17 stycznia 1976 r. popełnił samobójstwo Adam Pawlikowski, muzykolog, dziennikarz i aktor. Sceną ze Zbigniewem Cybulskim w „Popiele i diamencie” przeszedł do historii filmu polskiego; a w 1967 r. był świadkiem oskarżenia w procesie Janusza Szpotańskiego.
„We wszystkich niemal opowieściach o PRL-u pada jego nazwisko. Wszędzie bywa, wszyscy go znają. Każdy, kto choć raz obejrzał +Popiół i diament+, pamięta kultową scenę podpalania alkoholu na barze restauracyjnym przez młodego AK-owca, Maćka Chełmickiego - Zbyszka Cybulskiego. Obok niego stoi przystojny mężczyzna. To kusiciel Maćka, Andrzej - Adam Pawlikowski. To rola dla niego idealna: Andrzej rozwiewa rozterki Maćka i namawia do wykonania rozkazu i zabicia sekretarza Polskiej Partii Robotniczej” - przypomniała Aleksandra Szarłat w książce „Celebryci z tamtych lat” (2014).
Do filmu trafił przypadkiem. Scenarzysta „Kanału” Jerzy Stefan Stawiński stworzył postać oszalałego kompozytora, a autor filmowej muzyki Jan Krenz chciał, by grał on na okarynie. Jedynym znanym produkcji filmu wirtuozem tego instrumentu okazał się recenzent filmowy i muzyczny „Przeglądu Kulturalnego” Adam Pawlikowski. I to on gra melodię, którą w mrocznym kanale wykonuje Władysław Sheybal. Ponadto zagrał esesmana rozbrajającego i rabującego wychodzących z kanału powstańców.
Gehenny warszawskich kanałów Pawlikowski doświadczył 12 lat wcześniej - jako 18-latek, starszy strzelec „Noga” przechodził z Mokotowa do Śródmieścia. „Myśmy siedzieli tak w kucki z Dadkiem oparci o ścianę kanału i ja tak o ramię Dadka oparta czuję, że on ręką rusza tak jakby sięgał do kabury. Myślę sobie: aha, on chce sobie odebrać życie…” - opowiadała w filmie Pawła Woldana „Duduś, Adam Pawlikowski” (1994) Ewa Zielińska, koleżanka z plutonu. „Powiedziałam: +Daduchna pamiętaj, najpierw mnie, a potem siebie+” - wspominała.
Adam Pawlikowski urodził się w Warszawie 21 listopada 1925 roku. Mieszkał w Warszawie przy Nowogrodzkiej 4. Zanim został „Dudusiem”, był „Dadkiem”.
Wspominający go dość zgodnie przyznawali, że o jego przedwojennej i okupacyjnej przeszłości niewiele wiedzą.
Wyjątkiem był Jerzy Ficowski - kolega nie tylko z AK - który w książce „Regiony wielkiej herezji i okolice” napisał: „Było to w początkach mego entuzjazmu dla twórczości autora +Sklepów cynamonowych+, entuzjazmu, który udzielił się kilku moim najbliższym kolegom. Jeden z nich, Adam Pawlikowski, po wojnie znany aktor filmowy, przekazał mi któregoś wiosennego dnia wiadomość o tragicznej śmierci Schulza”. Bruno Schulz został zamordowany w Drohobyczu 12 listopada 1942 roku.
„Szczegółów śmierci jeszcze się Dadek nie dowiedział, ale lada dzień będzie się widział z Pleśniewiczem lub z jego i swymi znajomymi (rodzina jakiejś twojej koleżanki +narzeczonej+ Dadka) i dowie się” - pisał wówczas Ficowski w liście do siostry Krystyny.
Ranny w powstaniu Pawlikowski trafił do Oflagu VII A Murnau - wyzwolonego 29 kwietnia 1945 r. przez wojska amerykańskie. Dostał się do II Korpusu Polskiego stacjonującego we Włoszech, tam zaczął studia medyczne, które przerwał w 1947 r. by powrócić do Polski. W Warszawie studiował muzykologię, a w latach 1948-57 zajmował się krytyką filmową i muzyczną - podaje Muzeum Powstania Warszawskiego.
„W stalinizmie każdy musiał mieć dowód, każdy musiał gdzieś mieszkać i gdzieś pracować” - mówił o Pawlikowskim Jerzy Stefan Stawiński w filmie Woldana. „Tymczasem on ani nigdzie nie mieszkał ani nigdzie nie pracował - był postacią nie z tego życia” – ocenił.
„Adam jest jednym z ostatnich nie zaszeregowanych: jest zgryźliwy, utalentowany i nie wiadomo, z czego żyje” - napisał Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954”.
