Dobrze skomponowany utwór jest jak dobrze uszyta sukienka. Zawsze powtarzam to orkiestrom, z którymi pracuję: na doskonałość składają się detale. I to one są najważniejsze, tak jak w odpowiednim miejscu przyszyty guzik – mówi Jerzy Maksymiuk, dyrygent i kompozytor, który podczas koncertu w Filharmonii Krakowskiej wykonał swoją poświęconą jesieni kompozycję pt. „Liście gdzieniegdzie spadają”.
Podczas koncertu w Filharmonii Krakowskiej dyrygował pan swoim utworem, zatytułowanym „Liście gdzieniegdzie spadają”. Czy pana kompozycja jest właśnie takim muzycznym obrazem jesieni?
Jerzy Maksymiuk: Tak, to utwór dobry na jesień. Napisałem go pod wpływem jakiegoś zadziwienia, czegoś, co wprawiło mnie w stan zamyślenia. Pamiętam, że kiedy komponowałem ten utwór, czułem, jakby omiatał mnie wiatr, który rozwiewa te liście. Teraz piszę kolejną kompozycję o liściach, o tym, że zatrzymują się one w powietrzu zanim spadną. I właśnie w tym zawieszeniu chcą tańczyć tango. Tak jak niegdyś kobiety z epoki retro, które paliły papierosy w długich lufkach i chodziły w kapeluszach. Te liście mi się z nimi kojarzą. Siadam przy oknie i widzę różne sceny. One pobudzają moją wyobraźnię.
Czyli pana kompozycja to nie tylko muzyczna impresja, ale też rodzaj opowieści?
Jerzy Maksymiuk: Jedna z teorii, którą wyznawała Grażyna Bacewiczówna, mówi, że muzyka to jest następstwo pięknych brzmień - tercji, kwart i ich wzajemnych relacji. Są one rodzajem pewnej abstrakcji, której do niczego nie można odnieść. Druga teoria, głoszona przez Siergieja Rachmaninowa, jest tego zaprzeczeniem. Twierdził on, że muzyka jest czymś całkiem konkretnym, właśnie taką opowieścią. Kiedy grał „Marsz żałobny” Chopina, który składa się z głośniejszych i cichszych części, wyobrażał sobie pewną scenę. Gdy pojawiała się głośniejsza część utworu, widział ludzi idących do kościoła. Gdy przychodził czas na cichszy fragment, czuł, jakby był w środku kościoła. Z kolei w trzeciej, głośniejszej partii stawali mu przed oczami wychodzący ze świątyni ludzie. Może wyglądać to jak rozumowanie dziecka, ale to dawało fantastyczny efekt. Rachmaninow był genialny nie tylko jako kompozytor, ale i wykonawca, dyrygował i grał na fortepianie. Ja bardzo go lubię, więc bliżej mi jest do jego teorii. Idąc więc za nim, szukam w muzyce opowieści.
A jak to jest dyrygować własną kompozycją? Czy to wzbudza jeszcze większe emocje niż interpretowanie utworów innych twórców?
Jerzy Maksymiuk: Między kompozytorem a dyrygentem jest wyraźna różnica. Dyrygenta interesuje wykonanie, a dla kompozytora ważne jest, czy napisał piękny utwór i jak zostanie on przyjęty. W historii muzyki, poza Rachmaninowem, nie znamy zbyt wielu przypadków połączenia tych funkcji. Czasami sobie myślę, że dyrygowanie swoim utworem nie jest najlepszym pomysłem. Kiedy podczas koncertu mam poprowadzić orkiestrę, która będzie grała moją kompozycję, bardzo się denerwuję. Mam świadomość tego, że kiedy podchodzę do partytury, to ten mój utwór wydaje mi się lepszy niż jest w rzeczywistości. A to już jest niebezpieczne. Poza tym wiem o nim więcej niż inny dyrygent. Mam przed sobą nuty, w których zapisałem to, co czułem w danym momencie. I teraz mam się tym podzielić z publicznością, oddać jej moje zwiewne nastroje. Naprawdę nie jest to łatwe.
Szczególnie, że jest pan człowiekiem bardzo emocjonalnym, żywiołowo reaguje pan podczas każdego koncertu. Skąd się w panu bierze taka energia?
Jerzy Maksymiuk: Taki się urodziłem. Mam w sobie taki nerw. Pewnie bierze się on częściowo z warsztatu dyrygenckiego, ale przede wszystkim z pasji, która mnie niesie.
Współpracował pan z wieloma wspaniałymi orkiestrami na świecie. Z którą z nich nawiązał pan najlepsze porozumienie?
