W latach 40. w Argentynie Witold Gombrowicz był na dnie - ledwie utrzymywał się przy życiu, nie znał języka, jego twórczość popadała w zapomnienie. Dekadę później był już na drodze do sławy, a pierwsi docenili go polscy pisarze emigracyjni.
"Nie widzę przed sobą nic… żadnej nadziei. Wszystko mi się wykańcza, nic nie chce się zacząć. Bilans? Po tylu latach, jednak wytężonych, jednak pracowitych, kim jestem? Urzędniczkiem zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia, zdławionym we własnych przedsięwzięciach pisarskich. Nie mogę nic pisać poza tym dziennikiem" – notował Gombrowicz w "Dzienniku 1953-1956". Okres argentyński był dla Witolda Gombrowicza bardzo trudny. Przez pierwsze 10 lat pisarz niedojadał i niedosypiał. On, urodzony w szlacheckiej rodzinie, uznawany za utalentowanego pisarza, popadł w nędzę i zapomnienie. Zmuszony został wieść życie bardzo skromne. Choć sam nigdy nie zwątpił w swój talent, to w Argentynie nie poznano się na nim. Na jego szczęście inaczej było w Paryżu, gdzie w środowiskach polonijnych, znalazły się osoby, dla których pamięć o jego talencie była wciąż żywa.
Jedną z tych osób był Jerzy Giedroyc – prawnik, publicysta i działacz emigracyjny, przede wszystkim jednak założyciel jednego z najważniejszych polskich pism, słynnej paryskiej "Kultury", na łamach której od 1951 r. zaczęto publikować Gombrowicza. Dwa lata później wydawca "Kultury", mieszczący się w Paryżu Instytut Literacki, opublikował powieść "Trans-Atlantyk".
"Muszę przyznać, że olbrzymią zasługą Giedroycia jest, iż jednym z jego pierwszych zabiegów, jakie w ogóle zrobił, było wejść jak najszybciej w kontakt z Gombrowiczem. Zachęcić go do pisania do +Kultury+. On go naprawdę zachęcił do pisania (…). To czy on go potem lubił, czy nie lubił, to jest inna sprawa. Ale on sprawił, że Gombrowicz pisał do +Kultury+" – opowiadał w filmie "Kultura" w reż. Agnieszki Holland i Andrzeja Wolskiego, Konstanty Aleksander Jeleński.
Giedroyc pamiętał, jakie wrażenie zrobiła w przedwojennej Polsce "Ferdydurke". Nie chciał, by taki talent przepadł. "Od dawna odwykliśmy w naszej literaturze od zjawisk tak wstrząsających, od wyładowań tej miary, co powieść Witolda Gombrowicza +Ferdydurke+. Mamy tu do czynienia z niezwykłą manifestacją talentu pisarskiego, z nową i rewolucyjną formą i metodą powieści i w końcu z fundamentalnym odkryciem, z aneksją nowej dziedziny zjawisk duchowych, dziedziny bezpańskiej i niczyjej, na której dotychczas hulał tylko nieodpowiedzialny żart, kalambur i nonsens" – recenzował Bruno Schulz.
W pierwszym okresie Gombrowicz był przyjęty przez emigrację więcej niż niechętnie. Opublikowany jako pierwszy tom z serii "Biblioteka Kultury" "Trans-Atlantyk" uważano za bluźnierstwo i zniesławianie Polski. Ten stosunek zaczął się zmieniać w miarę rozwijania się popularności i sukcesów na terenie międzynarodowym. Gombrowicz pisywał do "Kultury" stale, choć nie był łatwym współpracownikiem. "Witoldowi trudno było sugerować jakieś tematy, jedyną udaną sugestią było namówienie go na kontynuowanie +Dziennika+, który osobiście uważam za największe osiągnięcie jego pisarstwa. Pewną formą sugestii było regularne wysyłanie mu prasy i książek polskich i francuskich, które, moim zdaniem, mogły go zainteresować czy zapładniać" - wspominał Giedroyc.
