Kunsztowne metafory, solidna praca popularyzatorska, wątek sensacyjny, rozważania aksjologiczne nad sensem walki, sensem zemsty i jeszcze ryzykowne uproszczenia w sprawie tak bolesnej jak atak na wieś Koniuchy? Między okładkami najnowszej książki Emila Marata musiało zmieścić się naprawdę dużo. Chyba zbyt dużo.
To powieść – napiszmy to w pierwszej kolejności, skoro to rzecz najbardziej bezsporna – dużej urody i jeszcze większej uważności. Znalazło się w niej miejsce na nasłuchiwanie, na opis zmierzchu, morza, wiosennego lasu. Wymieniam te tematy nieprzypadkowo, jako jaskrawo kontrastujące z tematem (tematem głównym i tematem w tle, w różnych skalach opisywanym), jakim jest Zagłada. Być może można wręcz mówić o swego rodzaju poszukiwaniu kompensacji – innej scenografii, innego horyzontu? Literatura i relacje z Zagłady opisują podobne sytuacje, włącznie ze swoistym „kultem”, jakim otoczonych było kilka cherlawych akacji w bezdrzewnym, wyzutym z zieleni warszawskim getcie. Ale nie, rzecz jest nie tyle w kontrastujących z opisywaną tragedią motywach arkadyjskich, ile w pisarskiej decyzji o pracy nad językiem, uczynieniem go możliwie plastycznym i wiernym.
Nie zawsze się udaje: ta proza nie ma niewymuszonej metaforyki Josepha Rotha czy Adama Zagajewskiego, jest w najlepszym razie ekspresyjna („Na parterze w oknach cienkie kraty i rozszalałe nasturcje”), czasem wyszukanie plastyczna („Wyspy ciemnych plam rozpięte na pergaminowej błonie, pod nią płyną ku palcom strumienie widoczne jak przez zmatowiałe szkło” – brzmi opis dłoni kobiety w podeszłym wieku), nieraz sprawiają wrażenie zmanierowanych: w zdaniu „Wiadomości, że w mieście zaczęło się zabijanie, nie krążą już po Wilnie ścieżkami szeptu, ale arteriami wyrywającego się z gardła krzyku”, łączy w ryzykowny sposób anatomię i topografię, naczynia i tchawicę; zdanie „Ciężkie jak ołów rozpacz i bezradność wypełniają serce i całe ciało Aby” jest już niepokojąco bliskie komunału literackiego. Że jednak Emil Marat nie jest debiutantem w dziedzinie literatury (debiutancka powieść „Szkło” ukazała się osiem lat temu, sensacyjny „Lawirynt” rok później), biorę tę nużącą chwilami nadekspresję frazy raczej za poszukiwanie formy niż niezgrabność. Może – za próbę zabrania głosu w podniesionej po Zagładzie kwestii, czy możliwa jest jeszcze poezja po Auschwitz? Tego, że jest możliwa, najlepiej jednak dowodzą rozsiane w tekście kryptocytaty z Miłosza.
Nie jest to jednak jedyna osobliwość tej powieści. Równie odważna, przynajmniej na gruncie literatury polskiej, wydaje się decyzja, by formułę „sfabularyzowanej biografii”, tak popularnej przed wojną vie romancée, zastosować do tematu tak tragicznego jak Zagłada. George Sand, Słowacki, Bem – to lubiani bohaterowie „żywotów fabularyzowanych”, którym do twardych danych biograficznych dopisuje się lekką ręką sny, stronie i niedyspozycje żołądkowe. Ale Aba Kowner? Awram Suckewer? Arie Wilner? Działacze ruchu oporu w wileńskim getcie? Ich nazwiska są znane nie tylko specjalistom od II wojny światowej: za sprawą reportaży Hanny Krall, sylw Tadeusza Konwickiego są obecne w zbiorowej pamięci, nawet, jeśli tylko w trybie skojarzenia: „To ci z getta”. Marat odtwarza ich losy znacznie dokładniej – wkraczając przy okazji na kilka pól minowych pamięci.
