„Kontener” pomógł paru osobom wyrwać się z samotnej rozpaczy, poczuć żałobną wspólnotę. Ludzie nie chcą mówić o stracie, wstydzą się, a tutaj widzą, że ktoś odważył się mówić w sposób, który nie urąga intymności – o swojej ostatniej książce mówi PAP pisarz, Marek Bieńczyk.
Polska Agencja Prasowa: Pana pisarstwo jest silnie zakorzenione w literaturze, ostatnia książka „Kontener” również.
Marek Bieńczyk: Bez wątpienia jestem zanurzony w książkach, ale to nie jest erudycyjne, tylko egzystencjalne. Mieszam dwa pierwotne dla mnie porządki: porządek lektur i porządek życia tu i teraz. Tak było w moim dzieciństwie. Chorowałem dużo, więc miałem czas czytać. Ale jak każde dziecko bardzo żyłem: na podwórku w piłę rżnąłem codziennie, ganiałem po ulicach, po parkach. Mieszkałem w dzielnicy na poły wiejskiej, silnie naznaczonej lokalnością i smakiem codzienności, bez żadnych wielkomiejskich filtrów. I te dwa porządki we mnie zostały w sposób naturalny. Kiedy miałem osiem lat, żyłem książkami i życiem ulicy, i tak samo zostało potem w pisaniu. Książki nie przyszły później, były od razu. Kiedy ktoś mówi o mnie pisarz erudycyjny, ja się bronię, bo to raczej wychodzi, że tak powiem, z ciała, z dzieciństwa. W dodatku tematyka moich tekstów jest nieraz bardzo codzienna, związana z kulturą masową, ze sportem itd.
PAP: Książka „Kontener” zrodziła się z kilku pana doświadczeń, obrazów, tekstów.
Marek Bieńczyk: Czasami tak się zdarza, że jakiś obraz przychodzi, tak jak przychodzi burza, nagle, gwałtownie, i że z niego wyrasta książka. Nie od razu może, ale w pewnym momencie zaczyna on promieniować, ciążyć. Tak było w tym przypadku. „Kontener” zaczyna się od nalotu jętek na nadrzeczną plażę. Ten obraz pozostał mi w głowie, nosiłem go w sobie rok. W tym czasie były także dwie, trzy lektury, które nagle zaczęły współpracować z tym obrazem. Jednocześnie ciało chciało mi pomóc w pisaniu książki, przyszły bowiem sny i doprecyzowały, w którą stronę ma iść tekst. Nigdy nie używałem snów do pisania. Jestem dosyć wstrzemięźliwy wobec onirycznej poetyki. Właściwie jej nie lubię. A tutaj sny ewidentnie mi pomogły. Nie było tu więc ani planu, ani zbierania materiałów, robienia kwerendy. To się działo na poziomie instynktownym, intuicyjnym.
PAP: Czy napisanie tej książki coś panu wyjaśniło?
Marek Bieńczyk: To nie jest takie proste. Mogę powiedzieć cokolwiek niejasno, że kiedy pisałem tę książkę, byłem tą książką. Ale to tyle. Życie się będzie toczyło dalej, przeniosę się w inną książkę. Jestem tym, co piszę w danej chwili. Czy ona pomogła mi coś załatwić? Nie sądzę. Ona pozwoliła stworzyć formę, która jest odbiciem mojego istnienia w danym czasie: trzystustronicową książkę, w której umieranie matki jest jedną z istotnych kwestii. Ale potem trzeba iść dalej, bo istnienie chce na nowo bąbelkować, chce coś wytworzyć i czeka na kolejne znaki.
PAP: Czy „Kontener” to tekst o radzeniu sobie z żałobą, z odchodzeniem?