Być może najbliższy kontakt Gombrowicz miał z Konstantym Kotem Jeleńskim, który nie ustawał w promowaniu dzieł Gombrowicza poprzez swoje tłumaczenia, artykuły, działania podejmowane w środowiskach intelektualnych. Gombrowicz napisał: "Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką +dzięki Jeleńskiemu+". Mieli wiele wspólnego: "Miałem wtedy piętnaście lat i jak to się często zdarza, od dziecka wydawało mi się, że istnieje jakiś klucz, którego jestem pozbawiony, a który pozwoliłby mi zrozumieć, co się wokół mnie naprawdę dzieje. +Ferdydurke+ była dla mnie tym kluczem: ja sam, moja rodzina, szkoła, cały kraj, wszystko to zlało się nagle w czytelny dla mnie obraz, jak złożone wreszcie części skomplikowanej łamigłówki. Nie wymagało to z mojej strony żadnej przenikliwości" – wspominał Jeleński.
Związany z "Kulturą" emigracyjny krytyk i publicysta, młodszy od Gombrowicza niemal 18 lat, dziwił się, jak bardzo o nim i o jego środowisku, była "Ferdydurke" i jak bardzo może identyfikować się z jej autorem. "W tej książce trzydziestoletni autor przemienia się w chłopca w moim wieku i opisuje mój dzień powszedni tu i teraz (tam i wówczas). Środowisko Gombrowicza było identyczne z moim. Ten sam rodzinny dwór neoklasycystyczny z XVIII wieku, ta sama służba i z rzadka widywani chłopi (dalekie, szare sylwetki, zlewające się w pejzaż), ci sami postępowi znajomi warszawscy moich lekkomyślnych i +nowoczesnych+ rodziców, ta sama szkoła, gdzie większość kolegów uległa wzrastającej właśnie fali faszyzującego nacjonalizmu, na który reagowałem wstrętem" – wspomniał Jeleński.
Wypowiedzi artystów związanych z kręgiem paryskiej "Kultury", wiele mówią o zjawisku, jakim bez wątpienia stał się Gombrowicz. "Był snobem, prawdziwym snobem. A jako że ja miałem tytuł, a on był +niby-hrabią+, wyczuwałem, że naigrywał się ze mnie, tak jak w tym znakomitym opowiadaniu, w którym rozmawia z hrabią, pokazującym mu bez przerwy swoje rasowe łydki. Tymczasem coś takiego przyprawiało mnie o mdłości" – opowiadał w wywiadzie udzielonym Ricie Gombrowicz Józef Czapski, pisarz i malarz, jeden z założycieli Instytutu Literackiego. "Odkrywałem Gombrowicza powoli, czytając jego +Dziennik+ (…). I tutaj zobaczyłem człowieka całkowicie innego. Człowieka o głębokim wnętrzu, poczuciu cierpienia" – dodał później artysta.
Miłosza i Gombrowicza zbliżyła niechęć, jaką budzili w środowisku polskich emigrantów. W 1995 r. Miłosz wspominał: "Gombrowicz-raróg i Miłosz napiętnowany skazani byli na swoje towarzystwo i swój dialog, właśnie jak ten dialog z 1951 r., w którym okazało się, że tylko my dwaj możemy się porozumieć. Zbyt cenny więc to był sojusznik, żeby go antagonizować. On jeden dostrzegł we mnie człowieka odartego, nagiego, co, zwłaszcza po zgodnym potępieniu przez emigrację mego +Zniewolonego umysłu+ stanowiło nie lada pomoc. Wygląda na to, że we mnie widział już spełnienie się jego idei, +żeby wydobyć człowieka polskiego z wszystkich rzeczywistości wtórnych+".
Autor "Ferdydurke" znalazł w przyszłym nobliście, kogoś w rodzaju pokrewnej duszy. Kiedy w 1980 r. Miłosz odbierze Literacką Nagrodę Nobla, napisze ze Sztokholmu do wdowy po Gombrowiczu, że to "Witold powinien znajdować się na jego miejscu". "Największą cnotą Gombrowicza była dzielność. Częsta u spadkobierców Samosierry, kiedy chodzi o wystawianie się na kule wroga, jest niezwykle rzadka w sprawach ducha. Dzielność nie tylko umysłu, również charakteru, co zresztą najczęściej jest nierozłączne" – pisał Miłosz na łamach "Kultury" niedługo po śmierci Gombrowicza.
