Podstawową zasadą dla wszystkich dziennikarzy jest obiektywizm. Ważne też, by umieć się zachować. Bo sport to jest życie, trzeba się umieć zachować – mówi PAP Stefan Szczepłek. Opublikował on niedawno książkę „Szkoła falenicka”, został też laureatem Nagrody Specjalnej im. Dariusza Fikusa.
PAP: W swojej najnowszej książce "Szkoła falenicka" napisał pan: "Krótko tkwiłem w przekonaniu, że dziennikarz sportowy to ktoś taki, kto zna na pamięć wszystkie wyniki meczów i rekordy świata. To się zmieniło, od kiedy usłyszałem w radiu Bohdana Tomaszewskiego". Dziennikarz sportowy powinien być sprawozdawcą czy swego rodzaju demiurgiem?
Stefan Szczepłek: Uważam, że dziennikarz sportowy jest przewodnikiem po sporcie. Przewodnikiem dla kibica. Jestem łącznikiem między sportowcem, trenerem, działaczem i sędzią a kibicami. Dziennikarz sportowy powinien wiedzieć więcej i dzielić się tym z kibicami. Tak tę rolę widzę. Słynna jest historia legendarnego dziennikarza Stefana Sieniarskiego z "Życia Warszawy", który zasugerował Irenie Szewińskiej przeniesienie się na 400 m. Potem na tym dystansie zdobyła złoty medal olimpijski. Tego typu inicjatywy dziennikarzy sportowych cenię. Natomiast generalnie uważam, że dziennikarz sportowy nie powinien kreować czegoś, tylko opisywać - słowem lub głosem. Nie mam ambicji, żeby wpływać na decyzje prezesów czy trenerów. Tak być nie powinno.
PAP: Jak możliwości, jakimi dysponują współczesne media, wpływają na zawód dziennikarza?
Stefan Szczepłek: Kiedy opisuję jakąś bramkę historyczną, to korzystam z YouTube'a lub własnych prywatnych zbiorów nagrań meczów i bramek, których nie ma w internecie. Na żywo widziałem sytuacje, które przeszły do historii piłki światowej i polskiej. Ale pisząc o tym, patrzę, jak to wyglądało, by sprawdzić, czy aby na pewno dobrze zapamiętałem. Bo muszę być wiarygodny. Zaczynając pracę, poznałem podczas wakacji pewnego Włocha. Był kibicem Juventusu. Przysyłał mi później włoskie gazety, zwłaszcza klubowe. Pismo Juventusu nazywało się "Hurra Juventus". W Polsce na przełomie lat 60. i 70. nikt czegoś takiego nie widział. W jakimś sensie uczyłem się tego na pamięć. Mówię w jakimś, bo to nie polegało na uczeniu się jak wiersza. Zaglądałem do tego, bo mnie interesowało.
PAP: Na ile dzisiejsze media wymuszają rugowanie z nich starej szkoły dziennikarskiej Trojanowskiego i Tomaszewskiego, a na ile zaś jest to skutek obniżenia poziomu dziennikarstwa w ogóle?
Stefan Szczepłek: Tomaszewski jest przykładem wyjątkowym, nawet na tamte czasy. Dziennikarz sportowy, który wyszedł poza swoje środowisko. Miał stały felieton w tygodniku "Kultura", pisał scenariusze filmowe. Nawet zagrał u Andrzeja Wajdy w filmie "Krajobraz po bitwie". To było zupełnie coś innego. Jak patrzę na pokolenie Bohdana Tomaszewskiego, czyli pokolenie moich szefów – Stefana Grzegorczyka, Mieczysława Szymkowiaka, Witolda Szeremety - to byli ludzie urodzeni i wykształceni przed wojną. Ludzie na poziomie. Kiedy przyszedłem do "Piłki Nożnej" był styczeń 1974 r., pan Mieczysław Szymkowiak - przedwojenny piłkarz Polonii Warszawa, więzień Auschwitz, po wojnie krótko selekcjoner kadry narodowej - zaczynał każdy dzień od zadawania nam pytań z historii - na przykład: "w którym roku była bitwa pod Salaminą". Ktoś by pomyślał, gdzie historia starożytna, a gdzie sport współczesny? Jak jedno ma się do drugiego?
PAP: Z pozoru w ogóle...
