwila. Wraca Jaś!!! Jeszcze dwa tygodnie dręczącego niepokoju – wraca Ojciec!
Mówi Matula: – Ktoś kto nigdy nie przeżył udręki czekania na najbliższych – nie może sobie wyobrazić, czym jest ta chwila, gdy stają w drzwiach…
Boże! Obdartusy. Brudne, sczerniałe, wychudłe! Żywi! Cali! Zdrowi!
Pomyślałam – teraz nic nam nie straszne! Przetrzymamy wszystko.
Mówi Duśka Bytnarówna: – Babcia Katarzyna stawała po chleb w kolejce o świcie, Babcia – z twardej szkoły wieśniaczej biedy – wiedziała, że trzeba pić osoloną wodę, bo syci, kartofli nie obierać, bo szkoda pożywnej łupinki, ze skórek od chleba można ugotować zupę…
Mówi Matula: – Mnie Niemcy wyrzucili ze szkoły na początku. Mąż pracował, jego pensja miesięczna wynosiła tyle, ile kosztował kilogram masła na czarnym rynku. To Babcia zorganizowała pomoc Bytnarów – krewnych ze wsi. Przywozili nam – narażając się – worek mąki – skarb – a w niej ukryte jajka i połeć słoniny.
W Warszawie wszystko było na kartki. „Wszystko” to znaczy – chleb (okropny!), kartofle i sól.
Mówi Duśka: – A my mieliśmy warzywa – z działki, którą Babcia uprawiała ze znawstwem i obfitym plonem, dzielonym oczywiście z całą resztą podopiecznych. Byli wśród nich ci, których widok, żebrzących na ulicach Warszawy, powodował skurcz serca – żołnierze Września, o kulach, z pustym rękawem…
Mówi Matula: – Nasza Babcia też stała się żołnierzem w konspiracji. W kieszeniach swej nieodmiennie długiej do ziemi spódnicy przenosiła meldunki… I może ona jedna najwiecej wiedziała o tajemnicach tak gorąco kochanych wnuków.
– Jak co trzeba – zrobię, zaniosę – mówiła. – Ja już swoje przeżyłam, przed wami – życie. A zresztą te głupie szkopy ani się spodziewają, że taka stara wiejska baba, w chuścinie, ledwo nogami dyrdająca kontrabandę niesie…
I niosła. I doniosła.
Śmierć w okupowanej Warszawie groziła za wszystko! Za posiadanie broni, za jakikolwiek gest pomocy Żydom, za słuchanie radia, za handel złotem… i słoniną.
Nie wolno było odmawiać litanii do Królowej Korony Polskiej.
Nie wolno było nosić mundurów i odznaczeń „byłego państwa polskiego”, ani mundurka i czapek uczniowskich.
Nie wolno było nalepiać żadnych ogłoszeń. Nie wolno było fotografować ruin.
Nie wolno było słuchać muzyki Chopina, iść do Łazienek ani plażować nad Wisłą, urządzać zabaw tanecznych. Nie wolno było nawet hodować gołębi pocztowych, bo może poniosą w świat jaką wieść z tego wielkiego więzienia, jakim miała stać się Warszawa…
Hitler orzekł: – Wszyscy przedstawiciele inteligencji polskiej muszą być zabici.
Zabijano kulturę i naukę polską. Aresztowano profesorów. Zamknięto szkoły średnie i wyższe uczelnie. Likwidowano biblioteki. Niszczono książki – przede wszystkim Sienkiewicza i Mickiewicza. Zamknięto teatry.
Nauka i kultura zeszły do podziemi.
Tajna Organizacja Nauczycielska (w której działali oboje rodzice „Rudego”) tworzy imponującą sieć szkolnictwa. Rozkwita tajna prasa.
Rezultaty akcji zniszczenia inteligencji polskiej, zalecanej przez Hitlera, podsumowuje sam władca okupowanej Polski, rezydujący na Wawelu, Hans Frank, pisząc führerowi: „Sparaliżowanie szkolnictwa i znaczne ograniczenie działalności kulturalnej prowadzi w coraz większym stopniu do powstania polskiej wspólnoty narodowej pod kierunkiem inteligencji, sprzysiężonej przeciwko Niemcom”.
Już 27 września 1939 – w dniu kapitulacji Warszawy – harcerstwo polskie schodzi do podziemia, tworzy Szare Szeregi.
Już w marcu 1940 na posiedzeniu Rady Obrony Rzeszy gubernator Hans Frank stwierdza: „W samej tylko Warszawie istnieje w tej chwili ponad 50 organizacji, względnie aktywnych grup. (…) Jednym z najgroźniejszych niebezpieczeństw jest fantastyczna wiara Polaków w to, że Polska odzyska niepodległość (…). Siedzimy w dystrykcie Warszawa na beczce prochu”.