Miłosz, który szczególnie w ostatnich latach życia Gombrowicza, nawiązał z nim przyjacielską relację, doskonale wiedział z jak wielkiej rangi artystą ma do czynienia. "U pisarza słabość pochodzi przede wszystkim z potrzeby uznania, diabelska pokusa dosięga go w postaci ludzkich krytycznych czy pochwalnych głosów. Podczas pobytu w Argentynie Gombrowicz był najdoskonalej pozbawiony pisarskiej rangi, jeżeli publikowała coś o nim emigracyjna prasa, to po to, żeby wydziwiać i wyśmiewać. Gdyby nie +Kultura+, nie mogłyby się też ukazać po polsku jego książki. Jakiego przekonania o wartości tego co się robi trzeba w takiej sytuacji, żeby nie upaść, nie pójść na pisanie dla pieniędzy albo przynajmniej dla brawa?" - zauważył.
"Wiele rzeczy nas dzieli, niemniej jest mi Pan najbliższy we współczesnej polskiej literaturze" - pisał Witold Gombrowicz do Czesława Miłosza, a w innym liście nazwał poetę "swoim duchowym kuzynem". A Miłosz w liście napisanym do Rity Gombrowicz tuż po śmierci autora "Kosmosu" stwierdził: "ta przyjaźń przyszła za późno i nie skorzystaliśmy dostatecznie z kontaktu z nadzwyczajnym człowiekiem. Jego głos nadawał powagę tej dziwnej działalności jaką jest pisanie po polsku".
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że relacja jaką Miłosz nawiązał z Gombrowiczem, budziła niepokój Zbigniewa Herberta. "Bardzo mnie niepokoi Twój kontakt duchowy z Gombrowiczem, chociaż takie rzeczy zdarzały się, vide dziwna przyjaźń Conrada z Gide’em. Strzeż się proszę, bo to deprawator acz artysta. Ja czytam jeszcze raz Plutarcha" – pisał w liście do Miłosza.
Ale największe wrażenie zrobił Gombrowicz na Sławomirze Mrożku, częściowo ze względu na podejmowanie w twórczości podobnych tematów. "Dzisiaj przyjechał Gombrowicz. Pan Gombrowicz, a po włosku Padrone. Każde zjawisko można interpretować rozmaicie. Ja zostanę przy +Pan+. Zrozumiałem, że go nie lubią. Albo odwrotnie. Nie lubią go, bo są przez niego ujarzmiani, czują siłę, przemoc. Nikt tego nie lubi. Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej niż pół godziny. Przez niego nie śpię teraz w nocy" – notował w swoim "Dzienniku" Mrożek.
Dramatopisarz był pod dużym wrażeniem osobowości starszego od siebie artysty, był nim zafascynowany. "Z Gombrowiczem łączył mnie Gombrowicz. Było w nim znacznie więcej istnienia, niż we mnie. Czasami, nie mogąc sprostać przewadze jego istnienia, uciekałem od niego. Gombrowicz popełniał – notorycznie – przestępstwo, które ludzie wybaczają najtrudniej. Nie szanował, nie pieścił miłości własnej jego bliźnich. Chyba za to samo skazano na śmierć Sokratesa. Analogie są uderzające. Ta sama bezwzględna przyjaźń i życzliwość dla ludzi, tak właśnie bezwzględna, że ludzie nie mogli jej znieść" – pisał Mrożek na łamach "Kultury".
W innym miejscu "Dziennika" Mrożek pisał: "Bez Gombrowicza byłbym ubogi. Ale z Gombrowiczem nie jestem sobą. Nacisk Gombrowicza jest silny i kłopotliwy, ale właśnie przez to zbawienny. Bo – jeśli chce się być – wymaga równie silnego odporu. Jest to więc nacisk stwarzający" w innym: "Gombrowicz osobiście pokonywał mnie i miażdżył. Bo nie będąc z jego pola, stałem na nim jedną nogą, wahająco. On stał obiema na swoim". Wzmianek na temat Gombrowicza znajdziemy w tomach zapisków Mrożka kilkaset. Gombrowicz o Mrożku nie pisał prawie wcale. W intymnym kalendarium "Kronos" zdarzało mu się odnotować: "Wizyty: Mrożek (zwierzenia) - 2 razy". W liście do Giedroycia pomyłkowo nazwał go nawet "Stanisławem".
Jedynym ze środowiska "Kultury", który zachował wobec Gombrowicza dystans, był Gustaw Herling-Grudziński, jeden ze współzałożycieli Instytutu Literackiego. Autor "Innego świata" znał się z Gombrowiczem jeszcze z czasów przedwojennych. Po wojnie jednak pisarze nie odnowili znajomości, co w kontekście funkcjonowania w jednym, niewielkim środowisku wydaje się zaskakujące. "Czasem przychodzi mi do głowy myśl, że ja zostałem po prostu przez niego straszliwie oparzony i że to mi zostało na całe życie. Było to wczesnym latem 1939 roku, Warszawa była już właściwie wyludniona. (...) Była piękna letnia noc, nie upalna, usiedliśmy na ławce w Alejach Ujazdowskich. I wtedy on nie pytany zaczął opowiadać, jak jego zdaniem potoczy się zbliżająca się wojna, było już zupełnie jasne, że nie unikniemy wojny. To, co mówił, brzmiało naprawdę tak, jakby to była Sybilla Kumańska" – podaje Marian Bielecki w książce "Dlaczego Gustaw Herling-Grudziński bał się spotkać z Witoldem Gombrowiczem?".
Pisarz przyznaje później, jak destrukcyjnie podziałały na niego prorocze, ale i przerażające słowa starszego kolegi. "Na mnie to zrobiło w strząsające wrażenie. Byłem w tedy dwudziestoletnim chłopcem, który wprawdzie miał swoją inteligencję i sceptycyzm, ale jednak był bardzo młodym człowiekiem, który wierzył, że Polska tak łatwo się nie podda. A Gombrowicz przedstawił mi obraz Polski pokonanej i to pokonanej równocześnie przez dwóch wrogów, to znaczy przez Niemców i przez Związek Sowiecki, i zakończył to rzeczywiście wieszczą refleksją, że jedyny sposób, żeby się uratować od nowych czasów, które idą, żeby w nich ocaleć, to jechać do Ameryki Południowej i paść byki. [...] Jakby się coś zawaliło. Mnie się zdaje, że od tego czasu, po tym oparzeniu, ja po prostu balem się spotkać z Gombrowiczem" – wspominał Grudziński.
Kilka lat po śmierci autora "Ferdydurke", Grudziński przejął po Gombrowiczu dziennikową rubrykę w "Kulturze", gdzie od czerwca 1971 r. ukazywał się jego "Dziennik pisany nocą". Kilkakrotnie podkreśli przy tym, że nie należy do bezkrytycznych apologetów twórczości dawnego kolegi. "Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bez skazy (z wyjątkiem +patriotycznego+ oskarżenia o dezercję w roku 1939), swoją sztuką pisarską, czerpiącą soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał nieszczęsnym eks-kapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy socrealizmu, wyśmiewani jawnie czy po cichu przez czytelników, rzucili się do małpowania +trefnego+ pisarza z Buenos Aires" – pisał.
Oryginalność Gombrowicza najbardziej jednak docenił Jeleński. "Gombrowicz zdawał sobie sprawę z tego, ile ma wspólnego z duchem czasu, do jakiego stopnia jest tu prekursorem. Był egzystencjalistą przed Sartrem, strukturalistą przed Levi-Straussem, jednym i drugim mimo woli, jak molierowski Monsieur Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Ale jest to prekursor, którego dzieło i myśl w żadnej z tych wizji świata nie zastyga, który zawsze im się wymyka, otwierając nowe drogi" – podsumował Jeleński. (PAP)
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ aszw/