Stefan Szczepłek: ...na pierwszy rzut oka, ale historia starożytna jest również kulturą Grecji i Rzymu. Igrzyska olimpijskie. Idea Pierre'a de Coubertin. Dzisiaj młody dziennikarz przychodzący do zawodu nie wie takich rzeczy, a wtedy wiedział lub nie, ale powinien wiedzieć. Tego się od niego wymagało i ta podbudowa była większa niż dzisiaj. Poza tym wielu dziennikarzy tamtego okresu uprawiało sport, więc mieli do niego inny stosunek, wiedzieli coś więcej. Długo grałem w piłkę nożną, co prawda na poziomie A klasy, ale grałem. Robert Gadocha powiedział, że mam prawo o nich pisać, bo widział, że mam praktyczne pojęcie o piłce. Przez pewien czas redaktorem naczelnym "Przeglądu Sportowego" był Kazimierz Wierzyński, współtwórca grupy poetyckiej "Skamander" i złoty medalista olimpijski. Wiele osób z jego pokolenia ze sfery naukowej i kulturalnej interesowało się sportem, przychodziło na mecze. Dla nich Tomaszewski był kimś, bo mówił ich językiem. Dzisiaj te światy trochę się przenikają, ale obawiam się, że poziom jest jednak gorszy.
PAP: Nieco uprzedził pan moje pytanie, jaka była pańska droga do zawodu...
Stefan Szczepłek: ...kiedy ta droga się zaczęła, jeszcze nie wiedziałem, że to będzie droga do zawodu. Spełniałem marzenia. Od 15. roku życia - w klubie, zbieranie autografów, chodzenie na wszystkie mecze, nie tylko piłkarskie, ale również lekkoatletyczne itd. Jak tylko przyjeżdżała do Warszawy jakaś drużyna z zagranicy wiedziałem z "Przeglądu Sportowego" w jakim hotelu się zatrzymują, jechałem tam i zbierałem autografy. Czasami dali mi znaczek, emblemat, zdjęcie, wzmagając moje zainteresowanie. Miałem też szczęście. Zaczynałem jako depeszowiec "Sztandaru Młodych" w 1973 r. Kiedy miesięcznik "Piłka Nożna", który był przeznaczony dla trenerów, przekształcony został w tygodnik dla kibiców, redakcja poszukiwała młodych dziennikarzy i zostałem przyjęty. Potem znowu miałem szczęście, w pół roku po moim przyjściu do redakcji reprezentacja zajęła trzecie miejsce na niemieckim mundialu i ja jako 25-letni chłopak byłem w samym środku tego wszystkiego. Sam jeszcze trochę grałem, a wszyscy ci piłkarze byli moimi rówieśnikami. Dzięki temu miałem z nimi kontakt. Byliśmy partnerami do rozmów i zabaw. Górski mnie lubił. Zostałem w "Piłce Nożnej" na 16 lat.
PAP: Czyli zarzewiem była pasja.
Stefan Szczepłek: Absolutnie tak.
PAP: A ile było w tym szczęścia?
Stefan Szczepłek: Szczęście zawsze jest potrzebne, ale trzeba było na nie pracować. Nie było tak, że wszystko samo przychodziło łatwo. Myśląc z perspektywy czasu, ilu bardzo zdolnych kolegów odeszło od zawodu, bo np. pozamykali im gazety i to już w nowych czasach, bo dawniej to było niemożliwe, to ja miałem szczęście. Mnie też wyrzucali z pracy, ale zawsze wychodziło mi na korzyść. To jest rodzaj szczęścia.
PAP: Na ile czuje się pan ostatnim Mohikaninem dziennikarstwa sportowego?
Stefan Szczepłek: W żadnym wypadku. Nie jestem ani lepszy, ani gorszy. Teraz tylko starszy. Z racji wieku mam doświadczenie, przechodziłem jednak różne chwile. Dla mnie sport był romantyczny, jak w sprawozdaniach Bohdana Tomaszewskiego, i długo w to wierzyłem. Kiedy zacząłem poznawać kulisy... Okazało się, że nie jest tak, jak myślałem. Znajomi piłkarze i trenerzy mówili mi, jak kupuje się mecze, ile się pije itd. Każdy wychował się na jakimś klubie, ja wychowałem się na Legii i kiedy zobaczyłem, że nie jest tak różowo, jak mi się wydawało, jakoś straciłem w to wiarę. Mój dystans był większy, ale uważam się za człowieka tego środowiska. To jest moje środowisko naturalne. Wracając jednak do dziennikarstwa sportowego - podstawową zasadą obowiązującą wszystkich dziennikarzy jest obiektywizm, tak po prostu. Ważne też, by umieć się zachować. Taki trener Sa Pinto (były trener Legii Warszawa – przyp. PAP)... Jego odejście zostało przyjęte z ulgą. Nie tylko dlatego nikt go nie bronił, że był kiepskim trenerem, ale też dlatego, że był zawsze niemiły, arogancki, niesympatyczny. Inaczej ocenia się takich ludzi, jak Kuba Błaszczykowski, a inaczej takich jak on. Sport to jest życie, trzeba umieć się zachować. Po prostu.