Jerzy Maksymiuk: Chyba z tą, którą sam wychowałem, czyli z Polską Orkiestrą Kameralną. Składała się ona z samych młodych ludzi. I to było ważne, bo oni nie mieli jeszcze rodzin, dzieci, mogli poświecić się wyłącznie muzyce. Pracowaliśmy ciężko kilka lat, aż w końcu osiągnęliśmy tak wysoki poziom, że poczuliśmy, iż jesteśmy gotowi wyjechać za granicę, pokazać to, co umiemy. Proszę pamiętać, że to były lata 70. i nie bardzo chciano nas wypuścić z kraju. W końcu jednak się udało, pojechaliśmy na tournée. I to nie do byle jakich miejsc. Graliśmy w najlepszych salach koncertowych w Boston, Chicago, Nowym Jorku, Los Angeles. To był taki zaszczyt, jak otrzymanie Nagrody Nobla. Byliśmy doskonale przyjmowani, naszą orkiestrę wielu uznawało za numer jeden na świecie. Później przez dziesięć lat pełniłem funkcję szefa BBC Scottish Symphony Orchestra w Glasgow. Ale to już było coś innego. Choć Szkoci także pracowali świetnie, dzięki temu udało mi się wyciągnąć ich na światło dzienne i zaczęło być o nich głośno.
Z BBC Scottish Symphony Orchestra wystąpił pan na koncertach The Proms w Royal Albert Hall w Londynie. To są niezwykle żywiołowe imprezy, w sam raz dla pana temperamentu scenicznego.
Jerzy Maksymiuk: Występ na koncertach The Proms to była wielka nobilitacja. Miałem to szczęście, że grałem tam ze Szkotami, ale także z Polską Orkiestrę Kameralną. Pamiętam, że graliśmy „Serenadę na smyczki C-Dur” Piotra Czajkowskiego. To był nasz koronny utwór. Dostaliśmy takie brawa, jakich nigdy w życiu nie słyszałem. Publiczność biła je rękami i nogami. Był taki hałas, iż myślałem, że widownia się zaraz zawali. Panowała tak fantastyczna atmosfera, że nie chciało się schodzić ze sceny. Najbardziej szaleli ludzie, którzy mieli miejsca w pierwszym stojącym rzędzie. Na ten koncert przyszło czterech krytyków: z „Timesa”, „Guardiana”, „Daily Telegraph” i „Financial Times”. No i wszyscy byli zachwyceni.
Pod pana batutą wystawiane były także opery. Czy śpiewacy operowi równie łatwo poddawali się panu jak muzycy?
Jerzy Maksymiuk: Dyrygowałem „Don Giovannim” Mozarta, a także operetką „Zemsta nietoperza” Johanna Straussa w English National Opera i powiem pani, że ze śpiewakami nie jest to taka prosta sprawa jak z orkiestrą. Oni wolą być samodzielnymi artystami. Podobnie jak ja, więc trudniej jest się nam porozumieć. Opera to nie jest chyba moje miejsce, zdecydowanie wolę estradę.
Ale na estradzie też ma pan do czynienia z solistami.
Jerzy Maksymiuk: Tak, tylko że z nimi w sali koncertowej kontakt jest łatwiejszy. Bardzo dużo grałem teraz Beethovena, a szczególnie jego „III Koncert fortepianowy” z Pawłem Kowalskim, znakomitym pianistą i wszechstronnie wykształconym człowiekiem. Mieliśmy bezbłędne porozumienie zarówno na scenie, jak i poza nią. Ale przypominam sobie także wstępy z pewnym wiolonczelistą, który twierdził, że moje dyrygowanie mu się nie podoba. Powiedziałem do niego: „Ty znasz ten utwór, jak go znam. Będziesz patrzył w drugą stronę i tak damy radę go zagrać”. Jak widać, w sztuce niekoniecznie trzeba się kochać, żeby ją tworzyć.
Wydaje mi się, że pan kochał kiedyś muzykę filmową, bo sporo jej pan skomponował.
Jerzy Maksymiuk: To była rzeczywiście moja pasja. Ale to były czasy, kiedy komponowanie muzyki filmowej należało do wstydliwych zajęć. Nie tak jak teraz, gdy Ennio Morricone uznawany jest prawie za Beethovena w swojej dziedzinie. Witold Lutosławski pisał piosenki pod pseudonimem. Dlatego po pewnym czasie ja też poprosiłem, żeby mnie nie angażowano już do filmów. Ale do dziś uważam, że muzyka, którą skomponowałem do „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha Hasa, jest świetna, bardzo wyrafinowana.
Może warto byłoby wrócić do muzyki filmowej i zagrać ją na koncercie.
Jerzy Maksymiuk: Zrobię taki koncert, bo, gdy sięgam wstecz, to widzę, że napisałem sporo dobrych, filmowych melodii. Ale wie pani, ja mam już 86 lat i trudno powiedzieć, co przyniesie przyszłość. Choć jeszcze chyba nie czuję się na swój wiek. Na przykład wciąż bardzo interesuje mnie moda. Dobrze uszyta sukienka to tak, jak dobrze skomponowany utwór. Według mnie, Balenciaga to taki Bach czy Mozart dizajnu. Fascynujące mnie, że w modzie wszystko sprowadza się do szczegółów.
Tak jak w muzyce?
Jerzy Maksymiuk: Właśnie tak. Zawsze powtarzam to orkiestrom, z którymi pracuję: na doskonałość składają się detale. I to one są najważniejsze, tak jak w odpowiednim miejscu przyszyty guzik.
Źródło: Muzeum Historii Polski