Stalag Luft III w Żaganiu miał być obozem wzorcowym. Przynajmniej w założeniu zwierzchnika niemieckich sił powietrznych. Już w 1942 r. Herman Göring postanowił utworzyć obóz jeniecki, w którym będą przetrzymywani lotnicy, zestrzeleni nad terytorium III Rzeszy. Nie przewidział jednak tego, że gromadząc w jednym miejscu młodych, odważnych, świetnie wyszkolonych żołnierzy, powinien liczyć się z tym, że będą robić wszystko, by znaleźć się na wolności.
I tak się stało. 22 marca 1944 roku ponad 70 jeńcom udało się wydostać za druty kolczaste. Wśród nich byli Polacy.
Alianccy piloci, bombardujący niemieckie miasta i punkty strategiczne, trafiali do obozów zazwyczaj w podobny sposób. Gdy zostali zestrzeleni przez hitlerowską obronę przeciwlotniczą i udało im się przeżyć, skakali ze spadochronem, przeważnie od razu wpadając w ręce oczekujących już na nich wrogów. Nie byli bici czy obrażani, tylko zabierani na przesłuchanie, podczas którego usiłowano wyciągnąć z nich najważniejsze informacje, a także proponowano współpracę z Luftwaffe, co, jak można się domyślić, kończyło się wzgardliwą odmową. Wówczas jeńców przewożono do jednego z obozów, takiego jak ten w Żaganiu.
Nie byli tam, przynajmniej początkowo, źle traktowani. A jedną z rzeczy, która im najbardziej doskwierała, była nuda. Komendant obozu Friedrich Wilhelm von Lindeiner doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeńcy będą chcieli uciekać. Zresztą co jakiś czas dochodziło do pojedynczych ucieczek, które w większości kończyły się niepowodzeniem i karą karceru dla śmiałka. Jednak to, co zaplanowała grupa oficerów, nie przyszło mu nawet do głowy. Autor książki opisuje poszczególne osoby, które brały udział w ucieczce, w tym polskich lotników: Stanisława Króla, Antoniego Kiewnarskiego, Jerzego Mondscheina, a także Kazimierza Pawluka, Pawła Tobolskiego i Włodzimierza Kolanowskiego.
Przywódcą organizacji, która zawiązała się na czas spisku, był Roger Bushell. Brytyjski oficer pojawił się w obozie już jako legenda RAF-u. Znający jego twardy charakter koledzy nadali mu pseudonim „Führer” i podporządkowali się jego rozkazom. Marek Łuszczyna ze szczegółami przedstawia plan ucieczki, który zakładał początkowo wyjście z obozu nawet 200 ludzi. Niezwykle interesująco pisze o przygotowaniach, jakie po pierwszych ustaleniach rozpoczęto w poszczególnych barakach. Każdy doskonale wiedział, co ma robić. Na przykład Jerzy Mondschein przez 10 miesięcy z wyznaczonymi do szycia ludźmi wykonał - jak podaje autor książki - 200 cywilnych marynarek, 150 par spodni, 40 płaszczy, 47 garniturów, 250 czapek, 40 krawatów i 10 plecaków. Dzięki temu, jak wierzono, uciekinierzy wtopią się w otoczenie i łatwiej będzie im się przedostać do wyznaczonych celów.
Ale najważniejsze były tunele. Na wypadek dekonspiracji wykopano aż trzy podziemne przejścia. Każdy z nich dostał swoją nazwę: „Tom”, „Dick”, „Harry”. Dwa pierwsze, położone w zachodniej części obozu, wydawały się najdogodniejszą drogą ucieczki. Jednak „Tom” został odkryty podczas jednej z rewizji, a wyjście z tunelu „Dick” w wyniku rozbudowy obozu znalazło się na terenie nowego sektora. Ostatnią szansą ucieczki pozostał więc ponad stumetrowy tunel „Harry”. Do jego budowy wykorzystano wszelkie możliwe materiały: deski z baraków i prycz, puszki i worki, z których zbudowano specjalną pompę dostarczającą powietrze. To właśnie nim przeszli uciekinierzy.
„24 marca, kilkanaście minut przed godziną 23.00, Jerzy Mondschein schodzi pod ziemię do tunelu Harry. Zsuwa się w dół po drabince z konopnego sznura, wzdłuż dziesięciometrowej pionowej ściany (…) Kiedy pionowy tunel się kończy, trzeba poczekać na wózek. (…) należy położyć się na nim płasko i pociągnąć za linę napędową, przewleczoną przez bloczki po obydwu stronach podkopu. Organizacja X uznała, że aby ucieczka miała sens, każdy lotnik musi pokonać 100 dusznych i gorących metrów w nie więcej niż dwie minuty” - czytamy w „Nocnych myśliwych”. Problem w tym, że kiedy Jerzy Mondschein był w połowie drogi, zgasły tunelowe światła, a pompy powietrza przestały pracować, bowiem w obozie wybuchł alarm bombowy. Mimo tego dzięki hartowi ducha udało mu się przeżyć i wydostać na zewnątrz.
Wyjście z tunelu było niewątpliwym sukcesem lotników. Później działo się już znacznie gorzej. Autor książki opisuje straszne sytuacje, jakie były udziałem lotników już poza drutami kolczastymi. Nawet, gdy udawało się im znacznie oddalić, to i tak w końcu wpadali w szpony Niemców. Taki los podzieliło aż 71 spośród 76 osób, które uciekły z obozu. Hitler kazał wszystkich rozstrzelać. Jednak po interwencji Göringa ostatecznie zdecydowano się rozstrzelać pięćdziesięciu lotników, wśród których byli Polacy.
Marek Łuszczyna stara się przywrócić o nich pamięć, ponieważ odnosi wrażenie, że Brytyjczycy traktują ucieczkę ze Stalagu Luft III jako swoje osiągniecie. A przecież kluczowe role odegrali w niej także polscy lotnicy. By o tym się przekonać, warto sięgnąć po „Nocnych myśliwych”.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP