Polska to moja Itaka, choć ani piękna, ani kochana - mówi Joanna Bator, nagrodzona Nike za rozgrywający się w Wałbrzychu horror "Ciemno, prawie noc". Po latach podróżowania i dłuższym pobycie w Japonii pisarka szuka swojego miejsca w Polsce.
PAP: Czy w książce "Ciemno prawie noc" można odnaleźć prawdziwy Wałbrzych? W sensie topograficznym? Emocjonalnym?
Joanna Bator: Nie ma sensu szukać tego miasta poza tekstem. Buduję przestrzeń z zachowanej pamięci dziecka i nastolatki, z wyobraźni. Rzadko tam bywam, nie mogłabym tam pisać. Stwarzam swój Wałbrzych, nie opisuję realnego miasta. Teraz mam nadzieję, że już stamtąd wyjechałam. Jak nie na zawsze, to przynajmniej na długo.
PAP: W realnym życiu jest Pani koneserem podróżowania, jako pisarka natomiast "osiedliła" się Pani w Wałbrzychu, i to na trzy kolejne powieści. Czy to nie paradoks, że dla człowieka, który zjeździł tak wiele krajów, tak silną inspiracją jest miejsce, skąd uciekł w wieku 18 lat?
J.B.: Byłoby miło powiedzieć, że to miasto mojego dzieciństwa, którego wspomnienie jest dla mnie podporą. Może by tak się stało, gdyby chodziło o inny okres w historii Wałbrzycha. Poznałam gierkowską świetność górniczego Wałbrzycha, miasta leżącego na złożach "czarnego złota". Lepiej jednak pamiętam, jak pozłotka zaczęła odpadać, jak zza fasady coraz wyraźniej wyłaniała się prowizorka i niemoc. Na moich oczach dumni, do niedawna bardzo dobrze zarabiający, górnicy tracili pracę i nie mogli zrozumieć ani pogodzić się z tym, że kopalnie, a więc i ich trud, były "nieopłacalne". Sformułowanie to, powtarzane z niedowierzaniem, nabrało cech słowa-klucza, który zamykał tak, że nic już nie dało się nim otworzyć. W miarę optymistyczny plan na życie zakładał wyjazd z Wałbrzycha. Nawet Zamek Książ drażnił swoją wspaniałością, a to, co poniemieckie, którego tyle lat się po prostu nie dostrzegało, rzucało się teraz w oczy. Myślę, że tym, czym naznaczył mnie Wałbrzych, jest świadomość niepewności naszych poczynań i podejrzliwość wobec tego, co prezentuje się ładnie, dobrze i prosto.
PAP: Powiedziała Pani, w wywiadzie dla "Lampy", że "Ciemno, prawie noc" to książka, która jest "próbą uczestnictwa i powtórnego zaangażowania". Jak to rozumieć?
J.B.: Moje pierwsze świadome zaangażowanie wiązało się z feminizmem, któremu poświęciłam dużo intelektualnej pracy i sporo tekstów. Przypadło to na pionierski, najbardziej dynamiczny okres, w którym feminizm walczył o obecność w polskich debatach publicznych. Byłam wtedy doktorantką, myślałam, że moim przeznaczeniem będzie praca naukowa, kształcenie młodych ludzi. Kolejne lata to ucieczka z Polski, piętnaście lat włóczęgi, stopniowe odchodzenie od nauki i rozczarowanie ideami emancypacyjnym. Mieszkałam w różnych krajach, długo sądziłam, że nie wrócę do Polski. Najdalej od wszystkiego co polskie byłam, kiedy rozważałam propozycję zatrudnienia na japońskim uniwersytecie, gdzie potrzebowano kogoś do wykładania filozofii. Rozpoczynając pracę nad "Ciemno, prawie noc" miałam, rzecz jasna, zarys tego, co chcę osiągnąć, ale kiedy pochłonęło mnie pisanie, okazało się, że bardziej nieświadomie niż z rozmysłem wkraczam w gąszcz polskich resentymentów, pamięci, bólu. W tym samym czasie zrozumiałam, że chcę wrócić, że nie mogę na stałe żyć poza Polską. Tak rozumiem powtórne zaangażowanie, jako powrót do Itaki, która ani piękna ani kochana, ale własna.
PAP: Czy lubi Pani opowieści gotyckie, horrory? Jakie są Pani ulubione książki i filmy z tych gatunków?
J.B.: Niespecjalnie. Ani nie jestem znawczynią, ani miłośniczką. Zabawne, że krytycy odnajdują w "Ciemno…" ślady lektur, których nie znam. Znam zaledwie parę powieści gotyckich na czele z "Mnichem", którego czytałam lata temu podczas nocnej podróży pociągiem z Warszawy do Budapesztu. Coś było mrocznego w tej podróży, towarzyszyli mi w przedziale jacyś handlarze milczący i spięci, jakby w kraciastych torbach mieli zwłoki. Może mieli. Jeden z nielicznych horrorów, jakie widziałam to japoński "Ring". Byłam sama w Tokio i moje mieszkanie wyglądało tak, jak to w filmie. Dość to było przerażające. Ale w japońskiej kulturze popularnej jest tyle okrucieństwa i grozy, że nie mogło to na mnie nie wywrzeć wpływu, spędziłam tam cztery lata. Lubię, jeśli to właściwe słowo, obrazy okrucieństwa z okresu Edo. Wystylizowane i ostentacyjne drzeworyty, na których widać najwymyślniejsze zbrodnie i tortury. Od tych przedstawień prosta droga prowadzi do anime i mangi. W japońskiej kulturze panuje dekadencka zgoda na to, że człowiek jest istotą żądną krwi.
