„Psychiatryczny gułag” – tak Ewa Kuryluk określa drogę, którą przeszedł jej brat, bohater jej właśnie wydanej książki „Feluni”. Zamyka ona trylogię o losach rodziny w tragicznym wieku XX.
PAP: Co to znaczy „Feluni”?
Ewa Kuryluk.: Mama chciała nazwać, Piotrusia, mojego młodszego brata, Feliks, ale doszła do wniosku, że to imię zmarnował Dzierżyński, tak jak imię Adolf zmarnował Hitler. "Feluni", domowe imię Piotrusia, to właśnie od Feliksa.
PAP: To imię niesie ze sobą życzenia szczęścia?
E.K.: Na pewno mama o tym właśnie myślała. Ciąża z Piotrusiem była bardzo ciężka, mama zapadła na psychozę ciążową, była leczona elektrowstrząsami, co przy dzisiejszej wiedzy o rozwoju płodu wydaje się barbarzyństwem. To, że Piotruś w ogóle się urodził, zakrawało na cud. Miał zniekształconą głowę i alergię na białko zwierzęce, ale był śliczny, uroczy, roześmiany i pełen radości życia.
PAP: Nie tylko. Piotruś przejawiał też wyjątkowe zdolności.
E.K.: Tak. Był prawdziwym Wunderkindem, co też potrafiłam od razu docenić, bo sama byłam dzieckiem dość uzdolnionym, choć nie mającym aż takiej łatwości do wszystkiego jak brat. Jako trzylatek Piotruś zdał egzamin dla wunderkindów w klasie fortepianu prof. Raube w szkole muzycznej przy ul. Profesorskiej. Pięknie malował, przejawiał też niezwykłe zdolności do nauk ścisłych. Po mamie wziął słuch absolutny, bardzo wcześnie też zaczął komponować na fortepianie. Ale zdecydował się jednak pójść na fizykę. Na egzaminie wstępnym był najmłodszy, miał 17 lat, zdał jednak jako jeden z najlepszych.
PAP: To był maj 1967 r. Nadciągały już czarne chmury...
E.K.: Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie tragiczne czekają nas wydarzenia. Jesienią zaczęła się nagonka na Państwowe Wydawnictwo naukowe, którego dyrektorem był mój ojciec, Karol Kuryluk. Chodziło o to, że w Wielkiej Encyklopedii PWN znalazły się dwa hasła: "obozy koncentracyjne" i "obozy zagłady" wraz z informacją, że obozach zagłady ginęli przede wszystkim Żydzi. Podanie takiej informacji zostało uznane za umniejszanie ofiar, jakie podczas II wojny światowej ponieśli Polacy. Na ulice wyszły demonstracje przeciwko „encyklopedystom", insynuowano, że to Żydzi. Istotnie, w PWN, jak wielu innych wydawnictwach, pracowali również Żydzi, znający języki, będący tradycyjnie tłumaczami i redaktorami. Gdy pod koniec września 1967 r. ojciec miał kolejny zawał, niewątpliwie związany z atmosferą wokół sprawy "encyklopedystów", przed drzwiami do jego pokoju stała kolejka pracowników PWN, obawiających się o przyszłość wydawnictwa i samych siebie.
PAP: Karol Kuryluk nie był pacjentem idealnym. Bardzo skuteczny w pomaganiu innym, swoje zdrowie i potrzeby lekceważył.