Iskry z tego prochu rozniecać miał Wawer, Organizacja Małego Sabotażu, stworzona i dowodzona przez harcmistrza Aleksandra Kamińskiego – 12 grudnia 1940.
„Rudy” zasłynął misternie skonstruowanym kluczem do latarni, które się opuszczało, by zawiesić biało-czerwoną flagę. „Rudy” buduje zmyślne „wieczne pióro” (Matula mówi, że bardzo się gniewała na umazane podczas prób ubrania!) – którym można pisać na wysokości czterech metrów. Tym piórem chłopcy z Szarych Szeregów wypisali dziesiątki napisów serca krzepiących: „Polska walczy!”, „Polska zwycięży!”, „Pawiak pomścimy!”, „Za Wawer – Palmiry zapłacicie zbiry!”. „Rudy” zdziera z gmachu Haus der deutschen Kultur, czyli Zachęty, flagę z czarną swastyką, po której będą chłopcy deptać, składając przysięgę harcerską. „Rudy” zmienia wabiący napis „Jedźcie z nami do Niemiec” na „Jedźcie sami…”. „Rudy” maluje kotwicę – znak Polski Walczącej – na pomniku lotnika stojącym na placu Unii Lubelskiej – tuż obok gmachu, w którym panoszy się gestapo.
W Grupach Szturmowych – najstarszej formacji Szarych Szeregów – „Rudy” objął dowództwo plutonu „SaD” (skrót – od sabotaż i dywersja). Refleksyjny intelektualista okaże się odważnym, zdeterminowanym dowódcą. Aleksander Kamiński mówi o nim w „Kamieniach na szaniec”: „Był nadzwyczajny. Stał się motorem i skarbnicą pomysłów wychowawczych, w stosunkach z ludźmi potrafił stworzyć atmosferę prawdziwego zaufania”.
Pisze o nim najbliższy przyjaciel, Tadeusz Zawadzki „Zośka”: „Był dla nas wzorem żołnierza a zarazem instruktora Szarych Szeregów”. „Rudy” studiuje w Szkole Wawelberga, która jest tajną politechniką, i zwierza się „Zośce”: „Moją osobistą ambicją jest nie tylko bicie rekordów w Małym Sabotażu, chcę także kiedyś bić rekordy jako technik i człowiek”.
23 marca 1943 o świcie gestapo aresztowało Janka z ojcem. Matka była na Kielecczyźnie, prowadząc tajne lekcje. Duśka – ocalała cudem. Wracała do domu z tajnych kompletów i zepsuł się tramwaj. Zadzwoniła do ojca – jeszcze pobiegnie, może zdąży przed godziną policyjną! – Ani się waż! – krzyknął. – Idź na Hożą… Wymienił nazwisko przyjaciół.
Słyszał tę rozmowę sąsiad – Staszek Bukowski, który przychodził do pana Bytnara na lekcje gry na skrzypcach. Rano popędził na Hożą. Duśka – biegiem do „Zośki”. Alarm! Tego dnia miała być zbiórka u „Rudego”. Wpadliby wszyscy.
O dwunastej w południe 23 marca oddział pod dowództwem „Zośki” gotów był do odbicia Janka przewożonego z więzienia na Pawiaku do gestapowskiej kaźni na Szucha.
Ale w Warszawie nie ma akurat nikogo z dowództwa Armii Krajowej, kto mógłby podjąć decyzję o tak ryzykownej akcji. Więźniarka z „Rudym” mija czekających, gotowych do działania kolegów…
Z alei Szucha przychodzi wieść, że go katują, katują, katują – a on milczy.
Dopiero 26 marca oddział „Zośki” otrzymuje rozkaz – Trzaskać!
W huku strzałów pod Arsenałem słychać okrzyk – „Rudy” jest z nami!
To jest „Rudy”? To straszne widmo, które czołga się po podłodze więźniarki i wyciąga czarnosine spuchnięte dłonie do „Zośki”, szepcząc: – Tadeusz, gdybyś wiedział…
Z relacji Tadeusza Zawadzkiego, na podstawie której druh Kamiński napisze „Kamienie na szaniec”, patrzy na nas „Rudy” – „olbrzymimi, szeroko rozwartymi oczami”. Już nie to blond chucherko o stalowych mięśniach, zdobywające bez trudu wszystkie sprawności harcerskie… „Ogolona głowa, twarz zielonożółta, zapadnięte policzki, olbrzymi siniec pod okiem (…). Dłonie miał czarne i spuchnięte”.
