W 1918 r. nie nastąpiło nic takiego, co przesądzałoby o tym, że odrodzone państwo przetrwa. O tym przesądził mądry i pracowity rok 1919. Można powiedzieć, że między rokiem 1918 a 1920 jest przestrzeń pozytywnej pracy – mówi PAP historyk prof. Andrzej Chwalba, autor książki „1919. Pierwszy rok wolności”.
PAP: W tym roku przypada nie tylko rocznica wyborów do Sejmu Ustawodawczego w 1919 r., lecz również wyborów kontraktowych w 1989 r. W tych pierwszych frekwencja wynosiła w niektórych okręgach 80–90 proc. Wiosną 1989 r., w warunkach względnie bezpiecznych i przy braku ekstremalnego niedostatku, była o blisko 30 proc. niższa. Skąd tak wielka różnica w podejściu do spraw ważnych dla państwa?
Prof. Andrzej Chwalba: To pytanie stawia i szuka na nie odpowiedzi bardzo wiele osób. Odpowiedź nie jest prosta. Dziś powszechne są badania opinii publicznej. Wówczas nie znano tego rodzaju sposobów oceny nastrojów społeczeństwa. Współcześnie możemy się zorientować, jakie motywacje kierują uczestnikami wielkich procesów społecznych. Dla dawnych epok pozostają nam wyłącznie analizy materiału źródłowego. Wybory w 1919 r. były dla wielu rodzajem „przygody”. Polacy traktowali udział w głosowaniu jako coś nowego, czego wcześniej nie doświadczyli. Pamiętajmy również, że o zwołaniu Sejmu dyskutowano od roku 1916. Ten temat był więc bardzo istotny w dyskusjach publicznych, także wśród ludu polskiego Galicji i Królestwa Polskiego.
Wielką pracę przygotowującą do udziału w wyborach wykonał również Kościół. Kapłani na polecenie biskupów po zakończeniu nabożeństw wzywali wiernych do udziału w wyborach i decydowania o kształcie Polski. Kolejnym powodem bardzo wysokiej frekwencji był udział kobiet. Przypuszczalnie frekwencja wśród kobiet była wyższa niż wśród mężczyzn. Oczywiście kobiety głosowały głównie na mężczyzn. Tylko ósemka kandydatek została posłankami na Sejm Ustawodawczy. To oczywiście spory sukces w porównaniu z innymi krajami, w których kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych lub głosowały wyłącznie na mężczyzn. Tradycyjny podział ról społecznych „nakazywał” kobietom tego rodzaju zachowanie przy urnie wyborczej.
PAP: „Nasz kraj jest jednym obszarem zniszczenia, jednym polem głodu, jednym szpitalem” – pisał w 1919 r. polityk Związku Ludowo-Narodowego Juliusz Zdanowski. W swojej książce często odnosi się pan profesor do ogromu zniszczeń, które ziemiom polskim przyniosła I wojna światowa i następujące po niej konflikty. Dziś pamięć o tamtym spustoszeniu została niemal całkowicie przesłonięta przez pamięć o klęsce, jaką była II wojna światowa. Czy jesteśmy w stanie ocenić skalę zniszczeń, „punkt startu” II RP?
Prof. Andrzej Chwalba: To zdecydowanie łatwiejsze pytanie niż to dotyczące wyborów, ale istnieje między nimi wyraźny związek. Politycy i kapłani obiecywali wyborcom, że pójście do wyborów to „wasza szansa”. Mówili, że pójście do urn może odmienić świat. Oczywiście kartka wyborcza nie odmienia rzeczywistości z dnia na dzień, nie sprawia, że aprowizacja jest lepsza i szybko odbudowujemy kraj. Stąd później pewne rozczarowanie i spadek frekwencji w kolejnych wyborach, a nawet dystansowanie się wobec demokracji.
Mamy dane dotyczące skali zniszczeń w dwóch regionach odrodzonej Polski – Galicji i Królestwa Polskiego. Zniszczenia były tam największe i najbardziej dotkliwe. Znamy nawet statystyki dotyczące poszczególnych powiatów i gmin. Z ogromną szczegółowością możemy określić liczbę domów, które uległy częściowemu lub całkowitemu zniszczeniu, jak duża część pogłowia bydła i trzody chlewnej została utracona. Szacuje się, że straty sięgały ok. 10 proc. przedwojennego PKB. Wydaje się, że po II wojnie światowej skala zniszczeń mogła być większa, ale pamiętajmy, że w latach 1914–1920 zniszczeniu uległy całe drewniane wsie. Wystarczył jeden pocisk zapalający, aby zapłonęło całe miasteczko lub duża wieś.
Jedynym regionem Polski, którego nie dotknęły działania wojenne, był zabór pruski. Jego potencjał będzie służył pomocą dwóm pozostałym zaborom. Stamtąd pochodziły pociągi ziemniaków, zboża i mąki, które wyruszały w stronę Królestwa Polskiego i Galicji. To była autentyczna pomoc, której nie sposób przecenić. Zniszczeniu nie uległy również zachodnie regiony Galicji, m.in. Kraków. Tymczasem w wielu gminach i powiatach odrodzonej Polski zniszczeniu uległo od 70 do 80 proc. zabudowań. Powracający tam uchodźcy nie mieli żadnych warunków do życia.
