Prof. Zbigniew Mikołejko uważa, że awantura o spektakl "Golgota Picnic" to kolejna odsłona sporu o wolność. "Mogę stać z różańcem przed teatrem, mogę mieć transparent, ale nie wolno mi zagradzać drogi, bo wkraczam w obszar wolnego wyboru drugiego człowieka" - tłumaczy.
W związku z protestami środowisk katolickich i prawicowych odwołano spektakl "Golgota Picnic" Rodrigo Garcii, który miałbyć przentowany na festiwalu Malta w Poznaniu. W odpowiedzi ludzie kultury, artyści zorganizowali akcję czytania tekstu sztuki i projekcje w kilkunastu miejscach w kraju, co także wzbudziło liczne protesty.
PAP: Skąd taki sprzeciw wobec sztuki, której większość protestujących nie mogła nawet widzieć?
Prof. Zbigniew Mikołejko: Tak naprawdę nikt tej sztuki nie widział, nawet ci, którzy są jej zwolennikami, ale to wcale nie o to chodzi. To jest spór o zakres wolności. Ostatnio doświadczamy go w wielu miejscach, chociażby sprawa prof. Bogdana Chazana i kwestia deklaracji wiary lekarzy.
W sporze o spektakl mamy do czynienia z czymś, co historyk Wacław Sobieski nazwał "nienawiścią wyznaniową tłumów". On pisał o Polsce w XVII w.; wtedy atakowano innowierców podczas pogrzebów, ich świątynie. Dzisiaj atakuje się tych, którzy nie mieszczą się w bardzo wąsko pojętych granicach ortodoksji.
PAP: Osoby, które protestują przeciwko sztuce, często podkreślają zagrożenie ze strony zachodniej, zlaicyzowanej kultury.
Prof. Zbigniew Mikołejko: Dotknęła pani czegoś istotnego. Ze wszystkich badań nad postawami autorytarnymi wynika, że tymi środowiskami nieznoszącymi sprzeciwu i dążącymi do wyłączności zawsze powoduje strach, który pobudza emocje będące poza granicami rozsądku, a także normami prawnymi, bo mamy w końcu wolność słowa i żyjemy w kraju demokratycznym. Oni zachowują się tak, jakby demokracja nie była ważna, najważniejszy jest ich lęk. Religijność daje im pewność, a tu nagle ktoś wredny, o tajemniczej twarzy, czyni zamach na tę ich pewność, na ich religijność.
Protestujący traktują spektakl jako bluźnierstwo. W Polsce tymczasem nie mamy do czynienia z bluźnierstwem, bo ono jest odbiciem głębokiej religijności. To wszystko, z czym mamy do czynienia, odbywa się na powierzchni, obie strony w istocie nie znają sztuki i nie wiedzą, jakich wartości ona dotyka. Spór polega na tym, że jedna strona chciałaby ją poznać, a druga strona odmawia prawa do poznania. Niemożliwa jest w tych warunkach jakakolwiek debata.
PAP: Wolności wypowiedzi w tym sporze zostaje przeciwstawiona wolność wyznania. Gdzie leży granica tych wolności?
Prof. Zbigniew Mikołejko: Ta granica powinna się zarysować w mentalności tak: nie zgadzam się, protestuję, wyrażam moją niezgodę, poczucie zagrożenia, ale nie zabraniam, mogę stać z różańcem przed teatrem i krzyczeć, mogę mieć transparent, ale nie wolno mi nikomu zagradzać drogi, zabraniać, bo wtedy wkraczam w obszar wolnego wyboru drugiego człowieka. Owszem, mam prawo do wyrażenia sprzeciwu, ale nie mam prawa do przymuszania innego, by nie realizował swoich potrzeb duchowych, intelektualnych. Innymi słowy, nie mam prawa ściągać kiboli na festiwal, by nie dopuścili do spektaklu.
Ci ludzie mówią, że są fundamentalnymi chrześcijanami, ale tak naprawdę są zwolennikami potępianego przez Kościół relatywizmu.
PAP: Dlaczego?
Prof. Zbigniew Mikołejko: Uzależniają prawo do wolności wypowiedzi od tego, kto mówi i jak mówi. Tymczasem prawo do wolności wypowiedzi jest równe dla wszystkich. Nie ma tak, że ja je mam, bo jestem prawdziwym katolikiem, a ty nie, bo jesteś katolikiem liberalnym, a jedynym możliwym światem, którego możesz doświadczać, jest mój świat.
Odwróćmy ten spór i wyobraźmy sobie, że w Polsce próbuje się zakazać spektaklu o wymowie nacjonalistyczno-katolickiej, obrażającej uczucia mniejszości. Co by wtedy było?
Rozmawiała Magdalena Cedro (PAP)
mce/ mlu/ woj/