Weir żyje swoją historią, do tego stopnia, że potrafi ubierać się odpowiednio do czasów i historii, którą opowiada – mówi PAP Radosław Smużny, aktor dwukrotnie współpracujący z Weirem przy filmach „Pan i władca. Na krańcu świata” oraz „Niepokonani”. Australijski reżyser Peter Weir obchodzi 80 urodziny.
Peter Weir urodził się 21 sierpnia 1944 r. w Sydney. W swojej karierze wyreżyserował takie filmy, jak „Piknik pod Wiszącą Skałą” (1975), „Wybrzeże moskitów” (1986), „Stowarzyszenie umarłych poetów” (1989) i „Truman Show” (1998). Podczas najbliższego Festiwalu Filmów Fabularnych w Wenecji (28.08-7.09), artysta zostanie nagrodzony honorowym Złotym Lwem. Weir jest już laureatem honorowego Oscara za całokształt twórczości. W dwóch ostatnich filmach Australijczyka – „Pan i władca. Na krańcu świata” (2003) oraz „Niepokonani” (2010), udział wziął polski aktor Radosław Smużny.
PAP: Jak rozpoczęła się twoja współpraca z Peterem Weirem?
Radosław Smużny: Wszystko zaczęło się od festiwalu Camerimage w Toruniu, kiedy podczas jednej z edycji Weir przyjechał pokazać swój „Truman Show”. Okazało się, że od dłuższego czasu nosił się z zamiarem nakręcenia filmu „Pan i władca. Na krańcu świata”. Spacerując wówczas po Toruniu stwierdził, że Polacy mają w twarzach coś ciekawego i będzie chciał to wykorzystać. Pomimo początkowych oporów hollywoodzkich związków zawodowych, fundacja Tumult zorganizowała na jego zlecenie casting, w którym wyłoniono dziesięć osób z Polski. Byłem jedną z nich.
PAP: Coś takiego zdarza się niecodziennie...
R.S.: Dla mnie to wszystko było bardzo zaskakujące. Poszedłem na ten casting w takim lekkim szale. Przygotowywałem się wtedy do zagrania mojej pierwszej głównej roli w Teatrze Wiczy – „Czyściciel dywanów”. Próby kończyły się o 4 nad ranem, a „Gazeta Wyborcza” zamieściła wówczas ogłoszenie, że Peter Weir szuka ludzi zmęczonych życiem. Po jednej z takich prób przychodzi do mnie moja mama mówiąc, że przyjechał Peter Weir i mam iść na casting. Jaki casting? Jaki Weir? Ja mam teraz teatr – odparłem na wpół przytomny. Na co mama rzuciła tytuły „Piknik pod wiszącą Skałą” (1975), „Truman Show”… Szybko oprzytomniałem i pobiegłem. Był luty. Po pewnym czasie zdążyłem już o tym jednak zapomnieć, kiedy w maju dostałem telefon, że mam się stawić z paszportem na spotkaniu organizacyjnym, podczas którego dowiedziałem się, że za tydzień lecę na pół roku do Meksyku.
PAP: Historia trochę jak w filmie.
R.S.: Tak! Dla mnie to było nierealne. Dopóki nie wylądowałem w Los Angeles, to przyznam, że nie do końca w to wszystko wierzyłem. Potem zawieźli nas do Rosarito w Meksyku – do studia, gdzie kilka lat wcześniej nagrywano „Titanica” (1997). Jak zobaczyłem wielkość tego przedsięwzięcia, to zacząłem zdawać sobie sprawę w czym uczestniczę. Na miejscu był ogromny basen, ulokowany w taki sposób, że podczas filmowania linia jego horyzontu zlewała się z linią horyzontu oceanu, co dawało efekt płynięcia po otwartych oceanicznych wodach.
PAP: To wszystko musiało robić duże wrażenie.
R.S.: Tak, zdecydowanie. Tym bardziej, że przez środek tego basenu biegł rów o głębokości 12 metrów, w którym znajdowała się specjalna maszyneria, a na niej zbudowana jest replika statku, w zasadzie była to replika repliki, która oryginalnie pływa w San Diego, jako HMS Rose. Poszczególne pokłady, typu kabina kapitana i inne pomieszczenia, nagrywane były w oddzielnych halach. To było coś z czym nigdy wcześniej się nie spotkałem.
PAP: „Pan i władca”, nominowany był do Oscara za najlepszy film i reżyserię – ostatecznie zdobył statuetki za zdjęcia i montaż. Jak to jest trafić na plan wielkiej, hollywoodzkiej produkcji z takimi gwiazdami, jak Peter Weir, Russell Crowe? Aktorom z Polski nie zdarza się to zbyt często.
R.S.: To było bardzo wyjątkowe. Ostatecznie z Polski pojechało nas łącznie jedenastu. Jedna z osób jednak niezbyt dawała sobie rade, również językowo.
PAP: Czyli jednak nie brać przykładu z Himilsbacha i warto uczyć się języków?
