Czasem prawda wydaje się dużo bardziej zadziwiająca niż najbardziej wydumana fikcja. Jeśli filmy dokumentalne pozwalają to pokazać, jest to ich ogromną zaletą – mówi PAP Bill Morrison, dokumentalista, którego retrospektywę zaprezentował 19. festiwal Millennium Docs Against Gravity, tegoroczny juror jednego z konkursów. Dziś ostatni dzień tej edycji MDAG.
Bill Morrison jest jednym z najbardziej cenionych twórców filmów dokumentalnych, który w tym roku zasiadł w gronie jurorów MDAG. „Jego +Decesia+, zdaniem nagrodzonego Oscarem Errola Morrisa, jest najprawdopodobniej +najwspanialszym filmem, który kiedykolwiek powstał+” – napisano na stronie wydarzenia, przytaczając też słowa Artura Liebharta, dyrektora festiwalu Millennium Docs Against Gravity:
„Morrison jest reżyserem-archeologiem czasu. Jego fetyszem jest taśma filmowa, która w jego filmach występuje w roli kolektywnej pamięci. Co się z nią dzieje na przestrzeni czasu? Powoli, ale nieuchronnie zanika, tak jak stara taśma filmowa powoli się rozpada. Dzieła Morrisona proponują nam nowe wymiary zdarzeń i bohaterów przeszłości, znalezienie nowego spojrzenia na historię. Odnosząc się z czułością do zanikającej (tracącej pamięć?) taśmy filmowej, w procesie twórczym wykorzystuje nowoczesną muzykę jazzową. Efektem są filmy-wehikuły czasu przypominające strukturą sny. Jestem szczęśliwy, iż udało nam się zorganizować pierwszą w Polsce i Europie Środkowej szeroką prezentację jednego z najwybitniejszych na świecie twórców filmowych, tworzącego z okruchów przeszłości kształty naszego rozumienia współczesności”.
Retrospektywa reżysera zawarła ponad 15 tytułów. W 19. festiwalu MDAG można uczestniczyć on-line do niedzieli 5 czerwca na stronie www.mdag.pl.
Polska Agencja Prasowa: Bycie jurorem podczas festiwalu filmów dokumentalnych wydaje się sporym wyzwaniem, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Filmów z gatunku non-fiction powstaje coraz więcej, w coraz rozmaitszych konwencjach. Jest na nie popyt, bo ludzie – zdaje się bardziej niż w ostatnich dekadach – potrzebują, by filmowcy i artyści tłumaczyli im świat. Bycie jednym z najważniejszych jurorów MDAG niosło w pana poczuciu brzmię sporej odpowiedzialności?
Bill Morrison: Nie czułem specjalnej presji. Obejrzałem dokładnie wszystkie filmy konkursowe wraz z dwiema znakomitymi koleżankami po fachu – Anetą Ozorek i Katarzyną Klimkiewicz [jurorzy wybierali zwycięski film w kategorii najlepszy film krótkometrażowy – przyp. PAP]. Trzy z dokumentów, które obejrzeliśmy, zachwyciły całą naszą trójkę. Jeden okazał się niekwestionowanym liderem [zwyciężył „Brzeg wolności” w reżyserii Olivii Martin-McGuire – przyp. PAP]. Potem obejrzeliśmy wszystko raz jeszcze i tylko utwierdziliśmy się w swojej decyzji. Nie czułem wielkiej presji, bo całe trzyosobowe grono jurorów było ze sobą zgodne. Wszyscy uznaliśmy, że „Brzeg wolności” to film głęboki, wielowarstwowy, zawierający trafne nawiązania do współczesnej sytuacji politycznej.
PAP: Jak pan się czuje, będąc w Polsce podczas 19. edycji festiwalu?
Bill Morrison: Polacy okazali się niezwykle gościnni wobec zaproszonych artystów. Nie dość, że zapewniono nam wszelkie wygody, to stworzono przede wszystkim wspaniałą przestrzeń do spotkań, dyskusji w kuluarach i wymiany myśli. Czegóż więcej moglibyśmy oczekiwać?
PAP: Bywa pan krytyczny wobec swojej pracy?
Bill Morrison: O, jeszcze jak!
PAP: Jak więc czuje się pan podczas festiwali, oglądając tyle filmów, autorstwa tak wielu twórców, pracujących tak wieloma metodami? Nie czuje pan powiewu konkurencji?
Bill Morrison: Szczęśliwie przed porównywaniem się z innymi uratował mnie fakt, że od mniej więcej roku nad niczym nowym nie pracuję. Myślę więc teraz o przyszłości i o tym, co pojawi się nowego, jak mogę sam siebie udoskonalić. Ale projekty nie przychodzą do mnie same. Muszę się sporo nad nimi nagłowić.
PAP: Został pan obwołany, obok Siergieja Łoźnicy, jednym w mistrzów tegorocznego festiwalu. Zaprezentowana została także pańska retrospektywa. Jakie to uczucie przyjrzeć się całościowo swojemu dorobkowi?
