Przychodzimy do opery, by zanurzyć się w inny świat, oderwać się od rzeczywistości. Opera powinna być piękna dla oka – mówi PAP polska sopranistka Aleksandra Kurzak. Na scenie Metropolitan Opera (Met) śpiewaczka kreuje obecnie postać Neddy w „Pajacach” Ruggero Leoncavallo.
PAP: Czym „Pajace” przyciągają publiczność w Met?
Aleksandra Kurzak: Spektakl jest kolorowy, śmieszny, a zarazem tragiczny. Przychodzimy do opery, by zanurzyć się w inny świat, oderwać się od rzeczywistości. Ważna jest nie tylko muzyka, lecz także strona wizualna. Opera powinna być piękna dla oka. Ja osobiście nie chcę oglądać na scenie nazistów, II wojny światowej, podrzynania gardeł, czy ISIS.
PAP: Gra pani wraz z Roberto Alagną, który jest w „Pajacach” także pani mężem scenicznym. Czy wpływa on na kształt postaci Neddy?
Aleksandra Kurzak: Roberto wpływa nie tylko na kształt Neddy, ale każdej postaci, którą gram z nim na scenie. Występuje się z nim i śpiewa znakomicie. Jest dla mnie unikatowym śpiewakiem. Ma niesamowity dar wcielania się w postać, którą odtwarza. Zapominam o tym, że jest to mój mąż. Obydwoje jesteśmy często nazywani przez krytyków „zwierzętami scenicznymi”. Inspirujemy się nawzajem, nie boimy się improwizacji. Chcemy, żeby spektakl był żywy. W „Pajacach” w scenie przed zabójstwem Roberto gra tak naturalistycznie, z taką siłą wyrazu, że przechodzą mnie ciarki. W jego oczach jest wściekłość, szał; jest tak przekonujący, że już na próbach kończyło się to owacją chórzystów, którzy podnosili się z miejsc, wiwatowali i bili brawa. W scenach komediowych natomiast ja sprawiałam, że śmiali się do łez. Słyszałam od nich też, że jestem „najzabawniejszą, najbardziej seksowną Neddą, jaką mieliśmy w Met”. I tak samo entuzjastycznie zostało to przyjęte przez publiczność.
PAP: Który to jest już pani występ na scenie Met?
Aleksandra Kurzak: Debiutowałam w 2004 roku Olimpią w „Opowieściach Hoffmanna” Offenbacha, później była Blonda w „Uprowadzeniu z Seraju” Mozarta, Gilda w „Rigoletto” Giuseppe Verdiego, dwa razy Gretel w „Jasiu i Małgosi” Engelberta Humperdincka, Adina w „Napoju miłosnym” Gaetano Donizettiego. Obecna produkcja jest siódmą. Z kilku propozycji musiałam zrezygnować, albo też z innych względów nie doszły do skutku.
PAP: Którą z wykonywanych w nowojorskiej operze postaci uważa pani za najciekawszą?
Aleksandra Kurzak: W Metropolitan Opera na pewno Neddę. Czuję się w tej roli najlepiej. Kiedy debiutowałam w Met, miałam 27 lat. Teraz mam 40, a kobieta dojrzała zupełnie inaczej patrzy na świat, choćby przez fakt bycia matką. Zmienił się nie tylko mój głos, ale psychika, podejście do postaci. Teraz bardziej lubię grać role pełnokrwiste. Kiedy byłam małą dziewczynką pociągała mnie tragedia. Jako kilkunastoletnia skrzypaczka kupiłam sobie pierwszą płytę właśnie z nagraniem "Rycerskości wieśniaczej" i „Pajaców” oraz z „Toscą”. Były to postaci, o których marzyłam. Gram teraz Neddę, a myślę, że w najbliższych latach przyjdzie czas na Toscę.
PAP: Jakie będą pani następne rolę w Met?
Aleksandra Kurzak: W przyszłym roku wracam tutaj z rolą Micaeli w „Carmen” Georgesa Bizeta. Będę śpiewała z Roberto. Później wystąpię natomiast w „Traviacie”.
PAP: Jakie wyzwania stawia przed śpiewaczką Metropolitan Opera?
Aleksandra Kurzak: Jest to największy kubaturą teatr operowy na świecie i występuje się przy niemal czterotysięcznej widowni. Akustyka jest znakomita, co bardzo pomaga, a na scenie jest bardzo wygodnie. Już pierwsze próby, kiedy widzi się przed sobą olbrzymią, otwartą czeluść prowokują śpiewaka, by dać z siebie więcej. Może to na początku odstraszać, ale trzeba zaufać sobie, swej technice i nie dać się zwieść pozorom, że nie jest się słyszalnym. Ta wielkość jest jednak wyzwaniem.
PAP: Do których postaci z wykonywanych na światowych scenach jest pani najbardziej przywiązana?
Aleksandra Kurzak: Do postaci, które mnie szczególnie pociągają muzycznie, należy Rachela z opery „Żydówka”. Monachijska inscenizacja Calixto Bieito była wstrząsająca. Początkowo miałam wystąpić jako drugi sopran, koloraturowy. Rachela jest rolą dramatyczną dla pełnego sopranu lirycznego i miała ją śpiewać Christina Opolais. Odmówiła na dwa tygodnie przed premierą, i w tym czasie musiałam się nauczyć roli, śpiewając jednocześnie „Łucję z Lammermooru” w Londynie. Kiedy zapoznałam się bliżej z partyturą „Żydówki” odkryłam, że mieści się w niej dużo ukrytego bel canto. We wszystkich duetach z drugim sopranem trzeba ją śpiewać jednak bardzo nisko, właściwie jak alt. Zawiera też dźwięki koloraturowe. Stąd jej wielka trudność. Jest to ogromnie wymagająca partia.