Swoje wspomnienia „Zośka” zakończy jak gdyby nigdy nie wypowiedzianymi słowami „Rudego”: „A wczoraj całe życie jeszcze stało przede mną otworem, praca, miłość, przyjaźń dawały mi radość i szczęście. Dziś wszyscy najbliżsi zostali gdzieś poza rzeczywistością, a rzeczywistość to ból fizyczny, ból, od którego chroni tylko omdlenie albo śmierć. (…) I tu oprzeć się chceniu: powiedzieć, a przestaną cię bić choć na chwilę… To wymaga bohaterstwa, jakiego wyobrazić sobie nie można…”.
Przeżywaliśmy z Matulą chwilę, gdy przytulała po raz ostatni głowę syna, której złocistość zmieniła się w krwawy strup…
Towarzysze broni Janka, uczestnicy akcji pod Arsenałem, przyprowadzili Matulę do mieszkania, gdzie „Rudy” leżał – biała mumia w bandażach. Nachyliła się nad nim i jak to matczysko zapytała – Co cię boli, syneczku? Uśmiechnął się i poruszył jedynym niezabandażowanym palcem… Że tylko ten palec. I jeszcze – Mamusiu, nie martw się, tatuś żyje… Nie płakała. – Dzielna Mamusia – powiedział, gdy odeszła. Nie zobaczyła go już.
Wspominała Matka (a głos jej się łamał i tamowały łzy, dla matczynego serca nie ma przedawnienia): – Czekałam na próżno jakiejś wieści. Wiedziałam, że Alek Dawidowski został ranny, osłaniając odwrót i ratując życie kolegów…
Trzy okropne dni. Żadnej wiadomości. Powlokłam się do mieszkania państwa Zawadzkich. Otworzyła mi siostra Tadeusza – Hania – i zawołała: – Proszę pani, i Alek też umarł!
Z tej jednej literki „i” dowiedziałam się o śmierci mego dziecka.
Hanka Zawadzka ofiarowała Matuli późno, w roku 1992, dar bezcenny – kennkartę przygotowaną dla „Rudego” do akcji pod Arsenałem, ważną do… 1947 roku! Przeleżała bezpieczna w szklanym gąsiorze, zakopanym głęboko w zalesiańskim ogrodzie, skąd udało się ją po pół wieku wydobyć.
W kennkarcie jest zdjęcie Jasia, którego Matka nie znała. Przejmujące. Wydaje się, że jest w oczach to wszystko, co miało go spotkać… Nigdy nie zapomnę chwili (którą utrwaliła Lucyna Smolińska w telewizyjnym „Skarbcu”!), gdy Matula wzięła tę kennkartę w dłonie i przesunęła palcem czule po twarzy Jasia… Przeczytała – i nagle zmieniła się, pobladła. – Popatrz – powiedziała – miejsce wystawienia – Biłgoraj… Bił go… Bił go…
Na pogrzeb nie mogłam iść, nie pozwolono mi, byłam w takim stanie, że może ktoś by zauważył… A przecież gestapo ciągle szukało.
Ale byli z nim przyjaciele – Tadzio i Janek Rossman, Hala i Danusia, Stefan Mirowski. Przyszli też dowódcy: Florian Marciniak, Broniewski.
Po mnie chłopcy przyszli dopiero wieczorem. Boże! Nie pamiętam którzy… Tylko myślałam, że już Aluś nie przyjdzie. – Bracie! – tak mówili do siebie, ot, niby koleżeński żargon. A oni byli naprawdę braćmi…
Wprowadzili mnie chłopcy jakąś dziurą w murze cmentarnym. Mogiła Jasia była zasypana gałązkami świerkowymi. Wzięłam malutką, ale się nie dała zasuszyć, osypała… Któryś z chłopców pocałował mnie w rękę, a ja go przytuliłam i ucałowałam w głowę… Jak Jasia.
Dopiero w 1987 roku harcmistrz Jan Rossman przesłał Matuli kopię odnalezionego wniosku o Krzyż Virtuti Militari dla Janka, który „pracował w Szarych Szeregach od pierwszych dni wojny, odznaczał się niesłychanym zapałem, energią i sumiennością” (tak w uzasadnieniu).
W liście Rossman stwierdza: „Janek Krzyż dostał” i dodaje, że kiedy ów wniosek odnalazł: „odezwały się w nas znów struny serdecznej pamięci młodzieńczych spotkań, nadziei i świadomości niebezpiecznej walki. W naszym wspomnieniu zostali przede wszystkim dzielni a zarazem bardzo uczciwi i czyści młodzi ludzie, urzekający swoją postawą i gotowością poniesienia ofiary dla innych i za innych. Może to ludziom i potrzebne – ta świadomość, że byli i tacy Polacy”.
„Poczta z harcerskich rąk”
1 sierpnia 1944 roku Zdzisława Bytnarowa znalazła się w Śródmieściu, gdzie miala tajne lekcje.
