Praca od rana do nocy, ograniczenie wolności do jednego popołudnia w tygodniu, perspektywa starości w przytułku - tak wyglądało życie służących, bez których żaden mieszczański dom do końca lat 30 XX wieku nie mógł się obyć - pisze Joanna Kuciel-Frydryszak w książce „Służące do wszystkiego”.
Służące były niedocenianymi bohaterkami codzienności mieszczańskich domów aż do II wojny światowej. To na ich pracy opierała się egzystencja rodzin - one gotowały, sprzątały, prały, opiekowały się dziećmi, chodziły na targ - ale bardzo rzadko doceniano ich wysiłek i poświęcenie, rzadko też historia zapamiętywała ich historie i nazwiska. Tworzyły anonimowy tłum. Wiele dziewcząt "traciło" swoje imię wraz z rozpoczęciem służby w nowym domu. Powody przedstawiano różne: bo sąsiadka na górze ma już Marysię, więc będziesz Zosią; bo córka ma na imię Anna, dlatego nazywać cię będziemy Rózia. W polskiej prasie służące występowały pod zbiorowym określeniem "Marysie, Kasie", w Poznańskiem mówiło się na nie "Pelasie". Szacuje się, że w 1918 r. w polskich miastach pracowało ponad 250 tys. służących, a w 1938 r. służbą domową parało się ok. 500 tys. osób.
Miejsca, gdzie do końca XX-lecia międzywojennego rekrutowano osoby do służby domowej nazywały się złowrogo - kantory stręczeń. W oczach krakowskiego jezuity Jana Badeniego odbywały się tam sceny jak na targach niewolników. W takim punkcie ajenci analizowali książeczki służbowe służących, ich metryki, świadectwa i rekomendacje, a przyglądały się temu panie z zamożnej klasy, które szukały "dziewczyny do wszystkiego". "To ta, to tamta pani, to ku tej, to ku innej kandydatce się zwraca, wypytuje głośno a szczegółowo o umiejętności jej i zdolności; zadaje – zawsze publicznie – tak niedyskretne "prosto z mostu" stawiane pytania, że najmniej nawet wrażliwa dziewczyna pąsem się oblewa; ogląda, opatruje, czy ręce silne i zdrowe, czy w nogach nie ma defektu. (...) Zarumieniona, spłakana dziewczyna musi na służbę się zgodzić. Nie zgodzi się dziś na tę, zgodzi się jutro na inną, może jeszcze w gorszych warunkach; zgodzi się, bo głód to despotyczny pan" – pisze Badeni.
Wiele dziewcząt, które szukały pracy w takich kantorach, przyjeżdżało do miast prosto ze wsi, uciekając przed nędzą, głodem, brakiem perspektyw i ciężarami pracy na roli. Czekała na nie praca "służącej do wszystkiego". Tak określano służące, które mieszkały z państwem, a w zakresie ich obowiązków było gotowanie, palenie w piecu, przynoszenie węgla z piwnicy, froterowanie podłóg, robienie zakupów, otwieranie drzwi gościom, czyszczenie butów i garderoby, opieka nad dziećmi. Czas pracy był nielimitowany - obie strony przyjmowały, że praca służącej nie ma ograniczeń czasowych. Wolność osobista ograniczona była do niedzielnej wizyty w kościele i co jakiś czas wolnego popołudnia, o ile państwo nie przyjmowali akurat gości. Służące najczęściej nie miały w domu własnego kąta, sypiały w kuchni. Jeżeli wolno im się było kąpać to w wodzie po pozostałej po kąpieli domowników. Jadały często te sama dania, co państwo, a mianowicie resztki z ich posiłków. Służące trzymane były także w szachu książeczkami służby, gdzie państwo zapisywali uwagi na temat ich pracy. Zła opinia w książeczce mogła oznaczać, że żadnej innej pracy nie uda się już znaleźć nigdy.
Panie szukały służącej - perły, która będzie zarazem silna, czysta, lubiąca dzieci, skromna i moralnie prowadząca się, pożądana była umiejętność gotowania. Służąca nie powinna być jednak zbyt ładna - zastrzegały najczęściej szukające służby panie w trosce o moralność swoich mężów i synów. Molestowanie służących przez gospodarzy było bowiem na porządku dziennym, zwłaszcza, że powszechnym zwyczajem było, aby mężczyzna, w trosce o sen domowników, wracał z wieczornych hulanek wejściem przez kuchnię, gdzie zazwyczaj spały służące. Opisywana przez Gabrielę Zapolską sytuacja, gdy Pani Dulska z całą świadomością przymyka oczy na romans syna z Hanką, to dość typowe zachowanie pani domu z końca XIX wieku. Uznawano, że ze względu na choroby weneryczne dla młodych ludzi życie ze sługą jest bezpieczniejsze niż korzystanie z usług prostytutki.