Bill Morrison: Nie jest to pierwsza retrospektywa w moim życiu, ale faktycznie przyjrzenie się swojej pracy od samych jej początków stanowi wyzwanie. Byłem zaszczycony i podekscytowany, że zaproponowano mi urządzenie retrospektywy właśnie na MDAG, bo byłem tu już wcześniej i bardzo cenię ten polski festiwal. Po dwóch latach pandemii to rodzaj święta, że wreszcie możemy się tu spotkać tak, jak robiliśmy to dawniej.
PAP: Mając do czynienia z festiwalem filmów dokumentalnych, widzimy znacznie większą rozbieżność tematów, zainteresowań, sposobów pracy z filmami i doborem ich bohaterów. Pan zasłynął jako poszukiwacz archiwów filmowych, na bazie których tworzy pan filmy zupełnie nowe. Często bazą okazują się archiwa, które leżały gdzieś zapomniane, w niespotykanych miejscach, cudem wydobyte na światło dzienne. To pan nadaje im nowe życie. Jak określiłby pan swoją metodę pracy?
Bill Morrison: To, co robię, nazwałbym próbą połączenia historii filmu z osobistą pamięcią. Nagle okazuje się, że poszczególne filmy, które dotąd zrobiłem, tworzą jakiś rodzaj układanki. W pewien sposób zaczynają się z sobą łączyć, prowadzić dialog. Patrząc na swój dorobek, myślę więc często o całej ewolucji, jaką przeszedł film.
PAP: Ważnym wydarzeniem podczas tegorocznego MDAG była pańska debata z Siergiejem Łoźnicą. Wasze podejście do pracy dokumentalistów jest różne, ale czy bywa, że jako twórcy czujecie wspólnotę?
Bill Morrison: Z jednej strony się różnimy, z drugiej – potrafimy znaleźć wiele wspólnego. Obaj w swojej pracy bazujemy na poszukiwaniach, pracy w archiwach. Zawsze zadziwia mnie, nie tylko dorobek Łoźnicy, ale i jego niezwykła płodność twórcza. Co roku tworzy nowy, fantastyczny film. Dopiero będąc tutaj, obejrzałem jego „Babi Jar. Konteksty” i jestem pod ogromnym wrażeniem. Widzę jednak, jak bardzo łączy nas zamiłowanie do szperania w starych, nieruszonych przez nikogo od dawna materiałach, wydobywania na światło dzienne tego, co – zdawałoby się – gdzieś dawno przepadło. Rozmowa z Łoźnicą o „Babim Jarze” okazała się dla mnie nieprawdopodobnie cennym odkryciem zapomnianej historii [mający swoją premierę na MDAG film Łoźnicy przypomina wydarzenia z 29 i 30 września 1941 r., kiedy oddziały niemieckie tzw. Einsatzgruppe, w asyście dwóch batalionów policji ukraińskiej, zastrzeliły w wąwozie Babi Jar nieopodal Kijowa ponad 33 tys. Żydów – przyp. PAP].
PAP: Czy film dokumentalny przeżywa coś w rodzaju renesansu? Czy tak, jak poszukujemy literatury non-fiction, nie poszukujemy także filmów non-fiction?
Bill Morrison: Bez wątpienia zainteresowanie filmami dokumentalnymi w ostatnich latach ogromnie wzrosło. Zrozumiano też, że da się znaleźć formę istniejącą między dokumentem podejmującym ważne tematy, a rozrywką, jaką dają filmy i seriale. Granica stała się ruchoma, a to doskonały dowód na to, jak wiele możliwości wyrazu zyskali twórcy filmów dokumentalnych w ciągu ostatnich – powiedzmy – dwudziestu lat.
PAP: Filmy dokumentalne są w stanie nauczyć nas więcej niż te oparte na fikcji?
Bill Morrison: Czasem prawda wydaje się dużo bardziej zadziwiająca niż najbardziej wydumana fikcja. Jeśli filmy dokumentalne pozwalają to pokazać, jest to ich ogromną zaletą. Ale też żyjemy w czasach, kiedy znaczenie terminów „prawda” i „fikcja” staje się mniej ostre. Uczestniczymy we wszechobecnych spektaklach za pośrednictwem internetowych tabloidów i mediów społecznościowych, jak choćby sprawa sądowa pomiędzy Johnnym Deppem a Amber Heard. Docierają do nas jakieś fotograficzne urywki z życia prawdziwych ludzi, ale w indywidualnej wyobraźni tworzymy z nich własne historie, własne wersje wydarzeń. W jakim stopniu są zbieżne z rzeczywistością, nigdy się nie dowiemy. Jedyne, co jest pewne, to wyrok sądu.
PAP: Po co nam zatem te tabloidowe narracje?
Bill Morrison: Po nic. To wszystko odwraca naszą uwagę od rzeczy naprawdę ważnych, choćby od poważnego dziennikarstwa. Ale dla filmu nastała złota epoka, bo w całym natłoku informacji ludzie są spragnieni faktów. Kultura obrazu zwycięża zaś w tej chwili - czy tego chcemy, czy nie - z kulturą czytania papierowych gazet.