Ficowski wspominał jak podczas wspólnej podróży kolejką EKD z Włoch do Warszawy, mający „pustą portmonetkę” Pawlikowski chciał kupić bilet ulgowy. Na pytanie konduktora, jaka ulga mu przysługuje, odparł dobitnie: „proszę pana, zioła przynoszą mi ulgę”.
„Od czasu do czasu ukazują się w oficjalnej prasie literackiej jego recenzje muzyczne, za które chyba coś inkasuje: dowodzą inteligencji, smaku, a nawet znawstwa, zdaniem Kisiela” – odnotował Tyrmand.
Występujący w filmie Woldana dziennikarz Andrzej Roman stwierdził, że Pawlikowski był autorem „świetnych recenzji, nie tylko muzycznych, felietonów, esejów i opracowań”. „Postać renesansowa, z tej samej półki co Krzysztof Mętrak, Ireneusz Iredyński” – porównał. Zauważył, że o ile po Iredyńskim i Mętraku „został trwały ślad” - teatr i dziennikarstwo sportowe wyższych rejestrów to „Pawlikowski jakby się utlenił”.
Rzeczywiście publicystyka Pawlikowskiego pozostaje w bibliotecznych zszywkach starych gazet – dziś praktycznie niedostępna ze względu na rygory sanitarne.
Opisując w książce „Waldorff. Ostatni baron Peerelu” (2008) perypetie związane z filmem „Warszawska premiera” - pokazującym walkę „postępowego zbratanego z ludem” Stanisława Moniuszki z reakcyjną dyrekcją teatru i konserwatywną publicznością o wystawienie „Halki”, opery „dokumentującej wyzysk ubogich warstw społecznych przez arystokrację” – Mariusz Urbanek podsumował je cytatem z recenzji Pawlikowskiego opublikowanej w „Nowej Kulturze” w 1951 r. „Po raz pierwszy film nasz wypróbował na temacie historycznym prawdziwość i skuteczność metody socrealistycznej”.
„Chyba trudno nie dostrzec w tym zdaniu ironii i sarkazmu” – powiedział PAP Urbanek. Dodał, że od wypełniającej ówczesne gazety sztywnej, drewnianej nowomowy, teksty Pawlikowskiego różniły się tym, że „dawały się czytać”.
„Adam Pawlikowski chodził po Nowym Świecie z +Procesem+ Kafki pod pachą. To były jeszcze lata przedpaździernikowe, ale w powietrzu już drgały ciepłe prądy. Adaś nie rozstawał się z Kafką, recytował go z pamięci znajomym na chodniku, on pierwszy zaczął głosić nową ewangelię literacką po epoce czytanek" - napisał Marian Brandys w „Miesiącach” (1980).
Po „Kanale” przez krótki czas był – obok Edwarda Dziewońskiego i Bohdana Tomaszewskiego – współprowadzącym pierwszy w polskiej telewizji talk show „Tele Echo”.
Zagrał w „Pożegnaniach” Wojciecha Jerzego Hasa (1958) gdzie jego nazwisko nie znalazło się jeszcze w napisach. Ale już realizujący równocześnie „Popiół i diament” Andrzej Wajda doszedł do wniosku, że nie ma w Polsce aktora, którego widziałby w roli Andrzeja. „Zrozumiałem, że Pawlikowski jest jedyną twarzą, która może na ekranie zaistnieć w tej roli” – mówił Wajda w dokumencie Woldana.
„Słynna scena z kieliszkami płonącego spirytusu stanowi wstrząsające requiem dla całego pokolenia poległych za wolną Polskę (w scenie obok Zbyszka Cybulskiego współuczestniczy Adam Pawlikowski, mój długotrwały zastępca w dziale filmowym +Przeglądu Kulturalnego+)” - napisał 21 września 2012 r. Jerzy Płażewski w blogu „Pamiętnik moich filmów: POPIÓŁ I DIAMENT (1958)”.
Udział w jednym z najważniejszych dokonań Polskiej Szkoły Filmowej przyniósł Pawlikowskiemu popularność oraz kolejne role i epizody – w sumie wystąpił w 49 filmach.
„Tworzył charakterystyczne, wyraziste postaci zapadające widzom w pamięć” – powiedział PAP pisarz, tłumacz i reżyser teatralny Antoni Libera.