Główny motyw książki to dorastanie kilkuosobowej grupy przyjaciół (krewnych, znajomych, kochanków), w większości rodem z Wilna, w którym doświadczają okupacji sowieckiej i niemieckiej, utworzenia getta, tragedii Ponarów i decydują się na ucieczkę „do lasu”, czytaj – do partyzantki sowieckiej. Ostatnim akordem ich działań, i klamrą, która wiąże początek i koniec powieści, jest inicjatywa Kownera, który wkrótce po wojnie decyduje się na powołanie organizacji „Mściciele” (Nakam), stawiającej sobie za cel zatrucie wody w niemieckich metropoliach i zabicie możliwie dużej liczby niemieckich cywilów. Koszmarny projekt został ostatecznie wstrzymany za sprawą działań brytyjskiego wywiadu; działalność „Mścicieli”, choć opisywana zarówno w fachowych pracach, jak w kilku reportażach, pozostaje mało znana, wątek jest więc elektryzujący i sensacyjny. Trudno też nie dostrzec osobliwej paraleli, do której użycia zresztą Marat, jako autor świetnej biografii Krzysztofa Sobieszczańskiego, pierwowzoru „Kolumba”, jest szczególnie uprawniony: losy opisywanej grupy żydowskich przyjaciół z Wilna to, przy zachowaniu wszelkich proporcji i różnic, coś na kształt losy „Kolumbów” Bratnego, ze stosowną dawką dramatu, śmierci, walki, powojennych sporów, pustki i rozsypki kręgu przyjaciół, jaką niesie dorosłość.
Powiedziawszy to, zastrzec trzeba natychmiast, że nawet,jeśli Marat pozwolił sobie na aluzję do legendarnej w Polsce, mimo wszystkich jej przekłamań, trylogii wojennej, to „Studnie Norymbergi” są powieścią zupełnie innego kalibru i ambicji. „Kolumbowie” pisani byli typowym dla Bratnego, przezroczystym, nieledwie reporterskim językiem. „Studnie Norymbergi”, pomijając już wspomniane pretensje do kunsztowności, nieporównanie głębiej oddają dynamikę, temperaturę i złożoność dyskusji toczonych w tym środowisku i życia wewnętrznego jego członków.
Obie opisywane decyzje Aby Kownera – ta o podjęciu beznadziejnego, wydawałoby się, oporu zbrojnego w getcie, i ta późniejsza, o potrzebie zemsty na Niemcach w miejsce „zamknięcia rachunku krzywd” – miały niezwykłą wagę nie tylko ze względu na sam porządek wydarzeń. Obie są do dziś obecne w sporach o sens powstań, oporu, Zagłady, pojednania. Argumenty, jakie w nich padały, do dziś używane są przez uczestników debat różnego kalibru – prywatnych, naukowych, dyplomatycznych – nieraz nieświadomych nawet istnienia Wilna ani „Mścicieli”. Odtworzenie dynamiki sporów z lat wojny (dodajmy, drobiazgowe: bibliografia sporządzona przez Marata imponuje), ukazanie, w fabularnej wersji, ich żaru, miotania się uczestników konspiracji odsłania wiele.
Gorzej wypada łączenie tych wątków z realiami życia podziemnego, partyzanckiego, w ukryciu. Nieciągła i ekspresyjna narracja, dobrze nadająca się do zapisu dylematów, rozmów, rozterek, zawodzi w przypadku fabuły wojenno-sensacyjnej: rzeczywistość lasu, granic, bitwy zapisywana w ten sposób staje się oniryczna, odrealniona, wydaje się majakiem; być może i w tym można dopatrywać się autorskiego zamiaru, jeśli tak jest jednak, okazał się on chybiony.
Szczególną łyżką dziegciu okazuje się zapis ważnych wydarzeń w dziejach „grupy wileńskiej”: udziału części jej członków w ataku na wieś Koniuchy w styczniu 1944 roku, pół roku później zaś – zetknięcia się, w przeddzień zajęcia Wilna przez siły polskie i sowieckie, z żołnierzami AK.
Sprawa mordu w Koniuchach jest dość szczegółowo opisana w źródłach i wspomnieniach (od Racheli Margolis po Ryszarda Kiersnowskiego), jak również w opracowaniach, z „Wileńszczyzną lat wojny i okupacji 1939–1945” Longina Tomaszewskiego (Rytm, 2010) na czele; odgrywa też spore znaczenie w bieżącej polityce historycznej kilku krajów. Szerokie jej tło to sowieckie próby przejęcia kontroli nad ziemiami wschodnimi II RP oraz eliminacja struktur Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej jeszcze przed konferencjami w Jałcie i Poczdamie; na to nakładały się niezwykle złożone stosunki polityczne i narodowościowe w Komisariacie Rzeszy Wschód, skutkujące w latach 1943–1944 „walką wszystkich przeciw wszystkim”. Nie ulega zarazem wątpliwości, że 29 stycznia 1944 r. polska wioska, po kilkukrotnych próbach zastraszania i wezwaniach do rozwiązania miejscowej samoobrony, została napadnięta i zdziesiątkowana przez oddziały pod dowództwem sowieckim, w której skład wchodzili również wileńscy i kowieńscy Żydzi. Trudno zrozumieć relatywizację tej zbrodni; ma ona jednak miejsce na kartkach powieści, gdzie Aba rozstrzyga dylemat jednej z bohaterek, czemuś zakłopotanej strzelaniem zaspanym cywilom w plecy: „Żydzi mogą walczyć i zginąć lub nie walczyć i zginąć. […] Polacy, Litwini i Białorusini mają wybór: mogą nie walczyć i przeżyć. Mogą nie walczyć również przeciwko nam! Mogą zrezygnować z walki”.