Wspominała: – Ulicami przebiegała młodzież z plecakami, pędziła rikszami, taszcząc jakieś paczki, w tramwajach – pełno ich objuczonych torbami i plecakami. Lato, a oni w skarpetach, ciężkich butach, jesiennym przyodziewku…
Wchodzę do mieszkania, w którym mieliśmy punkt konspiracyjny. Przy oknie karabin maszynowy! Na stole amunicja.
Była godzina 15.30. Z przerażeniem pomyślałam, że w domu, na Mokotowie, została sama matka staruszka, ledwo się poruszająca po złamaniu nogi. Czy zdążę się do niej przedrzeć? Nie zdążyłam. Wypadłam na Królewską – tam już biegną chłopcy w hełmach, z biało-czerwonymi opaskami, z bronią… Strzały.
Ja w letniej sukience, w sandałkach! Ludzie stłoczeni w jakiejś bramie czytają „Biuletyn informacyjny”, który przenosiłam, jak zawsze. To był numer z 31 lipca, z poniedziałku, a w nim czołowy artykuł Aleksandra Kamińskiego „Dzień zapłaty”. Mam ten „Biuletyn” do dziś.
„Już tylko niewielki czas dzieli Warszawę od chwili, na którą stolica Polski czekała pięć niekończących się lat męki, poniżenia i grozy. Warszawa lada dzień przedstawi Niemcom rachunek, bardzo długi rachunek krwi, męczarni, poniewierki, upokorzeń”.
2 sierpnia wydrukowano rozkaz dowódcy Armii Krajowej – generała Komorowskiego „Bora” do „Żołnierzy Stolicy”, którzy „stają dziś otwarcie z bronią w ręku, by Ojczyźnie przywrócić wolność”.
I tytuł „Klęski Niemiec na wszystkich frontach”.
3 sierpnia przedostałam się na Świętokrzyską i tam – o radości – spotkałam kolegę Jasia – Jurka Kozłowskiego, harcerza pseudonim „Jurwiś”, dzięki któremu dotarłam na ulicę Wilczą 41, gdzie już organizowano Harcerską Pocztę Polową.
Przyjął mnie harcmistrz Przemek Górecki, pseudonim „Kuropatwa”, który kierował pocztą. Był z grona najmłodszej Szaroszeregowej grupy „Zawiszaków”.
O poranku stawali na apelu nasi listonosze – jedyni jakich zna historia. Chłopcy kilkunastoletni z harcerskich zawiszackich drużyn. Mieli wyznaczone szlaki, zabierali listy już posortowane, po drodze wybierali listy ze skrzynek, odbierali pocztę z piwnic. Byli jedynymi łącznikami rozdzielonych rodzin, witanymi radośnie…
Myślałam o nich, słuchając podczas „kominka” ku czci 50-lecia Szarych Szeregów na Zamku Królewskim w Warszawie tej piosenki, napisanej przez Krystynę Wodnicką: „Był taki jak ty, we włosach miał wiatr, warszawski harcerz listonosz…”. I powtarzający się refren: „Poczta polowa, poczta polowa… Poczta z harcerskich rąk…”. Ginęli, nie wracali. „Droga cena cegieł rzucanych na szaniec” – pisał „Czarny Jaś” Wuttke, przyjaciel mego Jasia, zanim sam poległ.
Po zdobyciu Poczty Głównej pojawiły się oryginalne skrzynki z napisem „Poczta Polska”, który triumfalnie malowali chłopcy, najmłodsi harcerze z grupy „Zawiszaków” w miejsce „Deutsche Reichpost”. Listów mnóstwo, rodziny się szukają, obszar w rękach powstańców ogromny. Chłopcy wyrzucali mi masę karteluszków. Wiadomości były krótkie, ale ileż w tych listach powstańczych zawierało się treści. „Mamusiu, nie martw się – żyjemy…”, „Tatku, jeszcze popłyniemy Czarną Hańczą, jeszcze zapalimy ognisko…”, „Powiedzcie Mamie, że dostałam Krzyż Walecznych, chociaż naprawdę nie wiem za jakie «bohaterstwo». „«Bonawentura» nie żyje. Nie mówcie matce…”,
„Powiedzcie mamie, że już trzecie pokolenie Romockich ma krzyż Virtuti Militari”, „Martwię się bardzo i zatrapiam o moich i nie wiem, czy i kiedy dobry Pan Bóg pozwoli mi do nich wrócić? Oby Pan Bóg Was i nas miał w swej opiece!”, „Kochani Moi! Czuję się doskonale. Bardzo bym chciała otrzymywać od Was wiadomości. Jak Mama się czuje i czy Jarek w domu. Wszyscy moi koledzy w porządku. Koniecznie odpiszcie natychmiast”, „Kochany mój. Piszę trzeci raz do Ciebie. Jestem zdrowa, tylko zrozpaczona brakiem wiadomości od Ciebie i moich. Ciągle się modlę i mam wiarę, że się zdrowo zobaczymy. Błagam, napisz do mnie. Ciągle, ciągle myślami przy Tobie”, „Kochany. Cały czas martwimy się o Ciebie od ostatniego listu. Mama Twoja zgubiła okulary, nie może pisać do Ciebie. Każe byś się pilnował, odżywiał i spał. Cały czas płacze. Boi się o Ciebie”.