Marek Bieńczyk: O radzeniu nie. Nie miałem poczucia, że po jego napisaniu będę inaczej myślał o tym, co się stało. Ta książka była dla mnie raczej sposobem życia w momencie straty. Nie miałem w żadnym razie zamiaru przepracowania żałoby. Nie sądzę zresztą, że żałobę można przepracować. To zawsze będzie wracało. Wczoraj, po spotkaniu autorskim, podeszła do mnie pani, która straciła córeczkę. Ona też wiedziała, tak jak ja wiem, że pamiętanie córki nigdy się nie skończy. To niezwykle dramatyczna wizja i dlatego, żeby móc żyć, należy czas odczuwania straty otaczać innym czasem; nie zamieniać jednego drugim, a otaczać. Przepracowanie żałoby polega na tym, że może mniej o tym myślimy, więcej się uśmiechamy. Ale nie o to chodzi, to jest fałszywe, powierzchowne. Chodzi o równoległość w nas czasu straty i czasu życia.
PAP: Pana książka pomaga czytelnikom.
Marek Bieńczyk: To prawda. Mam wrażenie, że paru osobom pomogła. Ona nie daje żadnej recepty. Dlatego z takim dystansem mówię o terapeutycznym działaniu tej lektury. Ale daje możliwość zarówno myślenia o śmierci, jak i myślenia o życiu. Bo w tej książce są te dwie drogi. Obcowania ze stratą bez żadnych rozwiązań i porad; i zarazem życia pełną gębą. Nie byłem przekonany, czy tę książkę wydawać, mówię to bez kokieterii, pisałem ją, bo tak mi się ułożyło, ale zrozumiałem, że jej społeczny wymiar jest większy, niż się mógłbym spodziewać.
PAP: Czy często czytelnicy dzielą się z panem swym doświadczeniem?
Marek Bieńczyk: Teraz tak. Po raz pierwszy mam do czynienia nie tylko ze świadectwami lektury, a z opowieściami czy wzmiankami o osobistych przeżyciach. Mam wrażenie, że „Kontener” pomógł paru osobom wyrwać się z samotnej rozpaczy, poczuć żałobną wspólnotę. Ludzie nie chcą mówić o stracie, wstydzą się, a tutaj widzą, że ktoś odważył się mówić w sposób, który nie urąga intymności . Kiedy to pisałem, zaczęło mi więc w pewnym momencie przychodzić do głowy, że ta książka może komuś coś dać. Ale sądziłem, że „Kontener” to jednak tekst za bardzo z tego punktu widzenia literacki, Więc tak naprawdę jestem nieco zaskoczony odbiorem tej książki. Ale to może przez tę literackość, a nie przez psychologiczność, od której uciekam, ludzie w żałobie coś dla siebie odkrywają.
PAP: Biblioteka. Czy takie miejsce w domu jest dla Pana istotne?
Marek Bieńczyk: W rodzinnym mieszkaniu biblioteka była od zawsze. To rodzaj nieprzerwanej obecności, także materialnej, bo ta biblioteka, czyli sam niezbyt pokaźny mebel oraz książki w niej miały swój zapach. Lubiłem na nią patrzeć: byt nie do końca ożywiony, ale współistniejący z nami. Były tam najróżniejsze książki. Kiedy nauczyłem się czytać, najpierw patrzyłem na tytuły, potem czytałem kolejne tomy, aż przeczytałem pewnie wszystkie. A kilka lat później, od wczesnej młodości, zacząłem sam rozmnażać ten zbiór. To zawsze jest niebezpieczne, gdyż biblioteka rozrasta się w sposób niepohamowany. Niestety, ja tego nie umiałem powstrzymać i dzisiaj we własnej już bibliotece się gubię.
PAP: Biblioteka także odzwierciedla historię rodziny i nasze własne życie.
