Najpierw szkoła Annales, a w ślad za nią rzesz błyskotliwych autorów francuskich i anglosaskich przyzwyczaili nas trochę do nietuzinkowego ujęcia historiograficznego, jakim jest „historia rzeczy i uczuć”. Mamy więc, również na półkach księgarskich w Polsce, „Historię łzy” „Historię kawy” i „Historię ojcostwa” – przy czym w żadnym z tych przypadków nie idzie o dzieje pojedynczego sztućca, napoju czy relacji w obrębie jednego pokolenia, lecz o ewolucję danego zjawiska, obyczaju lub postawy, o rolę odgrywaną przez kawę w handlu, w kuchni i w życiu codziennym, o przemiany ojcostwa od Rzymian po pokolenie Y.
W jednej z wczesnych grotesek Mrożka pojawia się „triumfalny pochód przez dzieje pompy ssąco-tłoczącej”. Otóż pozycje nowej historiografii uznać można za swoisty „triumfalny pochód przez dzieje łyżeczki do kawy” – tyle że bez bombastyczności i napuszenia właściwych wczesnemu PRL-owi, z miejscem na estetykę łyżki, zmianę kształtu łyżki i łyżki uprowadzane przez sroki. Kolejni historycy piszą zatem o widelcach, powozach, perukach, brudzie i mydle, mapach, biletach i filodendronach. Ale o morzu?
Oczywiście pisane o morzu zaczęło się dużo wcześniej – o morzu jako o polu bitwy (kłania się Herodot), potem zaś o wyprawach morskich, admirałach, portach i flotyllach, o wielkich dniach małej floty. W każdym z tych tytułów morze było jednak tylko tłem czy raczej fundamentem (płynnym), na którym rozgrywały się czysto ludzkie sprawy. Ale napisać historię, w której morze odgrywałoby rolę główną, było nie przedmiotem, lecz podmiotem dziejów, warunkowało los mieszkających nad jego brzegami ludzi i walczących o niepochwytne granice państw? Historię, która opisywałaby dzieje nadmorskich cywilizacji, nie tylko polityczne i militarne, lecz również handlowe, społeczne i kulturowe? Historię, w której morze (a właściwie konkretne Morze) okazywałoby się czynnikiem determinującym powodzenie dynastii, religii i ideologii, krucjat i kontrofensyw, które w dodatku swoimi wpływami sięgałoby (niczym Księżyc, wywołujący nomen omen, przypływy) nie tylko kilku portów i osad rybackich, lecz na setki kilometrów w głąb kontynentów. Wydawałoby się, że istnieje jedna taka książka – „Solaris” Lema, należąca jednak do klasyki fantastyki naukowej, nie historiografii. Okazuje się jednak, że jest inny tytuł o podobnych ambicjach: wydane właśnie „Dzieje Morza Czarnego” Charlesa Kinga.
Być może byłbym bardziej sceptyczny wobec „historii akwenu”, być może uznałbym ją za humbug wydawców („no tak, kilka rozdziałów o Bizancjum, żegludze i połowach u ujścia Dunaju, połączonych jedynie efektownym tytułem”), gdyby nie nazwisko autora. Już w wydanych przed kilku laty monografiach historycznych Istambułu („O północy w Pera Palace”), a następnie Odessy („Geniusz i śmierć w mieście snów”) widać było, że nawet, jeśli kariera Kinga rozwija się w najlepsze na Georgetown University, środek jego świata mieści się na innej półkuli, gdzieś na chybotliwym promie między Krymem, Bosforem i Trebizondą: a kolejne, niewydane jeszcze w Polsce książki, traktujące m.in. o historii Mołdawii oraz Kaukazu, potwierdzają tę opinię.
„Dzieje Morza Czarnego” są przy tym, w odróżnieniu od jego teoretyzujących prac traktujących o ewolucji nacjonalizmów czy koncepcji „rasy”, soczyste, krwiste, wrzące od konkretu. Autor potraktował temat z niezwykłą dyscypliną – niezbędną, gdy patrzy się na jakiś obszar z perspektywy czterech tysiącleci. Świetnym pomysłem (redakcyjnym, ale i ukazującym w wymownym skrócie, na czym polega wyzwanie każdego władcy i dziejopisa, który zajmuje się Morzem Czarnym) było zatytułowanie przez Kinga każdego z wielkich rozdziałów nazwą morza, używaną przez dominującą na tych wodach w danym okresie nację (dominującą – albo bodaj pretendującą do kontroli nad całym akwenem). Mamy więc Pontus Euxinus (do upadku Rzymu), najmniej może kojarzone przez polskich czytelników Mare Maggiore w czasach kupców włoskich, potem zaś, kolejno, Karadeniz i Czornoje Morje… W tych ramach zdołał King pomieścić wydarzenia i procesy o różnej skali czasowej, zasięgu i ważności: mamy więc zarówno „wielkie” dzieje Hellenów i Persów, krucjaty, ekspansję Turków i upadek Bizancjum – jak i losy osad, praktyk rybackich, lokalnych herezji i watażków. Co szczególnie ważne, perspektywa autora nie jest w żadnym razie „imperialna”: w „Dziejach…” znalazło się miejsce na ukazanie roli Morza Czarnego w historii Ukraińców i Ukrainy, Gruzinów i Ormian.
Oczywiście King nie jest pierwszy (który z historyków może o sobie powiedzieć, że jest pierwszy, krom Herodota?) – i w erudycyjnym posłowiu bibliograficznym zdaje sprawę z dokonań poprzedników w zakresie „historii pelagialnej”. Większość polskich czytelników kojarzy Braudela, chociaż King wydaje się nad nim górować zarówno skalą panoramy, jak i dyscypliną pisarską; nikt niemal nie zna pewnie nieprzełożonych jeszcze na polski dziejów Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Lektura Kinga zaostrza jednak apetyt przede wszystkim na podobnie napisane dzieje Östersjön, Baltijos jūra, Morza Bałtyckiego…
Wojciech Stanisławski
Źródło: MHP