Pamiętam, jak Matulka wzięła w dłonie ocalony list Andrzeja Romockiego „Morro”, dowódcy kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka”. Może także przechodził w powstaniu przez jej dłonie?
„Kochana moja Mamuśku!
Już wysłałem kilka listów, ale wątpię, czy doszły. Z wiadomości, jakie otrzymałem, wynika, że nasze mieszkanie jest spalone. Nie wiem więc, jaki adres podawać w tej korespondencji. Czujemy się bardzo dobrze, jemy nieźle, a w każdym razie lepiej niż można by sądzić. Nie wiem, kiedy się wszyscy zobaczymy, bo plany nasze i przypuszczenia lekko nawaliły, ale niech się Mamuśka nie niepokoi. Będzie dobrze. Wszyscy jesteśmy zdrowi. Jasiek też pisał, ale adresował na dawny adres. Chłopcy się świetnie spisują.
Całuję Mamuśkę b. mocno z całego serca
Andrzej
Niech Mama poda wiadomość o sobie do Biuletynu Informacyjnego – to dostanę. Adresować do nas można – grupa pułk. Radosława – O.S.G.S. «Baon Zośka», kryptonim «Rudy»”.
Jasiek Romocki „Bonawentura” od dziesięciu dni leżał pod drewnianym krzyżykiem…
Mówiła Matula: – Ileż takich listów przekazywali matkom nasi „nosiciele nadziei”. Ja nie miałam, na co czekać. Do mnie już nikt nie mógł napisać… Męża więzili Niemcy w Oświęcimiu. Dusia była na Kielecczyźnie łączniczką, przyjęła jako pseudonim imię ukochanego ojca – Stanisław.
W mojej rozpaczy, w moim sieroctwie pokrzepiała mnie myśl, że przecież mogę coś jeszcze zrobić dla rozdzielonych rodzin, mogę się przyczynić do światełka nadziei. W Śródmieściu list docierał w dniu nadania, na Mokotów czy Żolibórz wędrował dwa dni. Te nasze dzielne warszawskie dzieci dokonywały cudów, przedzierając się ruinami, kanałami, tajemnymi przejściami.
Całymi dniami czytałam, cenzurowałam, stemplowałam, dawali nam talerz krupniku pierwej, potem już tylko „plujkę”, jak ktoś z nieomylnym dowcipem ochrzcił zupinę z jęczmienia. Wody brakowało. Gołębiarze niemieccy ostrzeliwali studnie… A nasi chłopcy śpiewali:
Warszawskie dzieci pójdziemy w bój,
Za każdy kamień twój, stolico, damy krew…
Jakież to było przeżycie, kiedy przed końcem września dostaliśmy znaczki – pierwsze znaczki polowej poczty powstańczej. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że projektował je Stanisław Miedza-Tomaszewski, który uszedł z Pawiaka zamieniony… z umarłym. Wspaniały grafik, autor projektów grobu Chrystusa na Wielkanoce okupacyjne w kościele świętej Anny, zawsze bardzo odważnych w swej aluzyjności, plastycznie pięknych. Więc już mamy nie tylko stemple z lilijką i napisem „Harcerska Poczta Polowa”, lecz także znaczek… Żaden mi nie pozostał.
Najcięższym dniem był 2 października. Kapitulacja. Znaczki z białym orłem, stemple z lilijką harcerską musieliśmy zakopać obok mogił poległych… To było jak pogrzeb.
W wyproszonym przyodziewku, w jakiejś męskiej kurtce, odchodziłam z Warszawy na obozową tułaczkę. 4 października 1944 roku.
Ale niosłam ze sobą skarb – torbę pocztową, taką z jakimi biegali nasi listonosze, niosąc nadzieję powstańczej Warszawie.
„A prowadzi nas imię Bytnara!”
Matula przeszła przez trzy obozy: Fallingsbostel, Moisdorf, Bergen Belsen. Przeżyła głód, bombardowania, tragiczne marsze…
11 kwietnia 1945 roku do obozu wkroczyły wojska amerykańskie.