„Adam Pawlikowski w ogóle nie był aktorem i nigdy nim zostać nie mógł. Po prostu nie miał w tym kierunku żadnych uzdolnień” – ocenił Gustaw Holoubek w filmie Woldana. „Reżyserzy którzy go znali, zapraszali go ze względów towarzyskich, uwielbiali przebywanie, obcowanie z nim. I zapraszali go do filmów, powierzając mu role - nie zawsze duże – częściej te małe. I tylko takie, w których miał wyglądać… tak jak wyglądał” – wyjaśnił.
Do wyglądu Pawlikowskiego odniósł się bloger „Coryllus” Gabriel Maciejewski, określając go „aktorem podobnym do Heinza Reinefartha i przez to zawsze obsadzanym w rolach złych akowców, co służą faszyzmowi”. Generał SS Heinz Reinfarth to - nigdy nie ukarany - niemiecki zbrodniarz wojenny, odpowiedzialny za Rzeź Woli podczas Powstania Warszawskiego.
19 listopada 1960 r. ukazujący się w Londynie „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” poinformował, że w mającym powstać filmie fabularnym o Adolfie Eichmannie rolę niemieckiego zbrodniarza ma zagrać „młody krytyk filmowy, Adam Pawlikowski”.
W książce Marka Hendrykowskiego „Andrzej Munk” (2007) czytamy, że „projekt filmu pt. Bestia w potrzasku o hitlerowskim zbrodniarzu Adolfie Eichmannie (z udziałem Adama Pawlikowskiego i Zbigniewa Cybulskiego) dla niezależnej argentyńskiej wytwórni Ángel Producciones Cinematográficas z siedzibą w Buenos Aires, film miał być realizowany w Argentynie, scenariusz w języku hiszpańskim został przekazany reżyserowi jesienią 1960”.
Do tej notatki powrócił w „Historii Kina” prof. Tadeusz Lubelski – jego zdaniem otwiera ona bowiem „pole do snucia atrakcyjnych historycznofilmowych hipotez”.
„Czy można było sobie wtedy wyobrazić polsko-argentyńską koprodukcję? Chyba mimo wszystko tak, zważywszy na lewicowe przekonania ówczesnych władz w Buenos Aires, z prezydentem Frondizim na czele. Realny stawał się więc prawdziwie międzynarodowy film, w którym Niemcy mówią po niemiecku, Argentyńczycy po hiszpańsku, a Żydzi – po hebrajsku albo w jidysz. Światowa renoma +Popiołu i diamentu+ powinna też była zapewnić zgodę (o ile nie entuzjazm) wytwórni Ángel na obsadzenie w dwu głównych rolach pary protagonistów filmu Wajdy. Cybulski i Pawlikowski stanowili w tym czasie jeden z najbardziej elektryzujących duetów światowego kina” – napisał Lubelski. „Dla Munka ten pomysł musiał stanowić ekscytujące wyzwanie. Pawlikowski, z którym spotkał się niedawno w obozowej noweli +Zezowatego szczęścia+ (1959), był oczywistym wykonawcą roli Eichmanna. Cybulskiego przewidział zapewne do roli Eitana, przełamującej stereotyp agenta Mosadu” – snuł wizję niemożliwą już do zrealizowania. Po tragicznej śmierci Andrzeja Munka 20 września 1961 roku Pawlikowski nie mógł zostać Adolfem Eichmannem.
We wspomnieniach Adam Pawlikowski jawi się jako ulubieniec atrakcyjnych kobiet.
Najbardziej burzliwy romans – opisany we wspomnieniach Kazimierza Kutza - miał przeżyć z aktorką i modelką Teresą Tuszyńską.
„Zwykł powtarzać: - Władza jest tam, gdzie piękne kobiety. Nigdy nie uwierzę, że władza należy do komunistów. Na razie - piękne kobiety są przy mnie” – napisał Ryszard Marek Groński w „Puszce z Pandorą” (1991).
Rzeczywistość PRL zweryfikowała ten pogląd – komunistyczna władza okazała się silniejsza. W 1967 r. „towarzyskie samobójstwo popełnił Adam Pawlikowski, który z nieznanych powodów zgodził się zeznawać przeciw Januszowi Szpotańskiemu oskarżonemu o +rozpowszechnianie informacji szkodliwych dla interesów państwa+” – napisał Sławomir Koper w książce „Stracone pokolenie PRL” (2015).
Szpotański napisał pamflet „Cisi i gęgacze” - satyrę o sytuacji społeczno-politycznej w kraju, którą „rozpowszechniał”, czytając na spotkaniach towarzyskich, bez oglądania się na wszechwładną cenzurę. Wywołało to furię ówczesnego pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, który utwór określił „reakcyjnym paszkwilem, ziejącym sadystycznym jadem nienawiści do naszej partii”, zaś autora nazwał „człowiekiem o moralności alfonsa”. I zażądał ukarania go. „Służba Bezpieczeństwa zmusiła Pawlikowskiego do współpracy, zapewne dysponując przeciw niemu odpowiednimi argumentami” – napisał Koper.
