„Rainy Day Woman”, „All Along the Watchtower”, „Blowin’ in the Wind”- między innymi tych utworów wysłuchała publiczność w Dolinie Charlotty, w Słupsku, podczas sobotniego koncertu amerykańskiego pieśniarza Boba Dylana. Artysta wystąpił w Polsce w ramach 8. Festiwalu Legend Rocka.
Choć w programach tegorocznej trasy koncertowej przeważają kompozycje, pochodzące z kilku ostatnich krążków amerykańskiego muzyka – „Modern Times” (2006), „Together Through Life” (2009) i „Tempest” (2013), w sobotni wieczór wykonał ich jedynie kilka.
Znaczą część repertuaru stanowiły utwory, dobrze znane fanom amerykańskiego barda, co jest dużą rzadkością w przypadku 73-letniego muzyka, niechętnie sięgającego po dawne piosenki.
Koncert rozpoczął się późnym wieczorem, około 22, od przeboju „Rainy Day Woman” z albumu „Blonde on Blonde” (1966). Dylan wyszedł na scenę ubrany na czarno, z białym kapeluszem na głowie. Zaśpiewał kolejno utwory: „Don’t Think Twice, It’s Alright”, „Just Like Tom Thumb’s Blues” i „Shelter From the Storm”. Dylan był w dobrej formie wokalnej, wyśpiewując swoje wiersze głębokim, chropowatym głosem. Dopiero po 40 minutach wybrzmiał utwór z jednej z ostatnich płyt amerykańskiego barda, skoczne boogie, „Summer Days and Summer Nights”.
Od swojego debiutu w 1962 roku, uznawany za "złote dziecko" muzyki folkowej, Dylan został okrzyknięty głosem pokolenia. Pisał teksty o niesprawiedliwości społecznej, segregacji rasowej i hipokryzji polityków. Przez środowisko nowojorskiej bohemy kreowany był na następcę Woody Guthriego, autora pierwszych „protest songów”. W 1965 r. został jednak okrzyknięty „Judaszem” przez folkowych ortodoksów, gdy zapuścił długie włosy i zaczął grać rock and rolla. Teksty o nadziei na lepszy świat zamienił na surrealistyczne wiersze. Fani wykupywali bilety na jego koncerty by wyzywać go i wygwizdywać. W 1967 r. Dylan wycofał się ze świata muzycznego biznesu i przeprowadził na farmę w Woodstock. W ostatnich latach przyjął rolę doświadczonego trubadura, zdystansowanego od współczesnego świata. „Co poszło źle z tym światem ?” – pytał w utworze „Thunder on a Mountain”.
Zgodnie ze swoim zwyczajem, muzyk ani słowem nie odezwał się do publiczności. Nie dotknął nawet gitary – śpiewał, grał na harmonijce ustnej oraz przygrywał na pianinie.
Zgodnie ze swoim zwyczajem, muzyk ani słowem nie odezwał się do publiczności. Nie dotknął nawet gitary – śpiewał, grał na harmonijce ustnej oraz przygrywał na pianinie. Po każdym kolejnym utworze, światła w amfiteatrze gasły, pogrążając widownię w ciemnościach. Zapalały się ponownie z pierwszymi akordami każdej kolejnej piosenki, które przearanżował na brzmienia bluesa, boogie, swingu, shuffle i country w tradycji Nashville.
Przed zejściem ze sceny wykonał jeszcze m.in. „Hard Rain A-Gonna Fall”, „Desolation Row” – piosenkę będącą rodzajem surrealistycznego snu, której bohaterami uczynił m.in. Ezrę Pounda, Casanovę, Ofelię i Dzwonnika z Notre-Dame oraz „Ballad of a Thin Man” – pieśń o tajemniczym Panu Jonesie z 1966 r., którego poeta uczynił symbolem wszelkiego zacofania i konserwatyzmu. „Wiesz, że coś się dzieje, ale nie wiesz co, prawda panie Jones?” – pytał Dylan.
Po niemal dwóch godzinach występu artysta powrócił na scenę, wywołany długą i głośną owacją. Wykonał jeszcze dwa utwory: „All Along the Watchtower”, apokaliptyczny wiersz, przesycony cytatami z Biblii oraz jeden ze swoich najważniejszych utworów, pacyfistyczny hymn „Blowin’ in the Wind” ze swojego drugiego albumu „The Freewheelin’” (1962).
Artystę pożegnała owacja na stojąco żywiołowo reagującej widowni. Muzycy ukłonili się a światła zgasły, gdy stali jeszcze na scenie. (PAP)
pj/ jm/