Zaczynała jako gniewna Antygona w legendarnym spektaklu Adama Hanuszkiewicza, dziś w „Fortepianie pijanym” w Teatrze Narodowym zachrypłym głosem wyśpiewuje songi Toma Waitsa. Wybitna aktorka Anna Chodakowska obchodzi w piątek 70. urodziny.
Debiut Chodakowskiej w 1973 r. był prawdziwym szokiem. Otwarcie stołecznego Teatru Małego, nowej sceny Teatru Narodowego, reżyseruje Adam Hanuszkiewicz, na afiszu "Antygona" Sofoklesa, a w tytułowej roli ona, nikomu nieznana jeszcze studentka warszawskiej PWST. Wszyscy, którzy spodziewali się akademickiej, koturnowej wersji antycznej tragedii musieli poczuć się zawiedzeni, gdyż Antygona Chodakowskiej była na antypodach wobec podobnych oczekiwań. W dżinsach i czarnej koszuli, z krzykiem na ustach - same emocje. Przedstawienie z miejsca stało się przebojem, a o młodej aktorce mówiła cała Warszawa. Nie zawsze zresztą w pozytywnym tonie - puryści oburzali się na bohaterkę z plebsu, twierdząc, że takie ujęcie lekturowej heroiny zwyczajnie nie przystoi narodowej scenie. Dyrektor Hanuszkiewicz tylko zacierał ręce i z miejsca zaproponował angaż swemu odkryciu.
Chodakowska podkreśla, że tamtej Antygonie zawdzięcza wszystko. Dzięki niej pozostała w zawodzie, a w Narodowym zagrała potem wiele znaczących ról, m.in. Biankę w "Białym małżeństwie" Tadeusza Różewicza w inscenizacji Tadeusza Minca, a także tytułowe w spektaklach samego Hanuszkiewicza, "Śnie srebrnym Salomei" i "Balladynie" (tej słynnej, z hondami) Juliusza Słowackiego. To pierwszy dyrektor na drodze aktorki, który zwrócił uwagę na jej nieprzeciętną wrażliwość, pozwolił grać "z pazurem", wspierał jej temperament. Po latach, w 1998 r., na nowo spotkali się przy pracy w Narodowym, gdy Hanuszkiewicz reżyserował tam "Taniec śmierci" Augusta Strindberga. Główną rolę zagrał sam, a obok miał dawnych "swoich" aktorów - Chodakowską i Krzysztofa Kolbergera.
Anna Chodakowska zawsze dokonywała trudnych, nieoczywistych wyborów. Na długie lata, najpierw w warszawskim Teatrze Studio, a potem znów na narodowej scenie, stała się jedną z ikon przedstawień Jerzego Grzegorzewskiego. Szczególnie ceniła jego wyczucie formy i plastyki, gotowa była na najbardziej ryzykowne wyzwania. Świetnie bawiła się konwencją operetki w "Usta milczą, dusza śpiewa" opartym na motywach z utworów Franza Lehara, była ironiczną, przerysowaną Desdemoną w "Czterech komediach równoległych", a potem, już w Narodowym, wraz z Grzegorzewskim zwiedzała światy Jamesa Joyce'a ("Nowe Bloomusalem"), Stanisława Ignacego Witkiewicza ("Halka Spinoza) oraz Wyspiańskiego ("Noc listopadowa", "Wesele"). Częstokroć była w tych rolach niemal nie do poznania, właśnie u Grzegorzewskiego odnalazła bliski sobie brak dosłowności i najczystszą poezję. I jeszcze nieco szalone, a zawsze błyskotliwe poczucie humoru. Wciąż można oglądać ją w "Duszyczce" według Różewicza - ostatnim przedstawieniu Grzegorzewskiego, nadal obecnym w repertuarze Narodowego.
W "Komedii" Samuela Becketta, reżyserowanej przez Antoniego Liberę w Teatrze Studio, grała po szyję zanurzona w wielkim sarkofagu, mając do dyspozycji tylko głowę, twarz, a przede wszystkim oczy. Odrzuciła typową dla aktorów próżność, wchodząc bez zahamowań w estetykę Leszka Mądzika. Twórca lubelskiej Sceny Plastycznej KUL w swych inscenizacjach najchętniej operuje ciemnością i rozproszonym światłem. Nie porzucił tego również w zrealizowanej w 1995 r. w Teatrze im. Osterwy w Lublinie "Antygonie", a Chodakowska powróciła do swej debiutanckiej roli. Tyle że teraz zagrała ją całkiem inaczej, z pełną świadomością wszystkiego, co spotkało ją na aktorskiej drodze.
Zawsze szukała czegoś więcej niż tylko czysto warsztatowych zadań. Opowiadała zawsze, że prawdziwe katharsis przeżywała, grając tytułową rolę w "Kasandrze" Christy Wolf w inscenizacji Krzysztofa Bukowskiego w Studio (1991 r.). Jej bohaterka, z głową ostrzyżoną niemal do samej skóry, była głęboko przejmująca w swej rozpaczy i przeczuciu klęski, jaka spotka ją i jej bliskich. O Chodakowskiej w roli Kasandry pisano wówczas, że jest cała "rozpaczą i bólem" i chętnie podkreślano, jak bardzo zmieniła się aktorka, jakiej powściągliwości nabrała od czasu debiutanckiej, gniewnej Antygony.
Wielu kojarzy się Chodakowska z poezją Edwarda Stachury. Od lat 80. grała bowiem i śpiewała jego "Mszę wędrującego", potem utrwaloną na płycie. Śpiewała z towarzyszeniem gitarzysty Romana Ziemiańskiego mocnym głosem, który przez lata zmienił swoją barwę. Stał się ciemniejszy, bardziej ochrypły i zduszony, jakby zawarł się w nim ślad artystycznej drogi właścicielki. Aktorki o wielkiej skali możliwości, trwającej w zawodzie, wciąż traktującej go jako niewymuszony wybór, a jednak niespełnionej - grającej zbyt mało i nie na skalę możliwości.
Co potrafi, wciąż pokazuje chociażby w granym na Scenie Studio Teatru Narodowego "Fortepianie pijanym" z piosenkami Toma Waitsa. Jest fantastyczna, gdy w starych ciuchach i butach z wielkimi koturnami śpiewa słowami amerykańskiego artysty o wszystkich brudach i nędzy tego świata. I znać, że chciałaby więcej, chociażby w kinie, od lat niewykorzystującym jej możliwości.
20 lipca Anna Chodakowska obchodzi 70. urodziny, co dla jej wielbicieli i przyjaciół zdaje się monstrualną niedorzecznością. Ma przecież w oku ten sam błysk, w sercu ten sam brak pokory, w gestach zadziorność. Opiekuje się potrzebującymi pomocy zwierzętami, sama ma w domu kilkanaście kotów. Nie kryje bliskich prawicy politycznych poglądów. I ciągle myśli o nowych rolach, choćby w "Kwartecie" Heinera Muellera, bo ma na niego pomysł już od dawna. Zagrałaby w nim znaną z "Niebezpiecznych związków" de Laclosa hrabinę de Montreuil u schyłku życia, kompletnie pozbawioną złudzeń. Jest na co czekać.(PAP)
autor: Jacek Wakar
itm/