"Najważniejsze, co powinien umieć dziennikarz to liczyć. Niestety politycy tego nie potrafią” – powiedział PAP amerykański dziennikarz, laureat Pulitzera Charlie LeDuff. Właśnie ukazała się jego nowa książka "Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje".
Charlie LeDuff (ur. 1966) jest amerykańskim pisarzem i reporterem. Pracował w "The Times", "The New York Times", "The Detroit News". Współpracował z telewizjami Fox2 oraz CNN. W Polsce ukazały się jego dwie książki. W "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" opisuje upadek jednego z najbogatszych miast USA. Najnowsza "Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje" to reportaż z podróży LeDuffa po Ameryce w latach 2013-17.
"Hej patrzcie, to ciekawe. Widzę, że w tej okolicy mieszkają zamożni ludzie. Popatrzcie na niedopałki na ulicy, ludzie wyrzucają prawie całe papierosy. W Detroit wypalają je do końca. Po papierosach można poznać, kto mieszka w okolicy, bogaci czy biedni" – tak Charlie LeDuff zwrócił się do dwóch klientek i sprzedawczyni książek w siedzibie wydawnictwa Czarne przy Placu Zbawiciela w Warszawie. Potem podpisał swoje książki, wręczając je zaskoczonym klientkom, następnie wziął paczkę papierosów i poszedł na balkon. Opierając nogę o barierkę i prezentując kowbojki z amerykańską flagą, powiedział, "porozmawiajmy tutaj, będzie ciekawiej niż przy stoliku".
PAP: "Uważałem, że do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo w XXI wieku, potrzebne są nie tylko głowa (dosłownie) i jaja (w przenośni), ale także styl i prezencja, hiperbola i humor, ostentacja i oburzenie. Ale przede wszystkim potrzebna jest rzetelność" – pisze pan w książce "Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje".
Charlie LeDuff: Jest jeszcze ważna umiejętność. Najważniejsze, co powinien umieć, dziennikarz to liczyć. Jeśli się zapytasz, czy po tylu latach pracy znam jakieś rozwiązanie dla dzisiejszych problemów, to odpowiem, że nie, ale umiem liczyć. Niestety, politycy tego nie potrafią. Konfrontowani z liczbami, z twardymi faktami gubią się. Niestety, na ogół dziennikarze też nie znają odpowiedzi na zadawane pytania, a politycy z góry wiedzą, co chcą powiedzieć. Dziennikarze są niedouczeni, bo nie mają czasu się dowiedzieć. Liczy się szybkość informacji.
Cenionych dziennikarzy jest coraz mniej, dostają mniejsze pieniądze. Zatrudnia się szybkich wyrobników, tanich, ale ludzie tani są głupi. Nie przejmują się prawdą, tylko cieszą się, że mogą tu być. Kiedy wróciłem z Nowego Jorku do Detroit widziałem wielu dziennikarzy, których praca polegała na przytakiwaniu politykom. Ja miałem praktykę w Nowym Jorku, a tam zadawaliśmy trudne pytania. Kiedy w Detroit ktoś pytał polityka o przyrządzanie indyka na Święto Dziękczynienia, ja chciałem rozmawiać o kampanii wyborczej, pytałem o liczby. Starałem się wyciągnąć ich ze strefy komfortu.
PAP: Dlaczego został pan dziennikarzem?
Charlie LeDuff: Lubię ludzi, lubię podróże, a w pracy dziennikarza genialne jest to, że ci za nie płacą. Zaczynałem w czasach, kiedy miało się wrażenie, że dziennikarstwo jest bardzo ważne. Największe gazety miały okazałe budynki, w których mieściły się redakcje. Wypisywano na nich podniosłe sentencje, które robiły wrażenie. Na przykład: "Comfort the afflicted, and afflict the comfortable" (obowiązkiem prasy jest pocieszać zaniepokojonych i niepokoić zadowolonych – PAP). Miałem szczęście zaczynać w Nowym Jorku, to genialne miasto, które potrafi postawić do pionu. Pamiętam dzień swoich 30. urodzin. Pracowałem już w "New York Timesie", dobrze mi się powodziło. Dostałem na urodziny piękny kapelusz od żony, taki sam, jaki nosił mój ojciec. Idę sobie po Times Square, jest piękna pogoda, mijam jakiegoś gościa, mówię: "jak się masz?". A on do mnie: "a co, jesteś moim cholernym lekarzem?!". Potem jeszcze na ten kapelusz narobił mi ptak.