Mówi Matula: – Jest wolność!!! Amerykanie obdarowali nas żywnością, ubraniem, zabrali samochodami w stronę zachodu…
9 maja na leśnym postoju dobiega nas wieść: Niemcy skapitulowały! Kto tego nie przeżył, nie może sobie wyobrazić naszej euforycznej radości! Koniec wojny, strachu, beznadziei.
I od razu myśl – wracać, wracać do Polski. Tam jest moje dziecko. Tam jest mój świat.
Ubraliśmy pociąg biało-czerwonymi sztandarami, zawiesiliśmy hasło: „Idziem do Ciebie – ziemio, Matko nasza!”.
Dotarła Matula do Warszawy. Stanęła nad zgliszczami domu. Poszła ścieżynami wśród ruin na Powązki. Tylko tam ktoś na nią czekał. Szła cały dzień, ze skibką chleba w chlebaczku. Było słonecznie i cicho. Babie lato owijało brzozową korę krzyża. Przyklękła. W chlebaczku miała zdjęcie „Rudego” z dedykacją: „Mamusi, żeby wiedziała, że syn jest i zawsze kocha”.
Odnalazła się Dusia, łączniczka Armii Krajowej obwodu Jędrzejów na Kielecczyźnie, pseudonim „Stanisław”. Kiedy Niemcy szukali niebezpiecznego partyzanta i wpadli do domu z rykiem – Gdzie jest verfluchte Stanislaw? – żaden nie zwrócił uwagi na dziewczynkę z warkoczykami zwiniętymi w ślimaki, która niewinnie zrywała truskawki.
„Przeklęty Stanislaw” – ocalał. Prawdziwy – nie. Ojciec Dusi i Janka – zginął w Oświęcimiu. Towarzysze niedoli dotarli do Matuli. Opowiedzieli, jak Stanisław Bytnar – świetnie znający niemiecki – opiekował się nimi, dzielił ostatnim kęsem chleba, ratował…
Czy uda się odbudować życie? 1 grudnia 1945 roku Zdzisława Bytnarowa zaczęła pracować jako wizytator Wydziału Szkół Specjalnych Ministerstwa Oświaty. Przemierzała Ziemie odzyskane. Szukała ośrodków dla domów dziecka, walczyła o budynki na szkoły, przysposabiała do adopcji dzieci sieroty dla sierot rodziców.
Duśka dyskretnie podsunęła mi listę odznaczeń Matuli. Był tam Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi dla Związku Harcerstwa Polskiego, Medal „Zasłużonej Matce”, Złota Odznaka Związku Nauczycielstwa Polskiego, Medal Serca „za szerzenie ideałów braterstwa i służby”.
W 1957 roku ukazało się drugie powojenne wydanie „Kamieni na szaniec”.
Matula wybrała się na spotkanie z Druhem Aleksandrem Kamińskim – legendarnym „Kamykiem”. Stanęła pokornie w kolejce po autograf. Powiedziała: – Proszę napisać tylko „Matce «Rudego»”. Edycja nosi jeszcze złowrogi znak czasu – miejsce wydania „Stalinogród”, zamiast Katowice.
Przeżyła Matula ów ponury czas, gdy w latach stalinowskich ta opowieść o braterstwie i służbie została zakazana, a wredne pióra kreśliły oceny: „to jest groźna książka, odrzuca mnie od tej książki, tak wychowywano kondotierów nieświadomych celu i sensu walki”.
Kiedy wykryto naszą szkolną konspirację, aresztowano obok 13- i 15-letnich „bandytów” także polonistkę pod zarzutem, że dała nam do czytania „Kamienie…”.
Doczekała Matula chwili, gdy w roku 1988 znamienity historyk polski, prof. Janusz Tazbir, w eseju „Kamienie milowe polskiej świadomości” obok hymnu, „Pana Tadeusza”, Trylogii umieścił na honorowym miejscu „Opowieść o tragicznych losach narodowych diamentów wystrzelonych w walce o niepodległość” – „Kamienie na szaniec”.
Szczęściem i podporą Matuli była Dusia. Ukończywszy architekturę na Politechnice Warszawskiej, pracowała z oddaniem dla swego rodzinnego Mokotowa. W planie odbudowy tej dzielnicy jest potężny wkład jej życia. Racławicka, trasy wylotowe, modernizacja Puławskiej, wszystkie plany ogólne Mokotowa – wszędzie trwa ślad ręki „starszego projektanta” Danuty z Bytnarów Dziekańskiej.
– To jest siostra „Rudego”! – tak ją przedstawiano. Bez Duśki nie mógłby istnieć dom, do którego zlatywała się harcerska brać z całej Polski.