PAP: Jest Pani antropologiem kultury, więc pozwolę sobie zapytać, co jest takiego atrakcyjnego w strachu, że tak bardzo lubimy horrory?
J.B.: Antropologa interesuje, w jakim stopniu strach jest zjawiskiem swoiście ludzkim. Kto się boi i czego? Kiedy strach jest dopuszczalny, a kiedy naganny? Gdzie może być ujawniany, a gdzie nie? Jakie są jego kulturowe reprezentacje, czyli jak w danej kulturze pokazuje się strach? W jednej ze swych najsłynniejszych rozpraw Sigmund Freud, do którego dzieł często wracam, wskazał, że na człowieka zagrożenia czyhają ze strony natury zewnętrznej, własnego ciała oraz innych ludzi. Jeśli tylko wystarczająco poważnie potraktujemy te stwierdzenia, pełniej dostrzeżemy kruchość naszej egzystencji, jej przygodność. Na takim tle nasze istnienie okazuje się aktem odwagi, o którą ciągle trzeba walczyć, bojąc się. We współczesnym świecie epatuje się potwornościami, ale wyrzuca śmierć z codziennego życia, martwy człowiek znika, dostaje się w ręce specjalistów. Wydaje się, że im więcej w naszym życiu wypierania, zasłaniania, maskowania tego, co bolesne, przerażające czy tylko przykre, tym bardziej rośnie popularność horroru. Jakże wygodnie jest "pobawić" się w strach, a nawet go przeżywać będąc świadomym, że to wszystko dzieje się w świecie literackiej czy filmowej fikcji. Nawet jednak, kiedy horrory traktowane są wyłącznie zabawowo, nie tracą swej oczyszczającej siły. Nie pozwalają wyzbyć się strachu, ale oczyszczają pole dla jego zrozumienia.
PAP: W "Ciemno, prawie noc" groza rozlewa się na kilku poziomach: dzieje się współcześnie, jest w tajemnicach rodziny bohaterki i w czymś, co nazwałabym podświadomością miejsca, gdzie zapisuje się przeszłość. W Polsce, jak chyba nigdzie w Europie, żyjemy na wielkim cmentarzu, na gruzach getta wzniesiono Muranów. Czy Pani zdaniem wpływa to jakoś na nasze życie? Przemysław Czapliński powiedział, że "według Joanny Bator Polska daje się opowiedzieć tylko jako horror?" Czy to dlatego? Jak można próbować oswoić duchy, które nas otaczają?
J.B.: Zawsze z uwagą słucham profesora Czaplińskiego, jest moim idealnym czytelnikiem. Taka rola dobrego krytyka, by rozumiał "co autorka miała na myśli" lepiej niż ona sama. Główny akcent w zacytowanym przez Panią stwierdzeniu położony jest na sposób narracyjnego „oswojenia” rzeczywistości. „Oswojenia”, czyli dobrania takich środków stylistycznych, które umożliwiają opisanie tego, co bardziej wprost opisać się nie daje. Mickiewicz potrzebował odwołać się do obrzędu dziadów, by zdiagnozować polskiego ducha, japońscy filmowcy stworzyli całą rzeszę potworów na czele z Godzillą, żeby opowiedzieć traumę przegranej wojny. Użyłam konwencji horroru i innych nieco zdekonstruowanych narzędzi, aby przestraszyć, ale też uwrażliwić na zło, które dzieje się tu i teraz. Bohaterka "Ciemno, prawie noc", Alicja oswaja głodne duchy, starając się zrozumieć siebie i swoją najbliższą rodzinę. Okazuje się, że podział na duchy dobre i złe wcale nie jest taki oczywisty.
PAP: Z tego, co wiem, mieszka Pani teraz w Warszawie. Jaki gatunek literacki pasowałby, Pani zdaniem do tego miejsca i dlaczego?
J.B.: Mam problem z Warszawą. Żadna opowieść nie chce mi się tu zahaczyć. W powieści, którą teraz piszę, bohaterka znów wyjeżdża i to bardzo dramatycznie. Pędzi nocą samochodem z Żoliborza, jakby bała się zostać choćby do rana. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię Warszawy, przeciwnie, czuję jakiś rodzaj sympatii dla tego upiornie brzydkiego, roztrzaskanego miasta, ale to moje miejsce tymczasowego pobytu, port raczej niż dom. Lubię tu wracać, zwłaszcza po wizytach w Wałbrzychu i okolicach, bo po tamtym szalonym pejzażu górskich niecek, nisko wiszących chmur, płaskie Mazowsze koi mój umysł. Niedawno nagrywałam coś w praskich pejzażach, zupełnie mi obcych, które aż proszą się o powieść łotrzykowską przerobioną, zdekonstruowaną, nowoczesną, bez żadnej nostalgii za „starą Pragą”. Na polach koło mnie, gdzie jeszcze niedawno można było zobaczyć bażanty, a czasem nawet dziki, w ciągu ostatnich lat zbudowano straszne inaczej Miasteczko Wilanów – tu widziałabym literacki odpowiednik "Rzeźni" Polańskiego, duszną prozę, trochę w stylu Jelinek, trochę Natsuo Kirino. W roli głównej jedno z tych małżeństw z kredytem, dziecięciem i modnym psem do kompletu w roli głównej. A wszystko to daleko od banalnej satyry na klasę średnią względnie naśmiewania się ze „słoików”. Jestem w trakcie jednej z największych życiowych ewolucji – postanowiłam przeprowadzić się. Szukam domu. Może tam, z drugiej strony Wisły, w sosnowych lasach, koło pewnego znanego dworku coś mi się warszawskiego wykluje w narracji?
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ ula/ mag/