Zatrute opary Europy, dekadencja, są czymś podejrzanym z obcej perspektywy. Fascynujące jest móc zawieźć do Nowego Jorku trupa Europy - powiedział PAP reżyser Mariusz Treliński. We wtorek w Operze Narodowej odbędzie się polska premiera "Salome" w jego reżyserii.
Premiera "Salome" Richarda Straussa w reżyserii Mariusza Trelińskiego odbędzie się 22 marca w warszawskim Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Spektakl powstał w koprodukcji z Teatrem Narodowym w Pradze.
PAP: Przed chwilą wysiadł pan z samolotu; na spotkanie z widownią, odbywające się na kilka dni przed polską premierą "Salome" Straussa w pańskiej reżyserii przyleciał pan z Baden-Baden. Co działo się w Niemczech?
Mariusz Treliński: Odbyła się tam premiera "Tristana i Izoldy", przygotowanej na otwarcie sezonu nowojorskiej Metropolitan Opera. To koprodukcja naszej opery w Warszawie z nowojorską Metropolitan Opera, Baden-Baden i Pekinem. To bardzo prestiżowa koprodukcja, ponieważ jest to otwarcie sezonu w Met, więc spoczywała na nas duża odpowiedzialność, ale ogromnie się cieszymy, że zostaliśmy wybrani do tego projektu. To wyróżnienie.
PAP: Czy sukces w Nowym Jorku - entuzjastyczne recenzje w prasie i owacje na stojąco - to spełnienie artystycznych ambicji? Przyjęło się traktować Nowy Jork jako "szczyt"; "jeśli uda mi się tam, uda się wszędzie" - śpiewał Frank Sinatra.
Mariusz Treliński: Sukcesem dla naszej opery jest sam fakt, że pracujemy nad tymi spektaklami. Jak to zostanie odebrane, dopiero się okaże. Nie można być ślepym na bardzo konkretny kontekst - są miejsca ważne artystycznie i miejsca mniej ważne, mniej prestiżowe. Są miejsca, na które skierowane są oczy całego świata.
Gdy odbywa się premiera w Met, mamy do czynienia z transmisją przez internet do kilkudziesięciu krajów. Oznacza to automatycznie, że utworu wysłucha, spektakl zobaczy kilka milionów osób. To nie do przecenienia. Poeta bierze długopis i kartkę, skreśli na niej kilka słów - te słowa przeczytają miliony, albo tylko kilka osób. Jakoś wiersza jest od tego aspektu niezależna. Za każdym razem mamy do czynienia z intymną wypowiedzią, która ma być ważna dla mnie i dla widzów, którzy ją oglądają. Reszta to tylko kontekst. Ważny, ale jednak tylko kontekst.
PAP: Akcję "Salome" przeniósł pan w inny kontekst - w realia współczesności. Na jak wiele może pozwolić sobie reżyser w interpretowaniu klasycznego dzieła?
Mariusz Treliński: Reżyser może sobie pozwolić na wszystko, tyle, że potem ze wszystkiego będzie rozliczony. Niemiecki reżyser Hans Neuenfels zrealizował "Lohengrina", w którym bohaterowie przebrani byli za szczury i spektakl cieszy się szalonym powodzeniem. Nie ma reguł, jest wynik. Jeżeli decyduję się na pozornie absurdalną rzecz, ale ona przynosi skutek - wygrałem. Są widzowie i krytycy, oni oceniają moje ruchy; wydają opinię czy był trafiony, czy niekoniecznie.
Za każdym razem przeprowadzam osobisty rachunek sumienia. Nie znaczy to jednak, że sam się cenzuruję. Słucham "Tristana", słucham "Salome" i próbuję opowiedzieć tę historię. Problem polega na tym, że bardzo często widz operowy potrzebuje "zmiękczacza". Idąc do opery oglądamy spektakl, przedstawienie. Są widzowie, którzy chcą, żeby on ich dotknął, poruszył i są widzowie, którzy chcą być bezpieczni, chcą dostać to, czego oczekują.