PAP: Ile w dobrym dziennikarzu sportowym powinno być humanisty?
Stefan Szczepłek: Pyta mnie pan, dając do zrozumienia, że jestem dobrym dziennikarzem sportowym. Nie wiem, czy nim jestem. Generalnie uważam, że dziennikarz sportowy powinien czuć osobę, o której pisze. Mówię Sa Pinto, ale może on ma jakiś poważny problem w domu. Nie wiemy. Tego uczył Tomaszewski – najpierw patrzmy na człowieka, a potem na wynik. Jego podejście jest mi bliskie. Wiem, jak piłkarze i trenerzy przyjmują porażki, jak przeżywają je rodziny. Powinniśmy umieć zrozumieć ich sytuację. Oprócz tego my dziennikarze powinniśmy mieć kapitał wiedzy, pozwalający na swobodne formułowanie stanowisk i poglądów. Nawet jeśli będą niepowszechne, co jest zrozumiałe, każdy może mieć własne zdanie. Przynajmniej jednak należy starać się być wyważonym, nigdy agresywnym. I nie wolno obrażać sportowca za to, że przegrał. Krytykować tak, obrażać nie. Również to jest sensem tej pracy.
PAP: Czyli podbudowa humanistyczna jest dość istotna?
Stefan Szczepłek: Pamiętam, jak na jednym z warsztatów dla młodych dziennikarzy przyszedł do nas Bohdan Tomaszewski i powiedział tak już trochę na odchodne: "Aha i pamiętajcie, czytajcie książki, czytajcie książki. Będziecie bogatsi". To jest uniwersalne i rozwijające. Nie chciałbym pójść w patos, ale każdy człowiek powinien kierować się zasadami, w których mieszczą się humanizm i humanistyka. Zwłaszcza zaś, gdy publicznie kogoś ocenia. Im więcej się wie, tym chyba ma się większą szansę na rzetelne oceny.
PAP: W jakim stopniu miłość do muzyki ukształtowała Stefana Szczepłka jako dziennikarza?
Stefan Szczepłek: W żadnym. Nie sądzę.
PAP: Nie uważa pan, że to daje inną wrażliwość?
Stefan Szczepłek: Tak. Jednak jakby nie patrzeć, od Beethovena do Kazimierza Górskiego jest dość daleko. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Wrażliwość jest właściwym określeniem, ale nie przesadzajmy. Ja to po prostu lubię i jest mi potrzebne. Nie ma żadnego związku ze sportem. Natomiast w związku z tym, co i jak piszę, ma związek z dziennikarstwem. Muzyka rozwija. Tak jak książki.
PAP: Chętniej sięgnie pan po płytę Ewy Demarczyk czy Edith Piaf?
Stefan Szczepłek: Po jedną i drugą.
PAP: Dostał pan nagrodę Warszawska Premiera Literacka za "Szkołę falenicką". To pierwsza pana książka niezwiązana bezpośrednio ze sportem.
Stefan Szczepłek: Napisałem już kilka książek. Ta jest pierwszą niesportową i fakt, że dostałem za nią nagrodę, jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem, ale i zaskoczeniem. Pisałem ją dla siebie, ze świadomością, że poza rodziną nikt tego nie przeczyta. Odczuwałem potrzebę wyrzucenia tego, co mam w sercu. "Szkoła falenicka" jest książką o dzieciństwie, młodości i rodzinie. O miejscach i przygodach z tym związanych. Pisanie jej było okazją do przypomnienia tych chwil i w pewnym stopniu ponownego ich przeżycia. Nie jest jednak moją jedyną książką. Od około 10 lat jeżdżę na rozmaite spotkania z czytelnikami, targi książki. Spotykam się wówczas ze znajomymi pisarzami i te rozmowy są niesamowicie rozwijające. Oni są prawdziwymi pisarzami. Nie ja. Kiedyś w naszej redakcji w "Rzeczpospolitej" w dziale kultury pracowała Paulina Wilk. Kiedy w Łodzi walczył Andrzej Gołota, Paulina pojechała i napisała fantastyczny tekst. Nie tylko oczami młodej kobiety, ale i kogoś, kto nie ma o boksie żadnego pojęcia. Hejt zalał ją i naszą redakcję, a ona miała całkowitą rację. Spojrzała na wszystko inaczej. Na tym również polega dziennikarstwo, żeby robić coś w poprzek, wbrew czemuś. Trzeba mieć odwagę.
