„1) Tworzenie, przekształcanie i znoszenie oraz ustalanie granic terytorialnych i siedzib jednostek organizacyjnych kościołów i związków wyznaniowych, a także obsadzanie stanowisk kościelnych wymaga zgody Kierownika Urzędu do Spraw Wyznań w odniesieniu do diecezji (równorzędnych) albo wojewody w odniesieniu do parafii (równorzędnych). 2) W razie obsadzenia stanowiska kościelnego bez zgody, o której mowa w ust[ępie] 1 lub wykonywania funkcji kościelnych w sposób zagrażający interesom bezpieczeństwa lub obronności państwa, jak również w razie powzięcia uzasadnionego przypuszczenia możliwości takiego ich wykonywania właściwy organ administracji państwowej, określony w ust[ępie] 1, może podjąć niezbędne środki administracyjne. 3) Zasady i tryb postępowania w sprawach, o których mowa w ust[ępach] 1 i 2 określa Prezes Rady Ministrów w drodze rozporządzenia – tak brzmi artykuł 35 dekretu o stanie wojennym uchwalonego przez Radę Państwa. Dekret ten został opublikowany w „Dzienniku Ustaw” kilka dni po uchwaleniu przez RP, jednak nie ma w nim wspomnianych wyżej zapisów.
Jakim cudem ktoś zapyta? To dłuższa i bardzo ciekawa historia. Otóż planiści stanu wojennego doskonale zdawali sobie sprawę, że dla powodzenia całej operacji niezbędne jest zachowanie jej w tajemnicy. Dlatego też – mimo świadomości, że Rada Państwa nie ma prawa wydawania dekretów w trakcie kadencji Sejmu – stwierdzili, że przepisy uchwali, a dokładniej „przyklepie” RP. Pracowano nad nimi w wąskim gronie i w ścisłej tajemnicy. Projekty aktów prawnych opracowywano w Sztabie Generalnym ludowego Wojska Polskiego, a następnie były one opiniowane przez prawników z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Około godz. 1.00 w nocy 13 grudnia 1981 r. zaczęli zapoznawać się z nimi członkowie Rady Państwa, z których część wtajemniczono w sprawę, a pozostałych wyrwano z łóżek przywieziono do Belwederu. Wysłuchali oni całego pakietu przepisów regulujących funkcjonowanie kraju przez najbliższych kilkanaście miesięcy, a po około dwóch godzinach go zatwierdzili.
Atmosferę, w jakiej przyjmowano antydatowane (na 12 grudnia) dekrety najlepiej chyba oddają wspomnienia członka rady Ryszarda Reiffa, który jako jedyny głosował przeciwko uchwaleniu dekretów (oprócz niego od głosu wstrzymał się prof. Jan Szczepański): „W Belwederze, gdzie miało odbyć się owo nadzwyczajne posiedzenie Rady Państwa, było już pełno. Na sali było drugie tyle ludzi w mundurach – wyższych oficerów i generałów […] Nastrój ciężki, wojskowi i cywile trzymali się oddzielnie. Ktoś z boku zapytał stojącego oficera: – +Czy wkroczyli Rosjanie?+ – +Nie, ale ich sztab jest dwieście metrów stąd+ – Oficer oddalił się szybko”.
To jednak nie był koniec prac nad prawem stanu wojennego. Kilka godzin później z zapoznali się z nim, a przynajmniej z samym dekretem o stanie wojennym, członkowie Rady Ministrów. Otrzymali oni prawo zgłaszania swoich uwag i zastrzeżeń – dekrety „uchwalone” przez Radę Państwa rozesłano do ministerstw, które w kolejnych dniach (do 16 grudnia godz. 10.00) mogły nadsyłać do Urzędu Rady Ministrów swoje uwagi. I takie uwagi rzeczywiście zostały zgłoszone – Departament Prawny Ministerstwa Sprawiedliwości miał zastrzeżenia do niektórych regulacji dekretu o postępowaniach, szczególnych w sprawach o przestępstwa i wykroczenia w czasie obowiązywania stanu wojennego, a także do dekretu o przekazaniu do właściwości sądów wojskowych spraw o niektóre przestępstwa oraz o zmianie ustroju sądów wojskowych i wojskowych jednostek organizacyjnych Prokuratury Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w czasie obowiązywania stanu wojennego. Niestety nie wiemy na ile uwagi resortu sprawiedliwości zostały uwzględnione – trudno w to uwierzyć. ale do dzisiaj nikt nie porównał dekretów w wersji „uchwalonej” przez Radę Państwa w dniu 13 grudnia 1981 r. z tymi, które opublikowano kilka dni później.