E.K.: Gdy wyszedł ze szpitala, zamiast do sanatorium uparł się, żeby pojechać na targi książki do Budapesztu. Tam zmarł w hotelu. W PWN wiedziano o chorobie psychicznej mojej mamy, nie chciano więc, żeby to ona leciała po zwłoki do Budapesztu. Nie znaleziono mnie tego dnia na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie pracowałam w piwnicznej pracowni ceramiki. Gdy wróciłam do domu, Piotruś był już w samolocie do Budapesztu. To on zdjął ojcu obrączkę z ręki i przywiózł trumnę. Wrócił, płacząc, i płakał przez kolejne dwa tygodnie. A potem zaczął z naszą coockerspanielką Zazą czekać na ojca pod drzwiami mieszkania. Tak się zaczęła jego choroba psychiczna, czego, oczywiście, nikt z nas jeszcze nie wiedział. Wydawało się nam, że to jest szok spowodowany jego wielką wrażliwością i że jakoś się opamięta. Rzeczywiście, pod koniec lutego 1968 r. zaczęło być trochę lepiej. Piotruś chciał wrócić na zajęcia i tak 8 marca znalazł się na dziedzińcu UW.
PAP: Wiemy wszyscy, co tam się zdarzyło, ale Piotruś zareagował w szczególny sposób.
E.K. Został tam zaledwie lekko poturbowany, ale to wystarczyło, by w nim pogłębić uczucie, że teraz sami, bez naszego ojca i opiekuna, z chorą mamą, nie damy sobie rady. Jak bardzo przeżył tamten dzień na dziedzińcu UW dowiedziałam się dopiero po śmierci mamy od naszej przyszywanej cioci, Zosi Bielińskiej. Ta lekarka ze Lwowa, społecznica, sama ciężko doświadczona przez życie, okazała się przy pisaniu "Feluniego" bardzo ważnym głosem, bo była bliżej z Piotrusiem, niż sądziłam. To do niej Piotruś przyjechał z UW 8 marca 1968 r., ja leżałam tego dnia w domu po ataku astmy, a mama w tych dniach marcowych ukrywała się w swoim pokoju, zamknięta na klucz.
PAP: Rozumiem, że nie wiedzieliście wtedy o żydowskim pochodzeniu mamy?
E.K.: No właśnie. Nic nie wiedzieliśmy, lecz i tak byliśmy wstrząśnięci tym, co się dzieje. Wychowano nas w duchu ideałów ojca z czasów jego młodości, gdy zajmował się we Lwowie bezdomnymi ulicznikami, uczestnicząc w akcji Błękitnych Rycerzy, do których należał także Jacek Kuroń. Błękitnymi Rycerzami nazywała swoją młodzież słynna społecznica, Halina Górska. W jej książce „Chłopcy z ulic miasta” jest mowa o tym, jak pod wpływem pogadanek takich właśnie ludzi jak Karol Kuryluk, bezdomni chłopcy postanowili nazwać Ziemię Planetą Braterstwa. Dla nas to, co w 1968 r. można było przeczytać w polskich gazetach czy usłyszeć w radio, było przejawem całkowitego barbarzyństwa.
PAP: Stan Piotrusia pogarszał się?
E.K.: Po poturbowaniu na dziedzińcu UW nie chciał tam już chodzić, a ja zdałam sobie sprawę, że fizyka to być może zbyt ciężkie dla niego studia. Pod koniec marca wystąpiłam w imieniu brata o urlop dziekański. Prof. Buras, który go udzielił, niedługo potem sam wyemigrował z Polski, jego dzieci dopiero wtedy dowiedziały się, że jest Żydem. Nastały dla nas ciężkie czasy – wyjechało sporo znajomych rodziców, naszych kolegów ze szkoły. Ja również myślałam o emigracji, choć nie wiedziałam o żydowskim pochodzeniu mamy. Po prostu znałam inny świat niż Polska - przecież niedługo wcześniej wróciliśmy z Wiednia, gdzie ojciec był przez sześć lat ambasadorem. Dopiero w 1968 r. zdałam sobie sprawę, że ojciec był znaną postacią jeszcze przed wybuchem wojny i że jako redaktor lwowskich „Sygnałów”, miał znajomości w środowisku antyfaszystowskiej młodzieży europejskiej. Przyjaźnił się z wieloma wybitnymi ludźmi, na przykład z kanclerzem Austrii Bruno Kreisky'm. Widząc, co się dzieje, zwróciło się do mnie kilku zachodnich dyplomatów z propozycją pomocy w emigracji, do jakiego tylko kraju chcemy.
PAP: Co was zatrzymało?
E.K.: Zostaliśmy, bo mama uznała, że Marzec'68 został rozpętany wyłącznie po to, żeby odebrać jej ostatnią rzecz jaką miała – ukochane mieszkanie na Frascati. W rezultacie zostaliśmy i zaczęliśmy sobie jakoś radzić. Mama udzielała lekcji języków obcych, ja i Piotruś zaczęliśmy tłumaczyć z niemieckiego i angielskiego. Ale z Piotrusiem nie było dobrze - obserwowałam rosnący brak koncentracji, nadwrażliwość, poczucie zagrożenia. W końcu nastąpił ciężki atak: Piotruś został zgarnięty z Alej Jerozolimskich przez milicję i zawieziony do Tworek. Wiem o tym od cioci Bielińskiej, która go w Tworkach odwiedziła - my z mamą, również przecież chorą, byłyśmy wtedy w Anglii. Podobno Piotruś rozebrał się na jezdni Alej Jerozolimskich do naga i krzyczał: „Ukrzyżujcie mnie! Jestem Chrystusem".
PAP: I tak zaczęła się jego gehenna w szpitalach psychiatrycznych. Z "Feluniego" wynika, że nie różniły się wiele od obozów.
E.K.: Nie pamięta się o tym, że w całej okupowanej przez III Rzeszę Europie zabijano pacjentów psychiatrycznych. W tych samych szpitalach, które były miejscami zagłady chorych psychicznie, po wojnie nie wymieniono całego personelu, zostały tam osoby, które to widziały, a nawet w tym uczestniczyły. Ja sama nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopiero w wieku XXI zaczynamy to bliżej poznawać. W „Felunim” opisałam wizytę w szpitalu Branicach, w zakładzie psychiatrycznym stworzonym pod koniec XIX wieku przez niemiecki kler, gdzie trafił mój brat. Była to dla mnie wizyta zaiste wstrząsająca. Mama nalegała, żebym tam pojechała odwiedzić brata, ale dopiero pod koniec życia zdradziła mi, że ten szpital, który w granicach Polski znalazł się dopiero po II wojnie światowej, miał za sobą straszliwą historię. W czasie wojny eksterminowano tam nie tylko chorych psychicznie, ale też chorych na gruźlicę żołnierzy Wehrmachtu. Sama widziałam tam wiekową siostrę zakonną mówiącą z niemieckim akcentem, a więc kogoś, kto niewątpliwie był świadkiem tych wydarzeń, a może nawet ich uczestnikiem, pomostem między tym, co działo się podczas wojny, a czasem, gdy do Branic trafił mój brat.
PAP: Polskim wkładem w ten szpital było prowadzenie warsztatów terapii zajęciowej, które okazały się warsztatami pracy przymusowej.
E.K.: Dyrektor szpitala w Branicach interesował się wyłącznie pacjentami, którzy nadawali się do twórczej pracy tkackiej, a mój brat do nich nie należał. Tam działano w myśl zasady "kto nie pracuje, ten nie je", zorientowałam się więc szybko, że muszę brata stamtąd zabrać.
PAP: Czy w innych szpitalach było lepiej?
E.K.: Warunki bywały może nawet gorsze, ale przynajmniej nie stosowano przymusu pracy i nie było aż takiej pogardy dla chorego człowieka, jak w Branicach.
PAP: „Feluni” to również opowieść o heroicznej walce waszej matki o życie Piotrusia. A przecież ona sama zmagała się z chorobą.