PAP: Bohdan Tomaszewski, którego w "Szkole falenickiej" nazwał pan swoim mistrzem, mówił często o idei sportu i szacunku dla przeciwnika. Kiedy taka postawa przestała być aktualna?
Stefan Szczepłek: Trudno powiedzieć. Nie ma jednej daty czy cezury czasowej. Kiedy poczuliśmy wolność po 1989 r., skończyła się PRL i nagle zaczęliśmy być we "własnym domu", jak to się mówi. Moim zdaniem wolność została wówczas pomylona z anarchią. Ludziom wydawało się, że już mogą wszystko, więc obrażać też. Nie jest przypadkiem, że ruchy kibolskie zaczęły się już w wolnej Polsce. To jest trudny temat. Pamiętam moją rozmowę z byłym spikerem Legii. Pytam go, dlaczego wita tylko Legię? Zasugerowałem powitanie również drużyny przeciwnej, bo bez niej nie ma widowiska. Można przecież poinformować, co to za drużyna, jakie ma osiągi, czy może grają w niej byli legioniści lub grali. Na świecie jest to powszechne. Stwierdził, że chyba zwariowałem. Jest ciągle takie "my", które tworzy szowinizm. To już dla mnie nie jest patriotyzm, to szowinizm, skąd już tylko krok do nacjonalizmu.
PAP: Chodzi pan na mecze Polonii i na mecze Legii, choć kibice tych drużyn nie pałają do siebie sympatią. To rzadko spotykana postawa szczególnie teraz – w czasach deprecjonowania swoich rywali, traktowania ich jak wrogów. Czy widzi pan szansę na odwrócenie tego trendu?
Stefan Szczepłek: Nie bardzo. Moje najstarsze wspomnienia dotyczące sportowego życia warszawskiego sięgają początku lat 60. Wtedy jeszcze nie było tego, co dzisiaj. Był wzajemny szacunek. Dla nas, chłopaków z A klasy linii otwockiej punktem odniesienia była najpierw Polonia, potem dopiero Legia. Polonia była nam bliższa. W takim sensie, że można w niej zagrać. Animozje są na ogół raczej na poziomie kibiców, nie działaczy czy piłkarzy. W Legii jest i było wielu ludzi z Polonii. Krzysztof Dowhań – trener bramkarzy (zawodnik Polonii w latach 1979-89 – przyp. PAP), pracujący w skautingu Tomasz Kiełbowicz – mistrz Polski z Polonią. Takich ludzi z obu stron było wielu. Po śmierci Jana Pawła II byłem na stadionie przy ulicy Kałuży w Krakowie, na mszy pojednania między kibicami Wisły i Cracovii. Cała Polska płakała. Minął tydzień, przyszły derby Krakowa i nic z tego nie zostało. W Warszawie kibice Polonii i Legii bratali się pod kościołem św. Anny. Wiązali nawet szaliki. Minął krótki czas i przy pierwszej okazji kibice pobili się ze sobą. Zapytałem jednego, o co chodzi, przecież jeszcze tydzień temu byliście razem, szaliki wiązaliście. Usłyszałem – "Co ty głupi jesteś? Wiązaliśmy szaliki, bo była telewizja". Tak to wygląda. Czasami nawet z ust mądrych ludzi słyszę, że nie można kibicować dwóm klubom. Moim zdaniem niekoniecznie.
PAP: Nie uważa pan, że "Szkoła falenicka" była potrzebna, bo w tym świecie taki głos – zupełnie inny - jest bardzo cenny?
Stefan Szczepłek: Widzę same przyjemne recenzje. Na spotkaniach wypełnione sale. Być może rzeczywiście była potrzebna. Ona nie pasuje do tych czasów. Tam nie ma czarnych charakterów, nie ma żadnych afer. Mogę to powiedzieć, bo taki był mój zamiar – to jest ciepła książka o życiu, o rodzinie. Każdy ma swoją Falenicę. Tylko w każdym przypadku inaczej się nazywa.
PAP: Czytając tę książkę, utożsamiałem się z pańskimi przeżyciami. Stwierdziłem, że mogłyby być moje.
Stefan Szczepłek: O to mi chodziło. Napisałem ją dla pana.
Rozmawiał Mateusz Wyderka (PAP)
autor: Mateusz Wyderka
mwd/ wj/