
Dwie społeczności żyjące w jednej mazowieckiej parafii, Kazuniu, przyjęły odmienne strategie przetrwania w sąsiedztwie regularnie wylewającej Wisły. Interdyscyplinarny zespół naukowców porównał, jak przez wieki wyglądały interakcje katolickich chłopów oraz niemieckich mennonitów z rzeką.
Historyk dr Łukasz Sobechowicz z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN wraz z zespołem zbadał na przykładzie Kazunia – nadwiślańskiej parafii na północ od Puszczy Kampinoskiej – jak przez wieki przebiegały interakcje ludności ze środowiskiem.
W badaniach przeanalizowano historyczne księgi metrykalne (urodzin i zgonów), dane o cenach żywności, historyczne mapy, a nawet rdzenie osadów pobrane z dna jeziora, zawierające pyłki roślin z minionych epok.
Celem było sprawdzenie, jak na życie lokalnych społeczności wpływało sąsiedztwo nieuregulowanej rzeki, która zabierała grunt, wylewała w sposób niekontrolowany i zmieniała bieg. Badany okres, od początku XIX wieku do I wojny światowej, był pod tym względem wyjątkowo burzliwy – w okolicach Kazunia odnotowano wówczas kilkanaście dużych powodzi.
Spojrzenie na ten temat jest o tyle ciekawe, że parafię (składały się na nią Kazuń Polski oraz Kazuń Niemiecki) zamieszkiwały dwie izolujące się od siebie społeczności o odmiennych podejściach do gospodarki i środowiska. Zachodnią część parafii zamieszkiwali katoliccy chłopi, a części wschodnie – częściej zalewane przez Wisłę i niechciane przez Polaków – oddano w dzierżawę niemieckim kolonistom mennonickim. Grupy te oddzielało starorzecze Wisły, co tworzyło dodatkową barierę w komunikacji.
- To różnice kulturowe, religijne i językowe wpłynęły na to, jak społeczności te odpowiadały na stresy środowiskowe, i jakie wypracowały strategie adaptacyjne – podsumowuje dr Sobechowicz.
Z analiz dokumentów wynika, że w XIX wieku w obu społecznościach doszło do przeludnienia oraz kryzysu demograficznego i środowiskowego. Dotychczasowe zasoby i formy gospodarowania przestały wystarczać. Obie społeczności zaprezentowały inną strategię wyjścia z kryzysu, w konsekwencji czego w każdej z nich zamanifestował się on inaczej. Katoliccy chłopi doświadczali problemów przez co najmniej dwa pokolenia, podczas gdy mennonici poradzili sobie ze skutkami znacznie szybciej.
Mennonici, odłam protestantyzmu, zostali sprowadzeni do Polski z Niderlandów już w XVI wieku, by zasiedlać trudne, zalewowe tereny delty Wisły. Stąd nazywano ich Olędrami. Byli wolnymi ludźmi, którzy dzierżawili ziemię od szlachty, duchowieństwa i króla, płacąc wysoki czynsz, co motywowało ich do efektywnej pracy.
- Mennonici przywieźli ze sobą wiedzę i umiejętności (know-how), jak radzić sobie z terenami systematycznie zalewanymi przez rzekę – tłumaczy historyk.
Olędrzy potrafili prowadzić prace melioracyjne; budowali domy na terpach (sztucznych pagórkach), wznosili wały, a wzdłuż rzeki sadzili drzewa i tworzyli wiklinowe płoty, które spowalniały nurt wody podczas powodzi. Wiedzieli, że uprawa zbóż na terenach zalewowych jest nierentowna, dlatego skupili się na hodowli bydła, przywożąc nowe rasy krów i wdrażając nowe metody przetwórstwa mleka. Ponadto zakładali sady, które łatwiej znoszą krótkotrwałe zalanie, i prowadzili wiele działań rolniczych równolegle, dywersyfikując w ten sposób ryzyko.
W sukcesie w walce z kryzysami środowiskami ważne okazały się m.in. różnice w funkcjonowaniu społeczności. Mennonici wspólnie odpowiadali na zagrożenia. Teren dzielili sprawiedliwie na prostopadłe do rzeki pasy, dzięki czemu w razie powodzi wszyscy rolnicy byli poszkodowani w podobnym stopniu. Poza tym mogli liczyć na wzajemne wsparcie. Tymczasem u katolików system taki nie funkcjonował, przez co niektórzy tracili cały dorobek życia, podczas gdy ich sąsiedzi pozostawali bezpieczni.
Mennonici działali też w warunkach gospodarki rynkowej. Konieczność płacenia wysokiego czynszu zmuszała ich do szukania dochodowych zajęć, takich jak produkcja serów. Polscy chłopi bazowali z kolei wyłącznie na tradycyjnej uprawie zbóż, narażonych nie tylko na wylanie rzeki, ale i na susze, nadmierne opady, późne przymrozki, fale upałów, ekstremalne zjawiska pogodowe. Paradoksalnie w wypracowaniu coraz lepszych rozwiązań nie pomagała zbyt opiekuńcza rola państwa – po jednej z wielkich powodzi w XIX wieku polscy chłopi zostali przeniesieni w bezpieczniejsze miejsce, dalej od Wisły. To jednak nie wystarczyło, by społeczność rozkwitła.
Badania w Kazuniu pozwoliły zaobserwować mechanizm tzw. pułapki maltuzjańskiej, czyli zależność wielkości populacji od dostępności zasobów.
Udało się na przykład zauważyć, że przyrost naturalny spadał w roku po powodzi lub gdy rosły ceny żywności, a liczba narodzin wzrastała, gdy żywność taniała.
Podłoże kulturowe i religijne miało jednak ogromne znaczenie w reakcji na stresy środowiskowe. Mimo podobnego stylu życia, obie społeczności funkcjonowały i wpływały na środowisko w zupełnie odmienny sposób, a także inaczej reagowały na jego zmiany.
Jaką lekcję możemy wyciągnąć z tych badań dzisiaj? - Dzisiaj często jesteśmy od rzek oddzieleni wałami. Wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni. Dawniej ludzie nie mieli tego komfortu. Byli zmuszeni obserwować rzekę, zrozumieć ją i spróbować się do niej dostosować. Nie zmieniali rzeki, ale musieli zmienić siebie i dostosować do niej przestrzeń, w której gospodarowali – mówi dr Sobechowicz.
Jego zdaniem badania te podkreślają, jak ważne są czynniki kulturowe w kształtowaniu relacji człowieka z naturą. - Trzeba umieć mądrze żyć nad wielką rzeką i być na nią uważnym – podsumowuje dr Sobechowicz.
Ludwika Tomala (PAP)
lt/ zan/ mow/