Gdy powiedziałam w domu, że najpewniej nikt z nas nie przeżyje powstania, że jeśli Rosjanie nie wejdą szybko, Akcja jest z góry przegrana, moja Babcia uniosła się oburzeniem. Babcia wierzyła w cuda, w sprawiedliwość dziejową i w bohaterstwo. A ja słyszałam opinie dowódców, stenografowałam jedno z posiedzeń – wspomina Teresa Sułowska-Bojarska.
W momencie wybuchu powstania Teresa Sułowska miała 21 lat, od trzech lat była żołnierzem Armii Krajowej. Przeszła kurs łączności, sanitarny, obsługi broni, a następnie uczyła się obsługi stacji nadawczo-odbiorczej i kodowania. Działalność konspiracyjną łączyła z tajnymi kompletami. Po maturze, którą zdała w połowie 1943 roku, pod pseudonimem Dzidzia rozpoczęła pracę jako szyfrantka w Oddziale I Organizacyjnym Komendy Głównej AK. Przed powstaniem otrzymała przydział do Wojskowej Służby Ochrony Powstania na Mokotowie. Ponieważ jej dowódca nosił pseudonim Pas, ją nazwano… Klamerką.
„Dzidzia-Klamerka” z niecierpliwością oczekiwała możliwości otwartej walki z wrogiem. „Oczywiście, że się cieszyłam. Dotychczas uwierała konspiracja, stałe udawanie, że te sprawy, którymi żyją rówieśnicy, nic mnie nie obchodzą. Czy cieszyłam się również na śmierć, którą przewidywało się najpewniej? Próbowałam o tym nie myśleć. Byłam głęboko wierząca i – zdawało się wtedy – przygotowana wewnętrznie na wszystko” – zapisała.
Jednak 1 sierpnia 1944 r. nie był dla niej dniem radości. Spędziła go w gmachu Społem przy ulicy Grażyny. „Smak strachu poznałam dopiero, gdy po siedemnastej rozszalały się kule na ulicy Grażyny. Siedziała nas w gmachu Społem ponad setka ludzi. Nie mieliśmy broni, to chłopcy walczyli i umierali, nam pozostało czekać na wynik ich akcji i zależnie od tego podjąć obowiązki. Bezczynne czekanie w centrum śmierci podniosło włosy na głowie. Słychać było wrzask Niemców, grzmot ich salw, pojedyncze serie naszych. W gmachu Społem powstanie zaskoczyło wielu urzędników” – czytamy w jej wspomnieniach.
Klamerka zapewne nie tak wyobrażała sobie pierwszy dzień powstania. Paraliżujący strach w końcu minął i łączniczka Klamerka była gotowa do działania. W pierwszym dniu opatrzyła ranną komendantkę Enę, czyli Magdalenę Grzybowską, pomagała w stołówce, a także pełniła nocną wartę przed kwaterą.
Kolejny dzień przyniósł Teresie rozłąkę z macierzystą jednostką. Gwałtowny atak Niemców spowodował bowiem rozproszenie powstańców, a Klamerka znalazła się sama na ulicy Olesińskiej i dopiero 3 sierpnia dołączyła do oddziału. Zresztą pierwsze dni powstania okazały się trudne nie tylko dla Klamerki, ale dla wszystkich żołnierzy V Obwodu AK Mokotów
W „Codzienności…” autorka opisuje działania powstańcze na Mokotowie w sierpniu i wrześniu 1944 r. Jednak czytelnik o samej walce znajdzie stosunkowo niewiele informacji. Autorka pokazuje bowiem powstanie w szerszej perspektywie: przez pryzmat codziennej pracy na zapleczu frontu służb pomocniczych: kwatermistrzostwa, szpitali, łączności i innych. Wiele miejsca „Dzidzia-Klamerka” poświęca także problemom, z którymi musiał zmierzyć się walczący Mokotów, czyli brakiem wody i żywności, rosnącą liczbą bezdomnych, ciągłymi bombardowaniami oraz śmiercią i zwątpieniem. Autorka pokazuje również nastroje ludności cywilnej, a także opisuje zmieniającą się dzielnicę, która pod koniec powstania była nie do poznania.
Mokotów skapitulował 27 września, jednak Teresa Sułowska-Bojarska opuściła tę dzielnicę dopiero dwa dni później. Przewieziono ją wraz z innymi rannymi wozami na teren Wyścigów Konnych na Służewcu, gdzie w stajni spędziła kilka dni. Jak sama zapisała, „w gromadzie osamotnionych, ciężko chorych ludzi znalazłam się na wpółzgniłej słomie w stajni na Służewcu. Owa stajnia staje przed oczami najwyraziściej ze wszystkich uprzednio przepełnionych faktami dni. Od niej zaczęła się samotność. Nikt, kto nie leżał wtedy w stajni, nie może jej pojąć. Gorączka, majaki, zaduch, zimno, wszy. Leżący patrzył samotnie w twarz swojego losu, o którym nic nie wiedział. Porał się ze zdumieniem, z poczuciem własnej niepotrzebności, z zawodem, z obawą przed życiem, z bólem fizycznym, na który nie było ratunku, z doznaniem pustki. Pustkę odczuwało się mocno, może dlatego, że leżeliśmy ciasno upchani. Ranny obok rannej. Smród kału, moczu, ropy, wilgotnej odzieży. Niemrawe pogwarki o jedzeniu i o naszych dowódcach”.
„Trudno jest pisać o Powstaniu, bo mieści się ono nie w kategorii faktów, jak zwykło się obecnie sądzić, ale w dziedzinie doznań i związków emocjonalnych. Dopiero po latach wiem, że w stajni służewieckiej rozpoczęła się obcość, że wlecze się aż do dziś. Nieogarniony obszar obcości, jak morze, w którym znalazł się samotny pływak, z góry skazany na przegraną. Choćby nie wiadomo jak wspaniale pływał, nie ma szans. Jego sztuki nie mierzy się bowiem kryteriami umiejętności, sprawności, lecz racjami sensu czy bezsensu prowadzonej akcji” – wyznaje Teresa Sułowska-Bojarska.
Książka „Codzienność. Sierpień–wrzesień 1944” Teresy Sułowskiej-Bojarskiej ukazała się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/