Często używamy kadru, ramy - "Salome", która jest ubrana w suknie z epoki, trzyma głowę na pięknej srebrnej tacy tworzy piękny obraz. Nie wyobrażamy sobie, że sami moglibyśmy być Salome, która ścina głowę i całuje usta. Nie czujemy smaku śmierci i lepkiej krwi. Moim zadaniem jako artysty, jak to rozumiem, jest przebicie tej siatki bezpieczeństwa i zbudowanie sytuacji, w której realizacja dotknie nas tu i teraz. Używam różnych wytrychów, by uczynić tę historię bolesną dla nas dzisiaj.
Dla mnie jest to opowieść o rodzinie, w której panuje przerażająca relacja Heroda, który zabija swojego brata i żyje z jego żoną, jednocześnie od wielu lat żyjąc erotycznie z jej córką, swoją pasierbicą. To sytuacja porażająca, niemożliwa dla całej trójki. W tym kontekście głos Jochanaana staje się dla nich rodzajem membrany lęków - czymś w rodzaju sumienia. Każda z tych postaci widzi w nim coś innego: poczucie winy, zagrożenie, osąd.
PAP: Czy jest jakaś nić łącząca bohaterów "Salome", a także spektaklu "Jolanta/ Zamek Sinobrodego"?
Mariusz Treliński: To splot miłości i śmierci; wynalazek Wagnera, który wyprowadził sformułowanie "Liebestod" - moment najwyższego spełnienia, który jest także momentem uśmiercenia. To moment, w którym Salome całuje usta Chrzciciela, kiedy Sinobrody zaprasza Judytę do ostatniej komnaty, to moment, gdy w finale Wagnera następuje tajemnicze przekroczenie i transgresja. Z tym, że Wagner zrealizował chyba najgłębiej potrzebę tego tematu.
Te pierwsze opowieści są historiami psychoanalitycznymi, perwersyjnymi; trywializując, orgazm we Francji nazywany jest "małą śmiercią". W wypadku Wagnera te drzwi śmierci stają się początkiem - mamy do czynienia z sytuacją transgresji, przekroczenie i zjednoczenia, w której nie ma już Tristana, nie ma Izoldy, "jesteśmy my".
PAP: Często mam okazję rozmawiać z amerykańskimi muzykami jazzowymi, którzy podkreślają za każdym razem, że europejska widownia jest bardziej otwarta na ich muzykę niż publiczność w Stanach. Twierdzą, że Europejczycy są bardziej przyzwyczajeni, obyci do muzycznych eksperymentów i awangardy. Czy pokusiłby się pan o ocenę amerykańskiej widowni?
Mariusz Treliński: Trudno jest mówić o amerykańskiej widowni. Należy pamiętać, że Nowy Jork, San Francisco czy Los Angeles to nie jest Ameryka. To są zupełnie odmienne od siebie miejsca. W Nowym Jorku na widowni zasiadają z jednej strony ludzie pokroju Woody'ego Allena, z drugiej zatwardziali artystyczni konserwatyści. Trudno tu generalizować. Ameryka to miejsce kosmopolityczne. Wystawiane są zarówno spektakle Patrice'a Chereau i tradycyjne realizacje, których osobiście nie lubię.
Złośliwi krytycy amerykańscy mówią o nas "Euro trash". Kino i teatr autorski wydaje im się oglądaniem własnego pępka. Z drugiej strony odpowiadam złośliwie, że "Tristan" to najpiękniejszy egzemplarz neurastenii i europejskiej nadwrażliwości. To idiom artysty jak Kafka, Proust czy Chopin, gdzie ten rodzaj drżenia, lęku, niepewności jest kluczowy. To dekadencja, ale ona jest piękna i jest czymś co mnie uformowało. Zatrute opary Europy, które Niemcy doskonale znają choćby za sprawą pisarstwa Manna, są czymś podejrzanym z obcej perspektywy. Ale właśnie dlatego fascynujące jest móc zawieźć do Nowego Jorku trupa Europy i pokazać im, jak to wszystko pachnie.
Rozmawiał Piotr Jagielski(PAP)
pj/ agz/