PAP: Powiedział pan kiedyś, że odkrycie kina było cudem. Odtwarzanie dźwięków i obrazów jednocześnie przez niezliczone lata mogło dokonywać się tylko w ludzkich umysłach. I tylko my sami mieliśmy do tego dostęp. Nie było sposobu, by się tym podzielić.
Bill Morrison: Jestem też przekonany, że filmy wpłynęły na sposób, w jaki śnimy. Sto dwadzieścia pięć lat lat istnienia kina musiało ukształtować to, w jaki sposób porządkujemy własne wyobrażenia i opowiadamy historie.
PAP: Ale przecież, zdawałoby się, to filmy postawiły sobie za cel odtwarzanie tego, jak myślimy i pracujemy ze swoją wyobraźnią.
Bill Morrison: To wszystko chyba stopniowo się przenika. Być może dzięki filmom nauczyliśmy się przewijać w głowie wspominane zdarzenia w przód i w tył jak w odtwarzaczu, szukać w nich punktów zwrotnych, stosować filmowe retrospekcje. Pewne jest, że ludzie wychowani na różnych stylach filmowych myślą inaczej. Pokoleniu moich rodziców trudno nadążyć za ruchomymi obrazami z szybkim montażem. Dla mnie to żaden problem, ale nie nadążam już za grami komputerowymi, które w lot chwytają młodsze pokolenia. Media zatem ewoluują i idą za sposobem ludzkiego myślenia, i – wierzę w to - przebiegiem ich marzeń sennych.
PAP: Czy w takim razie filmy dokumentalne możemy odbierać pozajęzykowo?
Bill Morrison: Wychodzę od tego, co jest życiowym doświadczeniem. Nie zawsze musimy rozumieć intrygę, ale możemy doskonale odbierać to, co znajduje się pomiędzy wierszami. Zapraszam widzów do oglądania filmów tak, jak słucha się muzyki. Muzyka to abstrakcja, której sami nadajemy znaczenie. Z ruchomymi obrazami może być podobnie.
PAP: Silnie fascynują pana archiwalne materiały filmowe?
Bill Morrison: Poszukiwania w archiwach dają pole niezwykłych odkryć. Jednym z pierwszych materiałów archiwalnych, z którymi pracowałem, były te odnalezione w Bibliotece Kongresu. Była to kolekcja bardzo prostych filmów nakręconych w latach 1896-1912. Zostały utrwalone w formie kadrów na papierze. Upłynęły dekady, zanim udało się im nadać nowe życie i stworzyć z nich filmy na nowo.
PAP: W jaki sposób poszukuje pan dialogu między sobą-twórcą a widzem?
Bill Morrison: Często się nad tym zastanawiam. Reżyser może być jak bóg albo inna wszechwiedząca istota. A film jest jak dusza, która chce nabrać cielesności. Jeśli używamy tej metafory, zapomniane dokumentalne archiwa filmowe czekają w czymś w rodzaju czyśćca. Stoją cierpliwie na półkach, aż ktoś je odkryje i nada im nową formę. To twórca filmowy wybiera swój materiał, decyduje o tym, który znów pojawi się na ekranie. Pozwoli na nowo pojawić mu się na kinowym ekranie i wywołać zainteresowanie ludzi. To krótkie drugie życie, bo potem przychodzą nowi artyści, nowe produkcje i nowe filmy, które przyciągają uwagę widzów.
PAP: Zawsze chciał pan być artystą?
Bill Morrison: Tak, z jakichś bliżej niezrozumiałych dla mnie samego powodów zawsze chciałem nim być. Wiem, że wielu wybitnych ludzi sztuki w młodości planowało swoją przyszłość w zawodzie inżyniera albo naukowca. Niektórzy nawet poczynili w tym kierunku niemałe kroki, do głowy im nie przyszło, że w przyszłości będą mieli cokolwiek wspólnego ze sztuką, ze mną jednak było inaczej. Od najmłodszych lat wiedziałem, że chcę tworzyć. Na początku myślałem wprawdzie, że będę rysownikiem. Moja mama niedawno obchodziła 90. urodziny i jest w trakcie wyprowadzki z naszego starego domu w Chicago, w którym się wychowałem. Ona mieszkała w nim 61 lat. Ja mam 56. Musiałem zająć się pakowaniem pudel, zawierających pamiątki z całego mojego młodego życia.
PAP: Natrafił pan na coś wyjątkowego?
Bill Morrison: Tak. Na dość zabawne zapiski, które prowadziłem jako siedmiolatek. To forma wspomnień, które mógłbym prowadzić jako dojrzały człowiek.
PAP: Niezwykłe.
Bill Morrison: Dość zabawne. Pokazują, jak wyobrażałem sobie siebie jako artystę w słusznym wieku, który osiągnął niewątpliwy sukces. I nawet jeśli nie pokrywają się w pełni z tym, kim jestem dzisiaj, udowadniają, że innej drogi w swoim życiu nie widziałem. (PAP)
Rozmawiała Malwina Wapińska
mwp/ skp/