R.S.: (śmiech) Na coś się ten angielski jednak się przydał. Ale z drugiej strony, to trafiając w taki tygiel kulturowy, gdzie są Amerykanie z różnych części kraju, Australijczycy, Anglicy, Szkoci, Irlandczycy i każdy mówi nieco inaczej, nie jest łatwo. Dobre trzy tygodnie zajęło mi zorientowanie się w tych wszystkich akcentach. Wracając jednak do poprzedniego pytania - przede wszystkim robi to ogromne wrażenie, cała ta doskonale przygotowana struktura. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, każdy wie co ma robić i to robi. Nie ma miejsca na przypadek. Żeby w ogóle wejść na plan, musieliśmy przejść trzytygodniowy trening, podczas którego uczono nas fechtunku, tego jak mamy się poruszać po statku, wszystkich aspektów dotyczących jego specyfiki. Każdy z nas musiał np. umieć obsługiwać okrętowe działo. U Petera Weira wszystko musi być doskonale przygotowane i zorganizowane. Ustawianie kamer potrafiło trwać po kilkanaście godzin. Któregoś razu puścił nam Pink Floydów – swoją ulubioną kapelę. Miało to na celu wprowadzenie nas w odpowiedni stan. U niego wszystko jest ważne. To wielki profesjonalista, detalista. Dużo rozmawia z ludźmi, bada swoim przenikliwym wzrokiem. Nikogo nie zaniedbuje, każda osoba na planie jest tak samo ważna i istotna – Russell Crowe, epizodysta.
PAP: Zagrałeś u boku Crowe’a, który był krótko po takich przebojach, jak „Gladiator” i „Piękny umysł”, co uczyniło go jednym z najważniejszych i najbardziej rozchwytywanych aktorów. Jaki był na planie?
R.S.: Co do Russella Crowe’a, to muszę powiedzieć, że jest wielkim przyjacielem Polski. Na swojej przyczepie miał wywieszone dwie flagi – polską i australijską. Pomimo tego, że był wtedy na absolutnym topie, to z jego strony nie było żadnego gwiazdorzenia. Grał z nami w rugby. Normalnie rozmawiał. Z własnej kieszeni kupił swojej załodze dodatkowe ubrania. Od samego początku wchodził z tobą w relację, co potem przekłada się na lepszą współpracę na planie. Ta cecha łączy Crowe’a i Weira. Zresztą myślę, że Weir bardzo świadomie angażuje podobnych sobie ludzi. Może wtedy stworzyć z nimi odpowiednią nić porozumienia.
PAP: Z Weirem współpracowaliście też na planie „Niepokonanych” (2010).
R.S.: To, że odezwali się do mnie po tych siedmiu latach, było dla mnie jednocześnie zaskakujące i fascynujące. Przy tym filmie oprócz epizodu, odpowiadałem również za przygotowanie aktorów do wygłaszania polskojęzycznych kwestii, m.in. Jima Struggesa i Saoirse Ronan. Co ciekawe, choć Colin Farrell grał w tym filmie Rosjanina, to wręcz zachwycił mnie swoim słuchem do naszego języka. Zaczynał wtedy spotykać się z Alicją Bachledą-Curuś i chciał poznać całe zwroty po polsku, dbał o odpowiedni akcent i dość dobrze mu to wychodziło. Nieco więcej pracy musiałem włożyć w przypadku Struggesa i Ronan (śmiech).
Tutaj podobnie, jak w przypadku „Pana i władcy” Weir starał się dbać o odpowiedni kontakt z aktorami. Podczas pracy z nim czuć tę opiekę, dzięki czemu aktor ma stworzoną przestrzeń do pokazania pełni swoich umiejętności. Potrafi słuchać aktora, ale też umie przekonać do własnej wersji.
PAP: A czym najbardziej ci zaimponował?
R.S.: Myślę, że tą swoją magią. Tym, że potrafi wytworzyć na planie taką atmosferę, że wielkość tego całego przedsięwzięcia staje się nieodczuwalna. Ciekawe jest również to, że Weir żyje swoją historią, do tego stopnia, że potrafi ubierać się odpowiednio do czasów i historii, którą opowiada. To wczuwanie się jest bardzo bliskie również Edowi Harrisowi, który podczas kręcenia jednej ze scen w „Niepokonanych” siedział kilka godzin w krzakach. Plan był w bułgarskim Borowcu, góry, minus piętnaście stopni, a Ed Harris siedzi kilka godzin w krzakach, w tym samym kostiumie w którym występuje w filmie i czeka na rozpoczęcie zdjęć. Mało tego, on ten swój kostium sam przygotowywał, zaszywając takie porcje chleba, jakie mogłaby mieć jego postać. Głodził się. Wszystko po to, by odpowiednio się wczuć. To niesamowite, ale jednocześnie bardzo zbieżne z kinem uprawianym przez Weira.
PAP: Kiedy rozmawialiśmy przed wywiadem powiedziałeś, że planujecie się spotkać z Weirem podczas festiwalu w Wenecji, gdzie reżyser odbierze honorowego Złotego Lwa. Będzie to niedługo po jego 80-tych urodzinach, czego będziesz mu życzył?
R.S.: Jest mi bardzo przykro, że Peter nigdy nie dostał Oscara za reżyserię. Otrzymał co prawda honorowego za całokształt pracy twórczej, ale jednak moim zdaniem zasłużył także na oddzielnego za reżyserię. Trochę podobna historia, jak z naszym Andrzejem Wajdą.
Przede wszystkim będę chciał mu pogratulować Złotego Lwa i bardzo podziękować za przygodę, którą dzięki niemu przeżyłem. Na planie „Niepokonanych” gościła moja żona, a wtedy jeszcze partnerka, mogę powiedzieć, że to właśnie tam staliśmy się rodziną. Petera traktuję jako kogoś w rodzaju jej założyciela za co mu bardzo dziękuję. Dodam też, że wystąpiłem w dwóch jego ostatnich filmach, jeżeli więc chce nakręcić kolejny, to musi mnie zatrudnić (śmiech). (PAP)
Rozmawiał Mateusz Wyderka
aszw/ szuk/