Nieślubna ciąża łamała takiej dziewczynie życie. Najczęściej mowy nie było o pozostaniu na posadzie i ciężarna służąca trafiała wprost na ulicę - na początku XX wieku aż 59 proc. warszawskich prostytutek to byłe służące. Los dziecka także bywał opłakany. Wiele dziewcząt zabijało niemowlęta, najczęściej topiąc je w wychodkach, inne oddawały je do przytułków lub gospodyń, które za opłatą zajmowały się takimi maleństwami. Powszechnie nazywano je "fabrykantkami aniołków", bo śmiertelność dzieci oddanych na takie wychowanie była bardzo wysoka.
Służąca, która nie miała w mieście żadnych znajomości, była całkowicie uzależniona od pracodawców. Dziewczyny, które nie znalazły od razu zatrudnienia, albo zostały z pracy wyrzucone, stawały się bezdomne, bo wraz z posadą traciły kąt do spania. Ten moment często decydował o tym, jak potoczy się ich życie. Czy ulegną namowom stręczycieli i wybiorą los prostytutki? Czy czeka je dola żebraczki? Dopiero w 1898 r. związało się Stowarzyszenie Katolickiej Służby Żeńskiej pod wezwaniem św. Zyty, którego dziełem były powstające w całej Polsce schroniska dla bezrobotnych służących, szpitale i przytułki.
Jednak stowarzyszenie św. Zyty stawiało sobie za cel przede wszystkim moralne i religijne formowanie służących, "wpojenie w członków zamiłowanie swego stanu, pobożność, skromność, pracowitość i oszczędność" oraz "uzdatnienie służących do sumiennego wypełniania swoich obowiązków". Dopiero na końcu celów stowarzyszenia wymieniano "opiekowanie się dolą sługi w czasie choroby lub niezawinionej utraty pracy i dopomożenie w wyszukaniu służby". Rozpowszechniane przez Rzytki (tak potocznie nazywano członkinie stowarzyszenia) katolickie poradniki dla służby wpajają czytelniczkom pokorę, uczą, aby "służyły swemu państwu jak Jezusowi". "Nie opuszczaj służby dla jakiej błahej przyczyny, ale cierp dla Pana Jezusa, bo raju nigdzie nie znajdziesz na ziemi, a gdzieniegdzie co może gorzej będzie" – doradzał Kazimierz Riedl, jeden z autorów podręcznika dla służących. Przekonywał, że służąca powinna być zadowolona ze swojego losu, przyjmując go bez skargi: "Skoro Bóg powołał cię, dziewczyno, na służącą, przyjmij swój los i wypełniaj powołanie jak najlepiej". W wydanym w 1880 r. w Poznaniu podręczniku dla służących Hermann Kappen zapewnia, że "jak świat jest stary, tak starą jest różnica państwa i sług. Tak też zostanie do skończenia świata".
Dziewczyny emigrowały ze wsi w poszukiwaniu lepszego losu, jednak praca służącej nie dawała perspektyw. Pod koniec XIX wieku 95,5 proc. służących stanowiły kobiety niezamężne i znakomita większość z nich nigdy nie założyła własnego domu. Pracowały dopóki starczało im sił, potem trafiały do przytułków. Z rzadka i tylko te szczególnie związane z rodziną mogły liczyć na starość u państwa "na łaskawym chlebie". We wszystkich zaborach prawo pozwalało bić służącą. Przepisy, które w Galicji i zaborze pruskim regulowały czas pracy robotników, ich urlopy i płace, nie obejmowały służby domowej. Umowa, zwykle ustna, określała, na jaki okres służącą się najmuje, i niewiele więcej. W pierwszych latach II RP próbowano te kwestie uregulować, jednak żaden projekt ustawy o pracy służby domowej nie wyszedł poza prace sejmowych komisji. Problemy służących jako grupy społecznej skończyły się dopiero po II wojnie światowej, kiedy instytucja służby domowej zaczęła zanikać.
Niektóre służące zapisały się w historii, jak Aniela Brzozowska, służąca Gombrowiczów. Witold Gombrowicz po latach mówić będzie o Anieli, że była najinteligentniejszą osobą w domu, nie obrażała się, gdy krzyczał do niej "Sługo ciemna, winnaś szacunek swemu panu i chlebodawcy!", bo doskonale rozumiała, że Gombrowicz drwi nie z niej a z konwencji przyjętych przez jego własną sferę. Któregoś dnia przeczytał jej zakończenie książki, nad którą pracował. Aniela skomentowała: "Koniec i bomba, kto czytał, ten trąba!". Gombrowicz jest zachwycony i takie właśnie zakończenie da "Ferdydurke". Wydana w 1938 r. powieść stanie się jednym z najważniejszych jego utworów.
Niedawno doszukano się informacji, że prababcią Angeli Merkel była poznańska służąca, Anna Kazimierczak, która urodziła nieślubnego syna - Ludwika. Został policjantem i zmienił nazwisko na Kasner. Jednak Merkel, opowiadając Donaldowi Tuskowi o swoich polskich korzeniach, zapytała: "Jak się wymawia Kaźmierczak?".
Książka "Służące do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy. (PAP)
autor: Agata Szwedowicz
aszw/ pat/