E.K.: Mama okazał się heroiczna w okresie, gdy została w Warszawie zupełnie sama, w latach 1982-1989. Byłam wtedy w USA i nie miałam paszportu na przyjazd do Polski. W tym okresie Piotruś zaczął mieć problemy zębami, których nie leczono w szpitalach psychiatrycznych. Wyrwano mu je wszystkie, przypuszczalnie chodziło o złote koronki. Po tym "leczeniu" był opuchnięty, miał gorączkę, nie był w stanie jeść szpitalnego jedzenia, które zresztą było skąpo wydzielane pacjentom. Prawdopodobnie umarłby z głodu, gdyby nie mama, która w tym okresie jeździła do Tworek codziennie, karmiła go przecierami i poiła. Musiała też zawsze przywozić coś dla innych pacjentów, byli tak głodni, że zjadali nawet okruszki z podłogi.
PAP: Po latach pewien psychiatra określił metody lecznicze, jakie zastosowano wobec Piotra, jako „pacyfikację”, a nie leczenie…
E.K. Tak było. Szpitale psychiatryczne były niedofinansowane. Pacjenci gnieździli się w strasznych warunkach, źle opłacany personel wykruszał się, panowała stała selekcja negatywna. Do dziś psychiatria jest najbardziej niedofinansowaną gałęzią medycyny, której imponujący postęp jest w psychiatrii najmniejszy. Nie znając podłoża choroby, leczy się objawowo i tak, aby personel w szpitalach miał święty spokój z pacjentami, żeby nie byli agresywni, pobudzeni, kłopotliwi. Dla tych, których choroby nie można wyleczyć, szpital zamienia się w przechowalnię ludzi, od których odwraca się świat. Tak jest do dziś, nawet jeśli jest trochę lepiej. Piotr spędził w szpitalach wiele lat, przeżył całą odyseję przez psychiatryczny gułag. Zabrałam go do domu, do mieszkania na Frascati dopiero pod koniec XX wieku, i tu przeżył ostatnie pięć lat życia. To był mój wielki sukces, że się to udało, choć Piotr w tym okresie bełkotał niezrozumiale, a wyraźnie wypowiadał tylko dwa słowa: "Dachau Auschwitz".
PAP: "Feluni", opowieść o bracie, zamyka trylogię o rodzinie Kuryluków na którą składają się książki „Goldi” o ojcu i „Frascati” – o matce. Wspólna cecha tych trzech postaci to odwaga do podjęcia walki z losem. Przegrali?
E.K.: Ja myślę, że wygrali. Musimy pamiętać, że siedzimy na Frascati w czerwcu roku 2019 jedynie dzięki temu, że Karol Kuryluk zabrał z ławki w Parku Stryjskim Miriam Kochany, uciekinierkę z getta lwowskiego, która została później jego żoną i mieszkała w swoim ukochanym mieszkaniu na Frascati aż do śmierci. Umarła pierwszego dnia XXI w. o świcie, jakby na potwierdzenie zdania, które powtarzała, że jest prawdziwym dzieckiem strasznego XX wieku. Na Frascati powrócił po psychiatrycznej odysei Piotruś, a ja sama, choć słabego zdrowia, dożyłam 73 lat i zdołałam to wszystko opisać w trzech tomach, co można uznać za swoisty happy end. Nie zostaną zapomniani.
Ewa Kuryluk - historyk sztuki, malarka, rysowniczka, autorka instalacji plastycznych, eseistka, pisarka. Urodziła się w 1946 r. w Krakowie. Jej ojciec, Karol Kuryluk, był ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza, ambasadorem w Wiedniu i na końcu dyrektorem PWN-u. Jemu właśnie poświęciła "Goldiego". Matka, Maria Kuryluk (ur. jako Miriam Kochany), poetka i pisarka uratowana przez Karola z zagłady, do końca życia ukrywała żydowską tożsamość - jej losy Ewa Kuryluk opisała we "Frascati". Książka „Feluni”, poświęcona bratu, ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Prace Ewy Kuryluk można oglądać do 19 czerwca na wystawie w krakowskiej galerii Artemis. Wystawa zatytułowana jest "Kraków 1946". Znalazły się na niej kolaże - artystyczna opowieść o ludziach i wydarzeniach opisanych w rodzinnej trylogii zamkniętej "Felunim". (PAP)
rozmawiała Agata Szwedowicz
aszw/ wj/