Przyjmowała wszystkich, radując się radością Matuli. Dla każdego miała słowo dobre, uśmiech, poczęstunek. W lawinie zajęć opiekuńczych (chory mąż, wnuczka niemowlak, Matulka) – jeszcze znajdowała czas, by jakiemuś choremu nieborakowi zanieść kwiaty i owoce ze swej kwitnącej działki. Order Uśmiechu przyznany przez harcerzy przyjęła z uśmiechem, lecz w zażenowaniu. Miała w sobie – jak Matula – czułość, otwartość na każdy smutek, zrozumienie dla zawiłości żywota. Jej pierwsze pytanie brzmiało zawsze – W czym mogę ci pomóc? Śladem rodziców – pogrążona w niezliczonych obowiązkach społecznych – dźwigała ciężar całego domostwa z podejmowaniem setek nawiedzających Matulę harcerzy.
Na mapie Polski zatknęłyśmy z Matulą chorągiewki z lilijkami znaczące siedziby jednostek harcerskich noszących imię Janka Bytnara „Rudego”. Było ich ponad siedemdziesiąt! Brzeg nad Odrą, Czyżew, Ełk, Gdańsk, Jasło, Kampinos, Kolbuszowa, Kraków, Legnica, Lublin, Łódź, Opole, Piła, Płock, Przemyśl, Puławy, Starachowice, Szczecin, Warszawa, Wisznice, Włodawa, Wrocław, Zielonka, Poznań, Kalisz, Nowa Wieś, Sianów…
Lektura korespondencji do Matuli, idącej w tysiące, to pasjonujący temat dla psychologów, pedagogów, socjologów. Zwierzenia, rozterki, prośby o pomoc. Pytania o system pedagogiczny ocalający wartości ponadczasowe, o rangę harcerskiego powołania, o szansę porozumienia z rodzicami i nauczycielami. Apele o pomoc przy budowie szkoły, wskazanie lektur do prac maturalnych o Szarych Szeregach, nadesłanie materiałów do kampanii „Rudy naszym przyjacielem, radosne fanfary z obozów harcerskich, triumfalne wieści o zdobyciu Pucharu Małego Powstańca, napisaniu piosenki o Janku, wieści o fundacji Pomnika Poległych Harcerzy na Kielecczyźnie… Na każdy list odpisywała pięknym, kaligraficznym pismem. Wiele ze swych dzieci prowadziła od dziecięctwa po dojrzałość.
„Zdobyć uznanie dla swoich poczynań u Matki Janka to dla nas największa nagroda” – piszą do niej Orlęta ze szczepu „Rudego” w Jaśle.
„Ukochana Matulko «Rudego» i nasza! Cieszymy się, że wśród nas żyje jeszcze tak wspaniały człowiek jak Pani – matka, która umiała wychować syna w gorącej miłości do Ojczyzny. Jakże wiele takich matek potrzebnych nam jest w dzisiejszych trudnych i przełomowych czasach, kiedy słowo «Polska» utraciło dla wielu swoją moc. Matulu, nie opuszczaj nas!” – druhny i druhowie z Drużyny Hetmana Żółkiewskiego i uczniowie I Liceum im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.
„Matulko wszystkich polskich harcerzy – żyj długo, patronuj nam swoim czułym, wielkim sercem i pogodą ducha, promieniuj na całą harcerską Polskę, ucząc, że tak jak Oni mamy być pokoleniem myśli i odpowiedzialności za Nią – Rzeczpospolitą zawsze niepospolitą” – harcmistrz Krzysztof Jakubiec, 44 Łódzka Drużyna Harcerska im. Janka Bytnara „Rudego”.
Gdy ukończyła lat 93, podczas jednego z naszych spotkań, gdy fala szarych mundurków płynęła nieprzerwanie do słonecznego domu przy alei Niepodległości – mały druh, słuchając matczynej narracji, jak zawsze porywającej, skrzącej się wigorem i wdziękiem, wyszemrał z podziwem: – Druhno, jak druhna wspaniale znosi starość! – Nachyliła się doń, błękitne oczy pojaśniały, odszepnęła tajemniczo: – Mylisz się, druhu. To starość nie znosi mnie!
Przeżywałyśmy z Matulą już nie symbolicznie, ale autentycznie uroczystości nadania imienia Janka Bytnara szkołom w Kolbuszowej i Warszawie, gdzie młódź śpiewała:
Pod drużyny kochanej sztandarem
Idziem w życie harcerska wiara,
Złożyć z pracy ojczyźnie ofiarę,
A prowadzi nas imię Bytnara!
Był znowu z nami.
Towarzyszyliśmy Matuli na uroczystych apelach i defiladach podczas Rajdu Arsenał, organizowanego od roku 1968 przez świetny Hufiec ZHP Mokotów im. Szarych Szeregów w rocznicę akcji. Zapalaliśmy z Matulą światło pamięci na kominkach otwierających wystawy – „Rudy jest z nami” i „Kamyk na szańcu”.