PAP: Jakie role czekają panią w najbliższym czasie?
Aleksandra Kurzak: W lutym nagrywamy z Roberto nową płytę, bardzo wymagające duety, a w marcu także z nim wystąpię w wiedeńskiej operze jako Desdemona w „Otellu” Giuseppe Verdiego. Mamy bardzo dużo pracy, a oprócz tego jeszcze bycie mamą to mój kolejny etat. Moja córeczka Malenka jest kochana i cierpliwa, w końcu jednak przychodzi moment, kiedy mówi: „mama pobaw się ze mną” i nie mogę odmówić. Żyjemy naprawdę pełną parą.
PAP: Co by pani jeszcze chciała osiągnąć jako śpiewaczka?
Aleksandra Kurzak: Mam taki charakter, że zawsze chcę czegoś więcej. Wciąż mi się wydaje, że nic jeszcze nie osiągnęłam, że mam jeszcze dużo do zrobienia, nie pokazałem tego, co potrafię, nie jestem tam, gdzie powinnam. Nie widzę swoich sukcesów. Zawsze chcę być lepsza i lepsza. I tak jest we wszystkim, także w życiu prywatnym. Może z jednej strony jest to zaleta, bo się wciąż rozwijam. Z drugiej to jednak utrudnia życie. Patrząc jednak obiektywnie, myślę, że udało mi się w życiu. Śpiewam na najwspanialszych scenach, zdołałam połączyć bycie śpiewaczką i mamą, zachować balans między życiem prywatnym i zawodowym. Jest to dla mnie bardzo ważne. Zwłaszcza, że znam drugą stronę medalu - Niektóre koleżanki mojej mamy (śpiewaczki operowej – przyp. PAP) nie mają rodzin, dzieci. A czas na scenie jest krótki, kariera śpiewaczki się kończy. Kto chce widzieć na scenie pięćdziesięcioparoletnią Julię? Nikt, bo do opery wchodzą dwudziestoletnie dziewczyny. Jeśli głos się nie rozwinie, to sopran koloraturowy w obecnych czasach ma relatywnie krótkie życie. To nie są basy, barytony, które mogą grać ojców do siedemdziesiątki. Jak Pan Bóg pozwoli, to kobiety mają zwykle jakieś 30 lat na scenie, a później zostaje jednak jeszcze następne 20-30 lat życia. Często w samotności, bez nikogo. To nie jest dla mnie.
PAP: Czy ma pani kontakty z polską operą?
Aleksandra Kurzak: Polski nie zaniedbuję. Występuję co sezon, śpiewam z przyjemnością, mam piękne koncerty. W Polsce jest jednak inny system angażowania artystów niż na Zachodzie, gdzie mamy wszystko zajęte w wyprzedzeniem na kilka lat. Czasami się udaje wbić w ostatniej chwili w jakąś lukę. W sierpniu miałam koncert w Operze Leśnej, którą znałam jeszcze jako dziewczynka z Festiwalu w Sopocie. Było niesamowicie. Występowałam też w Poznaniu i w nowej sali w Katowicach. We Wrocławiu śpiewałam ostatnio z Roberto w sali Narodowego Forum Muzyki, nowej, genialnej, fenomenalnej, o najlepszej akustyce w Polsce. Śpiewa się tam znakomicie, a nie twierdzę tego tylko z racji przynależności do Wrocławia. W Polsce mamy teraz znakomite sale koncertowe. Są najnowsze, o wspaniałej akustyce, biją wszystkie sale europejskie.
PAP: I w której z nich panią usłyszymy w najbliższym czasie?
Aleksandra Kurzak: 16 lutego śpiewam razem z Roberto z okazji 65 rocznicy Filharmonii w Szczecinie, gdzie jest przepiękna, nowa sala. 26 kwietnia zaśpiewam w Teatrze Wielkim w Poznaniu, a 29 czerwca na Wawelu, z czego się bardzo cieszę.
PAP: Polska ma teraz kilkoro najwyższej klasy śpiewaków. A czego brakuje scenie polskiej, żeby dorównała Metropolitan Opera, Covent Garden, czy La Scali?
Aleksandra Kurzak: Odpowiedź jest prosta. Przede wszystkim pieniędzy. Najlepsze opery mają ogromne fundusze. Met, jak wiemy, nie utrzymuje się z pieniędzy państwowych. Pochodzą od donatorów, co być może ułatwia system podatkowy. W Polsce tego nie ma. Są zamożne osoby, jak świętej pamięci dr Jan Kulczyk, który czasami sponsorował wydarzenia w Teatrze Wielkim w Warszawie. Met, czy Covent Garden należą do najlepszych na świecie, bo sprowadzają najlepszych śpiewaków. Tym się podnosi poziom. Nie tylko chór i orkiestra są ważne. Opera bazuje na śpiewakach. Nie zapominajmy o tym. Polskich świetnych głosów jest coraz więcej, zwłaszcza męskich. Na pewno wszyscy wkrótce usłyszą o młodym barytonie Andrzeju Filończyku i basie Krzysztofie Bączyku. Są dwudziestoparolatkami, zaczęli od małych ról w Zurychu, Paryżu, ale mają już podpisane na przyszłe lata kontrakty w Met i Covent Garden. Skoro więc są wybitni polscy śpiewacy, poziom polskiej wokalistyki nie może być zły.
W Nowym Jorku rozmawiał Andrzej Dobrowolski (PAP)
pat/