Marek Bieńczyk: Ta biblioteczka to był mebel socjalistyczny, niezbyt urodziwy pewnie, lecz na urodę w rodzinie się nie patrzy. Książki rozpełzły się później na kolejne mieszkania, które miałem. W obecnym odnajduję je w różnych miejscach. Niektóre książki zniknęły, ale mam nadal ogromne wydanie „Pana Tadeusza” z ilustracjami Jana Marcina Szancera albo grube jednotomowe wydanie wszystkich powieści Bolesława Prusa, bardzo niewygodne w użyciu. Niedawno musiałem napisać coś o „Lalce” i najpierw sięgnąłem po książkę z instytutowej biblioteki. Sądziłem, że taką będzie mi się wygodniej czytać. Potem jednak zrozumiałem, że muszę czytać stary egzemplarz, tak jak to robiłem w dzieciństwie. Zrozumiałem, że miejsce „Lalki” jest w właśnie w tamtym nieporęcznym tomie; pamiętałem, po której stronie książki, lewej czy prawej, będzie cytat, którego szukam. To wszystko są przygody trochę zmysłowe, trochę intymne, właściwie też miłosne, bo niektóre książki się bardziej lubiło. Ważne było, powtórzę, ich miejsce w bibliotece, wygląd i zapach.
PAP: Jakie to były książki?
Marek Bieńczyk: To była biblioteczka stworzona przez ojca po wojnie; wszystko, co posiadał przedtem, przepadło. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć, czy tam była jakakolwiek książka sprzed wojny, może jedna, dwie. Zdecydowanie przeważały pierwsze powojenne wydania polskie. Solidne. Klasyka - Sienkiewicz, Prus, wydanie sejmowe Mickiewicza. To były kolumny, na których każda biblioteka powinna się opierać. Pamiętam przede wszystkim dzieła zbiorowe: był Mickiewicz, nie było dużo Słowackiego, za to cały Sienkiewicz, wspomniany Prus w jednym tomie, sporo Żeromskiego, Dąbrowska, trochę Iwaszkiewicza.
PAP: Ma pan sentyment do tych tomów?
Marek Bieńczyk: Do paru książek na pewno tak. One się nie zestarzały, ale patrzyły, jak ja się starzeję. Nic się w ich środku nie zmieniło, może jedynie papier tu i ówdzie pożółkł. Do kilku z nich mam uczuciowy stosunek, zauważam je.
PAP: Czy one jakoś na pana wpłynęły?
Marek Bieńczyk: Nie mogę powiedzieć, że zacząłem pisać, bo miałem w domu Mickiewicza i Sienkiewicza. To byłaby zbyt prosta przekładnia. Ale z pewnością było ważne, że w moim rodzinnym domu książki były, bo nie wszędzie to się zdarzało. U niektórych moich kumpli książek nie było dużo. U nas one mieszkały i odbierałem je jako naturalne środowisko. Tak jak jest naturalne środowisko dla zwierząt, tak jest i naturalne środowisko dla lektury. Nie zadecydowała zatem konkretna lektura, ale ich obecność. Ojciec cały czas przynosił jakieś książki, także z biblioteki ze swojej pracy. Bo takie wtedy istniały. Trudno sobie to dziś wyobrazić. Kiedy byłem dzieckiem, istotną wyprawą były wyjścia do biblioteki dzielnicowej. Mam do nich wciąż duży sentyment. Zakładało się tam filcowe kapcie, jak w muzeum. Wszystkie tomy były obłożone szarym papierem, wciąż pamiętam ten zapach. Więc żeby zobaczyć, co to za książka, trzeba było ją otworzyć. Pamiętam gest otwierania pierwszej strony, taki przyjemny ruch dłonią, zapowiadający nowe odkrycia. No i były wszędzie małe księgarnie. Miałem swoją 100 metrów od domu. Zachodziłem tam, by zapytać, czy jest nowa książka Alfreda Szklarskiego o Tomku albo nowa powieść Wernica. Oczywiście nigdy nie było. Na szczęście pracował tam sprzedawca, który mnie polubił i czasem sprzedawał mi książki spod lady. W czasie studenckich wędrówek z plecakiem po Polsce często zachodziłem do księgarni w małych miasteczkach. I pamiętam, ze raz w Górach Świętokrzyskich trafił się Dostojewski, wydanie PIW, prawie całe. Ależ niesamowity łup! Przez kilka dni nosiliśmy to w plecaku. A raz na spływie kajakowym również odkryliśmy rzadkie książki w lokalnej księgarni i one pływały z nami w kajaku przez dwa tygodnie. Dzięki temu mieliśmy dobre zanurzenie.