Oczywiście powieść ma za zadanie ukazać punkt widzenia opisywanego środowiska, nie rozsądzać – a jednak bezkrytyczne powtórzenie narracji sowieckiej w kwestii Koniuchów robi dziwnie przykre wrażenie. Znacznie bardziej kłopotliwa okazuje się odautorska fraza, opisująca zetknięcie sowieckich i polskich oddziałów w przeddzień uderzenia na Wilno. Bohaterowie powieści „na drogach i przesiekach spotykają partyzantów AK. […] Zwykli, poczciwi antysemici wychowani przez Narodową Demokrację i proboszcza”.
Antysemici? Wychowankowie endecji? Owszem, na Podlasiu taka charakterystyka miałaby sporo do rzeczy: w warunkach wileńskich, szczególnie biorąc pod uwagę szerszy kontekst (od masakry w Koniuchach po aresztowania i zsyłkę dowództwa AK w chwilę po zdobyciu Wilna, po obławę augustowską) robi wrażenie ogromnej, krzywdzącej jednostronności.
Owszem, raz jeszcze trzeba podnieść argument fikcji literackiej. Arcydzieło Jonathana Littella sprzed kilku lat stanowi wierny zapis „mentalności nazistowskiej” (ze szczególnym, dodajmy, feblikiem) i nikt nie stawiał autorowi „Łagodnych” zarzutu propagowania niemieckiego punktu widzenia; byłby to zarzut równie absurdalny i bolesny jak liczne dokonania współczesnej cancel culture, która nie zważa na błąd prezentyzmu.
Ze „Studniami Norymbergi” sprawa ma się jednak trochę inaczej. „Łagodne” traktowały w sposób jednoznaczny o zbrodniarzu wojennym, o formacji powszechnie potępionej, której mentalność można rekonstruować w ramach eksperymentu literackiego bez obaw, że stanie się atrakcją intelektualną czy rozsadnikiem niebezpiecznych treści (na tej samej zasadzie oczywistym jest dopuszczenie do obiegu badawczego „Mein Kampf” czy pism Rosenberga). Powieść Marata opisuje formację i środowisko „sojusznicze”, boleśnie bliskie/dalekie: bliskie wileńskim rodowodem, współpracą lat wojny i wspólnym wrogiem, dalekie właśnie za sprawą sojuszu (bodaj taktycznego) z Sowietami i udziału w masakrze Koniuchów. Zaprezentowanie w tej sytuacji wyłącznie punktu widzenia członków sowieckiego oddziału „Śmierć okupantom”, bez próby choćby skonfrontowania go z polską wizją tych wydarzeń, wydaje się fatalnie ryzykowne. W połączeniu z dość stereotypowym obrazem Polaków (nieliczni Sprawiedliwi, jak słynna „Ima”, czyli matka przełożona klasztoru, Janina Siestrzewitowska, przeciwstawieni są masie tchórzy i szmalcowników) czasu wojny i tuż-powojennego, z pełną obojętnością na tragedię utraty niepodległości w 1939, potem zaś kolejnych okupacji – „Studnie Norymbergi” robą przygnębiające wrażenie.
Ten dominujący na ostatnim poziomie lektury ton tłumaczyć można dwojako. Niewykluczone – oby tak nie było – że dwóch pamięci wojny, dwóch jej obrazów, „żydowskiego” i „polskiego”, po prostu nie da się pogodzić, i że autor, który decyduje się odtworzyć jeden z nich, skazany jest na to, że jego dzieło dotknie czytelników przywiązanych do wizji konkurencyjnej. Może być jednak i tak (mam taką nadzieję), że może napisać powieść, która oddawałaby sprawiedliwość wszystkim ofiarom. Warunkiem tego będzie jednak brak jakichkolwiek uprzedzeń, totalna empatia. Być może zdołał się do niej zbliżyć autor najbardziej przejmującego tekstu o masakrze w Ponarach (przytaczanego zresztą w „Studniach”…!), Józef Mackiewicz. Żeby jednak taki tekst powstał, wypada odrzucić jedno z najbardziej nieszczęsnych zdań, jakie padły w ostatnich latach w trakcie debaty nad Zagładą („Dla Polaków śmierć to była po prostu kwestia biologiczna, śmierć jak śmierć. Dla Żydów to była tragedia, metafizyka…”) – a których echa boleśnie dobiegają do mnie podczas lektury „Studni Norymbergi”.
Wojciech Stanisławski
Źródło: MHP