PAP: Ale wrócił pan z Nowego Jorku do Detroit.
Charlie LeDuff: Jak zaczynałem w "New York Timesie", nie było gwiazd wśród dziennikarzy, nie występowali w reklamach. To się zaczęło zmieniać, dlatego wróciłem do Detroit, chciałem powrócić do prawdziwego dziennikarstwa. Pisać książki w stylu "Na dnie w Paryżu i w Londynie" George’a Orwella. To jasne, że żaden dziennikarz zza biurka nie napisze dobrego reportażu, dlatego wyruszyłem do Detroit, a potem w podróż po Ameryce.
PAP: Pańskie reportaże o Ameryce czasów kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa to także opowieść o panu, pańskiej rodzinie. Od początku reporterskiej pracy miał pan pomysł na pisanie w stylu "gonzo", jak Hunter S. Thompson.
Charlie LeDuff: Tak naprawdę to mój wydawca wcisnął mi łatkę reportera piszącego w stylu "gonzo". Musiałem sprawdzić co, to znaczy, bo nie zdawałem sobie do końca sprawy. Jeśli spojrzymy na ten styl i to, że chodzi w nim o pisanie o sobie, wplatanie siebie w reportaż to tak - piszę jak Hunter S. Thompson. Chociaż on przecież pisał również znakomite fikcyjne historie. Ja piszę o sobie z kilku powodów. Sprawia mi to radochę. Poza tym nie za bardzo widzę siebie piszącego fikcję. Ale najważniejsze - tak sądzę - że tak naprawdę to podejście jest bardziej fair, a nawet bardziej obiektywne. Oceniam, ale daję się również poznać. Wiecie kim i jaki jestem, nie udaję nikogo, wiecie z czego wynikają moje oceny. Wreszcie pisanie to genialna przygoda.
PAP: Co pana najbardziej zaskoczyło w podróżach po USA? W ogóle jeszcze coś jest w stanie zaskoczyć? Kobieta prezydentem USA byłaby zaskoczeniem?
Charlie LeDuff: Kobiety to chyba najgorzej traktowana część naszego społeczeństwa. Zwróć uwagę, że kobietom jako ostatnim przyznano prawa wyborcze, szybciej dostali je czarnoskórzy. Niestety, kiedy pojawiła się kandydatka na prezydenta, to przybrała postać Hilary Clinton. A kobiety w ogóle się z nią nie identyfikują. Jej establishmentowe pochodzenie spowodowało, że najpierw przegrała z czarnoskórym, a potem z Trumpem. Ludzie czują, że są robieni w konia, balansują na granicy, mają domy spłacane pożyczkami, są uzależnieni od banków.
PAP: Chyba jednak zaskoczyły pana badania fryzur prezydentów Stanów Zjednoczonych. Ci "raczej nie słyną z atrakcyjnego owłosienia. Dwight Eisenhower miał nie tyle czoło, ile morenę czołową. John Adams? Makabra przywodząca na myśl gotowane jajko. Lyndon B. Johnson i Richard M. Nixon nosili taki sam ulizany fryz, ku trwającej dziesięć lat rozpaczy amerykańskich specjalistów od męskiej mody (…) wszystko to upiornie paskudne, bez dwóch zdań. (…) a teraz to…" – pisze pan w "Shitshow!".
Charlie LeDuff: Wreszcie ktoś zwrócił na to uwagę i zapytał mnie o fryzury prezydentów! Przeprowadziłem niemal naukowe badanie. Próbowałem poszukać wspólnych cech prezydentów, zestawić ich, a wśród nich osadzić Trumpa. Przygotowałem sobie portrety prezydentów USA. Wtedy zobaczyłem, ilu z nich podejmowało kuriozalne bitwy o fryzury. Zresztą zwróciłem na to uwagę wcześniej, w Nowym Jorku, chyba gdy Rudy Giuliani startował na burmistrza. Miał specyficzną zaczeskę. Widząc go pomyślałem, że ktoś z taką fryzurą chyba uwłacza poważnemu stanowisku. Podobnie jest z Trumpem.