PAP: Czy pana spojrzenie na literaturę, przeczytane lektury i to, co sam pan tworzy, przekłada się na pańskie sympatie kulinarne?
Marek Bieńczyk: Musiałbym samego siebie poddać psychoanalizie. Lubię książki, które nie są czyste gatunkowo. Mam wyobraźnię lubiącą wiele w jednym, widły i powidły. I rzeczywiście, kiedy gotuję, to robię kuchnię mieszaną. Rzadko jadam mięso, ale jeśli już, to moi przyjaciele najczęściej wybierają porządną szynkę, stek, a ja wolę pasztet. Bo jest zmieszany. Być może jest tu pewna konsekwencja, pewna ciągłość w uświadomionych i nieuświadomionych wyborach estetycznych. Z winami jest trudniejsza sprawa. Ale jest może pewna konsekwencja. Lubię wina, które są wytworem intuicji i szybkiego gestu, na przykład młode burgundy lub beaujolais wypuszczone do picia po roku. To są dosyć proste wina, ale mają smak, który jest bardziej zmysłowy niż intelektualny. Bo wina też można dzielić na intelektualne i zmysłowe. W tym sensie to by się zgadzało.
PAP: Jak pan widzi we współczesnej Polsce rolę inteligenta, intelektualisty?
Marek Bieńczyk: Widzę słabo. Nie jest dobrze. I to nie tylko w Polsce. Łatwość dezawuowania innych jest już tak radykalna, że nie ma już żadnych hamulców. I nie ma żadnego szacunku. Dobrze wiadomo: na wszystko można napluć, wszystko można ośmieszyć. No, ale widzi pani, Mann i inni przed wojną byli uznani, byli wielkimi autorytetami, ale też wołali na puszczy; nic to nie pomogło. Sam nigdy chyba nie miałem umiejętności intelektualnego dyskursu o życiu zbiorowym. Co prawda, w czasach studenckich byłem w pewnym momencie wiceprzewodniczącym komitetu strajkowego, prowadziłem też na uniwersytecie ostatnie zebranie strajkowe przed stanem wojennym. Ale to wszystko było na fali jednego, zbiorowego uniesienia; niczego wtedy tak naprawdę nie rozumieliśmy.
PAP: Czuje się pan częścią jakiejś wspólnoty światopoglądowej?
Marek Bieńczyk: Na podstawowym poziomie, ogólnopolitycznym przynależę do grupy ludzi, którzy głosują tak, a nie inaczej. Jestem żołnierzem urny wyborczej. Bardzo karnym. Czy to jest wspólnota światopoglądowa? Nie wiem, to jest raczej wspólnota grozy czy niechęci. A na poziomie metarefleksji nad tym wszystkim, co się dzieje na świecie czuję, że język, którym się opisuje rzeczywistość, także język podziałów politycznych, jest bardzo uproszczony. Trzeba to opowiedzieć inaczej, innym językiem. Kiedyś miałem pomysł, jak o tym opowiedzieć, coś o tym pisałem, lecz teraz już nie mam pomysłu. Czuję się bezradny w poszukiwaniu języka, który ujmie sensownie to, co się dzieje.
Marek Bieńczyk (ur. 1956) - pisarz, eseista, historyk literatury, wykładowca akademicki, znawca win. Pracuje w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Jest autorem powieści "Tworki" i "Terminal" oraz licznych zbiorów esejów, m.in. "Melancholia. O tych co nigdy nie odnajdą straty", "Oczy Duerera. O melancholii romantycznej", "Książka twarzy", "Kontener". Wielokrotnie nominowany do Nagrody Nike, otrzymał to wyróżnienie w 2012 r. za "Książkę twarzy". (PAP)
autorka: Aldona Łaniewska-Wołłk
awł/ wj/