Proces w tej sytuacji był praktycznie formalnością. Jego efektem – prócz wyroku dla Szpotańskiego - był środowiskowy ostracyzm wobec Pawlikowskiego.
Wspominający po latach te wydarzenia przyjaciele i znajomi „Dudusia” sprawiają wrażenie przepełnionych współczuciem, podkreślają nasilenie jego choroby psychicznej, przywołują opinię obrońcy Szpotańskiego Jana Olszewskiego, który miał po procesie stwierdzić, że Pawlikowski - dowieziony z oddziału psychiatrycznego, gdzie ukrył się przed sądem - „zeznawał niechętnie” i jego rola w skazaniu satyryka była marginalna.
„Pawlikowski, z którym Szpotański sie kolegował i którego zdecydowanie lubił, zawiódł go swoją postawą w czasie procesu, gdy wystąpił w roli świadka oskarżenia” – powiedział PAP Antoni Libera, zaprzyjaźniony przez lata z autorem „Cichych i gęgaczy”, jego spadkobierca. „Nawet Jerzy Putrament, partyjny literat, robił, co mógł, aby nie obciążyć Szpota. Podkreślał, że zna go jedynie jako wybitnego szachistę. Inni także utrzymywali, że nie słyszeli, aby Szpot czytał swoje satyryczne kawałki na towarzyskich przyjęciach. Niestety, tylko Pawlikowski to potwierdził, a sądowi o nic innego nie chodziło, bo miano udowodnić +rozpowszechnianie+” – wyjaśnił. „Drugim świadkiem oskarżenia był Artur Sandauer, występujący w roli rzeczoznawcy. Ten stwierdził z kolei, że utwór Szpotańskiego pozbawiony jest wartości artystycznych. Potem tłumaczył, że lekceważąc utwór, chciał w ten sposób… pomóc Szpotańskiemu. Oczywiście skutek był odwrotny: sąd uznał, że skoro nie jest to literatura, to jest to tzw. opracowanie, które fałszywie przedstawia i szkaluje PRL. I na tej podstawie skazał Szpota na trzy lata” – podsumował Libera.
„Fakty te dotarły do Wolnej Europy i cała Polska dowiedziała się, że Adam Pawlikowski to ubecki kapuś” – napisał aktor i gawędziarz Jerzy Karaszkiewicz w książce „Pogromca łupieżu” (2002). „Dawni przyjaciele przechodzili na drugą stronę ulicy. On, ozdoba salonów, stał się nagle straszliwie samotny i nikomu niepotrzebny. Nikt mu już nie proponował zagrania w filmie, gdziekolwiek się pojawiał, siadywał samotnie. I teraz nie wiadomo, czy początkowo zaczął udawać, a potem naprawdę zachorował, czy był chory od początku – wylądował w szpitalu psychiatrycznym” – wspominał.
„Od czasu, gdy wystąpił jako świadek oskarżenia w procesie karnym przeciw autorowi satyrycznych kupletów, często przebywał w zakładzie dla nerwowo chorych. Wychodził stamtąd co kilka tygodni i wtedy jeździł na rowerze” – przypomniał Brandys. „Pewnego dnia przejeżdżał przez Świętojańską, zatrzymał się i nie zsiadając z siodełka opowiedział mi szeptem, jak ubecy ścigają go nocami po dachach. – Dotychczas potrafiłem im uciec, ale wiesz, to bywa męczące…” - wspominał.
„Przedtem był ateistą, naigrywał się z Pana Boga” - opowiadał o nawróceniu Pawlikowskiego w dokumencie Woldana malarz Edward Krasiński. „Potem codziennie chodził do spowiedzi, chciał wstąpić do klasztoru jezuitów, czytał księgi Ojców Kościoła… I nagle wyskoczył przez okno” – wspominał. „Musiała go spotkać jakaś przykrość, bo przecież wiedział, że to grzech” – podkreślił Krasiński.
17 stycznia 1976 roku Adam Pawlikowski wypadł z okna swego mieszkania na ósmym piętrze bloku przy Nowogrodzkiej 74.
W ostatniej czarno-białej sekwencji filmu „Duduś, Adam Pawlikowski” widać wieżę ciśnień warszawskich Filtrów i dachy budynków szpitala położniczego przy Placu Starynkiewicza.
„Tak, to widok z tego okna” - powiedział PAP reżyser Paweł Woldan.
Paweł Tomczyk (PAP)
pat/ wj/