PAP: W książce pisze pan również, że "biali mężczyźni uważali, że trzy zaangażowane strony – Bushowie, Clintonowie i media – dawno ich sprzedały. Dlaczego więc nie dać szansy bombastycznemu miliarderowi, nawet jeśli to kumpel z Goldman Sachs? Co mają do stracenia?".
Charlie LeDuff: Tak było. Nie mogę tylko zrozumieć, jak to się stało, że cały świat się tak zmienił, poszedł w stronę populizmu. Brazylijczycy też wybrali swojego Trumpa, populiści rządzą w Austrii, Włoszech, na Ukrainie wygrywa komediant, a Rosją wciąż rządzi Putin. Przejmuje się tym przede wszystkim ze względu na moje dzieci. Niestety o tym, że jesteśmy robieni w konia przekonają się na własnej skórze. Dojdzie do wojny i wszyscy będą zdziwieni, jak to się stało. A świat kipi, nie wiadomo tylko, kto ją wywoła, emigranci, a może narody będą walczyły same ze sobą. Może Polska też w końcu wykipi i miażdżona wcześniej przez dwóch sąsiadów, sama będzie chciała pokazać, że jest wielka.
PAP: W książce pisze pan "Ameryka jest największym eksperymentem w historii ludzkości, narodem złożonym z plemion, które usiłują przezwyciężyć odwieczne instynkty, społeczeństwem, które rozwija się poprzez rozum, a wyniszcza przemocą". A jaka jest Europa z pana punktu widzenia?
Charlie LeDuff: Tego właśnie chcę się dowiedzieć. Im więcej myślę o Europie, tym bardziej chciałbym napisać o niej reportaż. Póki co, zadziwia mnie, że ktoś chce w Polsce czytać książki o Ameryce. Może więc w Stanach przeczytają moją książkę o Europie. Pojadę do jednego kraju na zachodzie Europy, jednego na wschodzie, północy i południu. Może na wschodzie będzie to Polska.
PAP: W Polsce według badań Biblioteki Narodowej aż 62 procent rodaków nie przeczytało w ostatnim roku ani jednej książki.
Charlie LeDuff: To może tą jedyną będzie moja książka! Za granicą powiem, w Polsce czytają jedną książkę rocznie, i to moją.
PAP: Spędził pan już dużo czasu w Europie, pracował w wielu miejscach, m.in. na kutrze. Jaką najdziwniejszą pracę pan wykonywał?
Charlie LeDuff: Przed dziennikarstwem? Przemycałem haszysz.
PAP: Z Meksyku do USA?
Charlie LeDuff: To już zbyt dociekliwe pytanie.
PAP: Przytacza pan w książce raporty o przestępczości z lat 20 XX wieku i stwierdza, że w zasadzie nie różnią się od raportów policyjnych z teraźniejszych czasów. A książkę kończy pan stwierdzeniem, że "Jest łatwo się zniechęcić, kiedy człowiek patrzy w ekran, a potem idzie do łazienki (…) uświadamia sobie, płyniemy ściekiem, a sceneria ani na chwilę się nie zmienia. Bogaci mają bogactwa. Biedni mają dzieci. A prowadzący udaje oburzenie (…) za chwilę dalszy ciąg programu!". To znaczy, że przez lata nic się nie zmieniło?
Charlie LeDuff: Nic się nie zmieniło, poza tym, że zalewa nas niewiarygodna ilość fake newsów. Nikt tego nie kontroluje, bo liczy się czas, newsy od razu lądują w sieci. Sam jednak korzystam z różnych form dotarcia do ludzi, także podcastów w internecie. Dlatego na sieć nie będę narzekał. Liczy się tylko, żeby wejść do ludzi. Nie pisać o tym, co jest niżej z pozycji balkonu, na którym stoimy, ale zejść z niego i rozejrzeć się dookoła. Popatrzeć na niedopałki.
Książkę "Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje" ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.(PAP)
autor: Wojciech Przylipiak
wbp/ wj/