Nie była z nami na premierze filmu „Akcja pod Arsenałem”. Nie miała siły, by przeżyć jeszcze raz kaźń syna.
10 września 1989 roku w alei Niepodległości żołnierze kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka” wręczali Matuli Krzyż Powstańczy. Pojawiła się nawet telewizja! Ekipa „Panoramy” ustawiła już kamerę, gdy nagle wpadł niespodziany gość!
Matula zawsze mówiła, że chciałaby każdemu z uczestników akcji pod Arsenałem podziękować osobiście „i wypłakać w ich ramionach”.
W obu książkach Stanisława Broniewskiego „Orszy” (drugiego naczelnika Szarych Szeregów) o akcji pod Arsenałem występuje niejaki „Hojko”, pseudonim „Bolec”, z adnotacją „losy nieznane”.
Była to nie lada sensacja, gdy do redakcji „Stolicy” (świeć, Panie, nad dobrą duszą tego dobrego pisma, ileż bezcennych materiałów z dziejów stolicy drukującego) – po moim artykule o Matuli – przyszedł list z Kanady. Nadawca – Tadeusz Chojko-Bolec: „Dowiedziałem się z (tu opuszczam entuzjastyczną ocenę) artykułu B.W., że żyje Matka Janka Bytnara, naszego dowódcy w małym sabotażu, który przyjmował ode mnie przysięgę i na zawsze zostanie mi w pamięci jako wzór człowieka, harcerza i Polaka. Złe losy tuż-powojenne zmusiły mnie do ucieczki z Ojczyzny. Minęło ponad 40 lat, tysiące kilometrów odległa zawsze jest Ona w moim sercu i pamięci najwierniejszej… Zawsze też mam nadzieję, że wrócę do Niej, że jeszcze uścisnę dłoń Kolegom i Towarzyszom Powstańczej Broni… Przekażcie, proszę, Pani Bytnarowej, że jeden z tych, którzy mieli zaszczyt walczyć o wolność dla Jej Syna – żyje w kanadyjskiej puszczy i podjął decyzję przyjazdu do Kraju, by ucałować Jej dłoń!”…
Tak pojawił się wśród nas major Tadeusz Chojko „Bolec”, żołnierz Batalionu „Parasol”, bohater wielu akcji i Powstania Warszawskiego. to on – obok Janka Rodowicza „Anody” – ciskał zapalające butelki pod więźniarkę wiozącą „Rudego”. Ucałował dłonie Matuli, a ona wypłakała się w jego ramionach.
I już z nami w Polsce został.
Na 91 urodziny Matuli, w marcu 1992, udało się, pokonawszy rozliczne a solidne biurokratyczne bariery w Komisji Nazewnictwa, ofiarować jej ulicę Janka Bytnara na Mokotowie. W podziękowaniu – na uroczystym apelu zacytowała Słowackiego: „Polsko ty moja, gdy już nieprzytomni będziemy – wspomnij ty o nas, o wspomnij…”.Wielką radością Matuli była miłość i opiekuńczość wnuczki Basi, córki Dusi.
Basia towarzyszyła wiernie „Buni” – jak nazywała Matulkę-babunię – a wychowała syna, który stał się chlubą rodziny i dumą prababci. To Julian Borkowski – doktor historii, pracownik Muzeum Historycznego Warszawy, pasjonat dziejów wojny, okupacji, Szarych Szeregów, autor cennych rozpraw.
27 października 2012 roku oboje uczestniczyli w uroczystości nadania imienia Stanisława-ojca i Janka-syna Bytnarów szkole w miejscowości Ostrów pod Rzeszowem – wsi rodzinnej ojca „Rudego”.
Oboje z Basią są członkami Komitetu Opieki nad Grobami Żołnierzy Batalionu „Zośka”, czuwającego nad tą kwaterą, gdzie pierwszy spoczął Janek, ostatnia – Matulka. Z symboliczną tabliczką-nekrologiem Stanisława Bytnara.
Ostatnie z zapisanych jej słów:
– Odchodzę w zmierzch, ku zachodowi życia. Ale ten zachód, dzięki wam, ma tyle blasków. Musicie się uczyć, musicie tworzyć wielki krąg mądrości, abyśmy nie raczkowali, lecz pędem biegli do tej Europy, z której wszakże, jak uczy historia, nigdy od roku 966 nie wychodziliśmy… Największym darem dla matki jest pamięć o dziecku. Daliście mi ten dar…
***
Barbara Wachowicz, "Bohaterki powstańczej Warszawy", s. 6-47.
Premiera książki - 30 lipca.