Życie w cieniu śmierci odsłania nieoczekiwane barwy i smaki – pisze Marek Bieńczyk w najnowszej książce "Kontener". To zbiór esejów o żałobie – jej sensie, sposobach przeżywania – napisanych po śmierci matki autora.
"Kontener" to kontynuacja wcześniejszej książki Bieńczyka "Jabłko Olgi, stopy Dawida", historii matki autora i jej odchodzenia. Nowa opowieść zaczyna się słowami: "Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy". Ten obraz inwazji ważek - jętek, powraca w książce jak refren.
Co oznaczał ten nalot żyjących tylko jeden dzień owadów na obóz, gdzie Bieńczyk zatrzymał się z przyjaciółmi po tygodniach wiosłowania po rzece? Na to pytanie autor nie znajduje jasnej odpowiedzi, ale obraz jętek kieruje jego myśli ku zmarłej matce. "(...) wszyscy jesteśmy nanosekundami w czasie, efemerydami (...) dziwny obraz udostępniał wgląd w życie i umieranie, tego wieczoru zgromadzone tak nagle w jednym, niemal równoczesnym zdarzeniu jako abstrakcję, geometryczną abstrakcję" - pisze Bieńczyk.
Żałoba po śmierci matki toczy się u niego własnym rytmem - powielając wzorce żałoby znane ludzkości od wieków, ale jednocześnie na sposób właściwy tylko Bieńczykowi. Kilkanaście godzin po śmierci matki kupił sobie kosztowne buty, których nigdy potem nie założył. Zachowanie wyglądało na irracjonalne, aż autor odkrył, że kupił "fetysz życia, przedmiot, który jaki kompulsywnie przywłaszcza żałobnik poruszony złudzeniem, że się kiedyś przyda. Do niczego niepotrzebny, poza tym, że jest jak wspomnienie". Buty, w przypadku Bieńczyka, to symbol dróg, które jeszcze ma do przejścia.
Potem przychodzą momenty euforii, kiedy osoba, która doświadczyła straty, odczuwa życie jako szczególnie piękne. Żałoba potrafi działać jak narkotyk, zmienia doznania, odsłania nowe pokłady rzeczywistości.
Bieńczyk nie przepada za słowem "żałoba" i, jak zauważa, dzieli tę niechęć z Marcelem Proustem i Rolandem Barthesem - pisarzami, którzy stworzyli na temat żalu po zmarłej osobie wielkie literackie kreacje. Bieńczyk przypuszcza, że dla Barthesa słowo to brzmiało zbyt psychoanalitycznie. Pojęcie "praca żałoby", którą należy odbyć, aby dostąpić wyzwolenia ze smutku, zakłada, że chcemy się z niego wyzwolić, co można odczuwać jako nielojalność wobec utraconej osoby. Bieńczyk woli słowo "zmartwienie", bardziej kameralne i etymologicznie połączone z "umieraniem".
Żałoba jest luksusem, do której, jak pisze Bieńczyk, łatwiejszy dostęp mają posiadający. Ci, którzy walczą aby utrzymać się z miesiąca na miesiąc, nie mają czasu na odbycie duchowych rytuałów pożegnania, muszą iść dalej.
Z czasem nawet w żałobie przychodzi rutyna. "Żałoba jako pakt społeczny zawarty na czas określony ze światem i z samym sobą staje się rytuałem, przeto grozi popadnięciem w powszedniość" - pisze Bieńczyk. Nieuchronnie przychodzi moment, gdy człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie celebruje stanu, którego już nie odczuwa.
Dawniej istniały normy żałoby - przez określony czas nosiło się czarne ubrania, potem czarną tasiemkę, unikało się hucznych zabaw, wreszcie przychodził koniec, kiedy należało ostatecznie powrócić do świata. Dziś zaginęły żałobne obyczaje i nie wiemy, jak i kiedy zakończyć żałobę. Dla Bieńczyka sygnałem, że już przyszedł ten czas, okazał się nalot jętek, którego obraz rozpoczyna i kończy jego opowieść o żałobie.
"Kontener" Marka Bieńczyka ukazał się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. (PAP)
autor: Agata Szwedowicz
aszw/ je/