Wiemy natomiast, jak do tego doszło, że wspomniany na wstępie artykuł 35 cudownie zmienił swoje brzmienie. Okazuje się, że jednym z pierwszych, którzy mogli zapoznać się z dekretem o stanie wojennym był Prymas Polski Józef Glemp. Tak na marginesie został on poinformowany o stanie wojennym niż – przynajmniej w założenia – I sekretarze Komitetów Wojewódzkich Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Był to kolejny już ukłon ze strony peerelowskich władz w stosunku do Kościoła, z którym walka – jak się potem okazało jedynie chwilowo – zeszła na dalszy plan.
Dekret ten został przestudiowany przez dwóch prawników związanych z Episkopatem Polski – Andrzeja Stelmachowskiego i Władysława Siłę-Nowickiego. Jak relacjonował po latach ten pierwszy: „Do dziś mam kserokopię tego bardzo osobliwego tekstu. Dekret ten był jeszcze bez daty, wykropkowane było tylko miejsce na nią, u góry było napisane tajne, numer taki i taki”. Zwrócili oni uwagę na dwie kwestie – regulacje oznaczające de facto powrót do okresu stalinowskiego dające władzom prawo do ingerowania w działalność Kościoła (w tym obsadę stanowisk), a także na bardzo niską delegację odnośnie użycia broni – mógł o tym zdecydować na miejscu dowódca pododdziału, co znacznie zwiększało niebezpieczeństwo rozlewu krwi. Delegacja kościelna (oprócz Stelmachowskiego znaleźli się w niej bp Bronisław Dąbrowski oraz ks. Alojzy Orszulik) jeszcze 13 grudnia spotkała się z reprezentującym władze PRL członkiem Biura Politycznego KC PZPR i Rady Państwa Kazimierzem Barcikowskim.
Zgłosili mu zastrzeżenia w tych dwóch kwestiach, a także zaapelowali o niestosowanie internowania. Ich rozmówca w kwestiach pozakościelnych okazał się nieustępliwy, ale zadeklarował: „tych przepisów antykościelnych nie będziemy stosować”. A kiedy usłyszał, że to „za mało, te przepisy muszą być wykreślone” podniósł słuchawkę telefonu rządowego i zadzwonił – jak błędnie przypuszczał Andrzej Stelmachowski do drukarni, a w rzeczywistości do Urzędu Rady Ministrów – i kazał wykreślić z dekretu o stanie wojennym cały artykuł 35, a następnie dekret przenumerować.
To jednak nie był jeszcze koniec zmian w prawodawstwie stanu wojennego. Okazuje się, że w URM zostało ono poddane dalszej redakcji. Rankiem 14 grudnia 1981 r. z aktami prawnymi uchwalonymi przez RP zapoznali się, „główni legislatorzy” – radcowie prawni zatrudnieni w Urzędzie Rady Ministrów. Stwierdzili oni, że „obecnie trwa jesienna sesja Sejmu i nie ma podstaw prawnych do wydania przez Radę Państwa dekretów z mocą ustawy”, jednakże ich szef (dyrektor Biura Prawnego Kazimierz Ziarkiewicz) zobowiązał ich do „przepracowania” otrzymanych przepisów. W ocenie prawników z URM „dekrety opracowane były bardzo złym językiem, topornym”. Mieli oni uznać, że „pewnie wojskowi je pisali” – wskazywały na to błędy stylistyczne i językowe. Część z nich miała nawet podejrzewać, że powstały one poza granicami Polski.
Normatywy były przygotowane niezgodnie z regułami legislacyjnymi, w związku z czym wymagały dużo pracy. Dla jej przyspieszenia każdy z legislatorów otrzymał „pewien pakiet” prawodawstwa stanu wojennego. Mimo tego poprawiali oni dekrety przez cały 14 grudnia – pracę, a właściwie jej pierwszy etap, zakończyli w godzinach wieczornych. Ostateczna wersja „Dziennik Ustaw”, w którym się one znalazły została przesłana do Biura Prawnego URM wraz z pismem premiera Wojciecha Jaruzelskiego w dniu 16 grudnia, w godzinach popołudniowych. Zgodnie z jego osobistymi zaleceniami dziennik ten antydatowano na 14 grudnia 1981 r.
Jego druk – po poprawkach zecerskich i korekcie – rozpoczęto 17 grudnia rano, a skończono dzień później. Od 17 grudnia był również kolportowany – jako pierwsi otrzymali go (pocztą specjalną MSW) wojewodowie. Potem trafił do kolejnych instytucji, m.in. sądów i prokuratur. Tak na marginesie ani prokuratorom, ani sędziom nie przeszkadzało to skazywać ludzi na podstawie prawa, którego nie było – nie zostało jeszcze opublikowane, a więc nie powinno obowiązywać. Ale to już inna – nie mniej zresztą ciekawa – historia…
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej
Źródło: MHP