Kolejna różnica w porównaniu z okresem II wojny światowej bierze się z innego charakteru walk z lat 1914–1918. Polska była poprzecinana wielkimi sieciami okopów, zapór z drutu kolczastego oraz milionami lejów po bombach. Niekiedy walczące strony budowały nawet cztery lub więcej linii okopów. Skoro brakowało koni, wielkim problemem było zlikwidowanie tych przeszkód. Dotarłem do informacji o wsiach liczących półtora tysiąca mieszkańców, które nie dysponowały ani jednym koniem. To powodowało tak wyjątkowe sytuacje jak zaprzęganie do pługów kobiet. Zachowały się takie obrazki. Nie wystawia to dobrej oceny gospodarzom, którzy stosowali takie metody gospodarowania. Można powiedzieć, że „bat zawsze miał pan, czyli chłop”.
PAP: Czy entuzjazm wobec odzyskania niepodległości był tak powszechny jak dziś nam się wydaje?
Prof. Andrzej Chwalba: Na niepodległość i identyfikowanego z nią Piłsudskiego czekano od dawna. Uważano go wręcz za rodzaj mesjasza, który przyniesie wolność i narodzenie państwa. Elity, środowiska inteligenckie przyjęły wiadomość o jego powrocie z nieukrywanym entuzjazmem. Istnieje wiele relacji o ludziach rzucających się sobie w ramiona. Ten entuzjazm był jednak rozpisany w czasie. Najwcześniej pożegnano zaborców w Galicji, później w Królestwie Polskim. Reakcje z tych dwóch regionów odradzającego się państwa nakładają się na siebie.
W wypadku milionów, którzy żyli zwyczajnym dniem codziennym, trudno mówić o entuzjazmie. Ten mógł pojawić się dopiero wówczas, gdy odrodzone państwo polskie rozwiąże ich problemy, np. dostarczy drewno do odbudowy domów lub zagwarantuje dostęp do lasów państwowych, aby pozyskać budulec. Ten cały wielki wysiłek Kazimierza Wielkiego, który „stworzył Polskę murowaną”, został zaprzepaszczony. Po I wojnie światowej Polska stała się bardziej drewniana niż przed 1914 r. Podstawowym materiałem budowlanym było drewno. Cegielnie i cementownie nie pracowały. Pozostawało drewno. Brakowało również węgla do ogrzania domów w miastach. Dziś dyskutujemy nad jakością węgla. Wówczas na wagę złota był każdy opał. W tych warunkach mieszkańcy wsi dawali sobie radę lepiej niż mieszkańcy miast. Brakowało nie tylko węgla i drewna, ale również innych całkowicie podstawowych produktów, takich jak nafta czy sól. W tego powodu w momencie odzyskania niepodległości nie było wielkiego entuzjazmu.
PAP: Miasta były również ograbione z fabryk…
Prof. Andrzej Chwalba: Małe miasteczka stały się drewniane, a duże miasta dotknęła głęboka deindustrializacja. Centralne okręgi przemysłowe, takie jak okręg łódzki czy warszawski, zostały zdekapitalizowane. Maszyny fabryczne zostały wywiezione przez okupantów. Często pozostały tylko gołe mury fabryk. Niemcy wywozili nawet silniki z warszawskich tramwajów. Te na szczęście udało się odzyskać tuż po wojnie. Zagrabiono też kotły parowe, silniki elektryczne, z murów wyrywano kable. Pamiętajmy także o grabieży, której dokonali Rosjanie podczas ewakuacji w 1915 r. Z powodu pośpiechu nie udało im się wywieźć wszystkiego. To „dzieło” dokończyli Niemcy i Austriacy. To chyba największe oskarżenie wobec okupantów. Stan dewastacji polskiego przemysłu nie był tak wielki w 1945 jak w 1919 r.
PAP: Gdy czyta się wspomnienia z tego okresu, można odnieść wrażenie, że mieszkańcy Polski oraz rządzący radzili sobie wówczas dzięki umiejętnościom improwizacji. Tak było również z tworzoną niemal od podstaw armią…
Prof. Andrzej Chwalba: O tym zdecydowało także przyjęcie jedynego możliwego rozwiązania: korzystanie z już istniejących rozwiązań prawnych, które odrodzone państwo odziedziczyło po państwach zaborczych. Nie eksperymentowano z nowymi rozwiązaniami, ale zdecydowano, że polscy urzędnicy muszą „wejść w buty” urzędników, którzy pracowali dla zaborców. Można powiedzieć, że nastąpiła zmiana kadrowa podyktowana względami etnicznymi i religijnymi. Mimo to brakowało fachowców.
Dawne struktury administracyjne wykorzystywano też w armii. W obliczu wojny z bolszewikami i pozostałych konfliktów toczonych na wszystkich granicach zaciąg do armii prowadzono w oparciu o przepisy i struktury werbunkowe z czasów panowania rosyjskiego. Problemem było zorganizowanie armii. Środków brakowało na wszystko. Dlatego rozpoczęto „produkcję pieniędzy”. Już pod koniec 1919 r. zaczęła wzrastać inflacja. Rok później przybrała rozmiary „hiperinflacji”. Dochody państwa były sześciokrotnie lub nawet siedmiokrotnie niższe od wydatków. Wydatki na wojsko w 1920 r. wyniosły 60 proc. budżetu państwa. Dziś wydatki wynoszą 2 proc. PKB.
Nie było więc środków na inne dziedziny życia – aprowizację, oświatę, służbę zdrowia. Jedynym rozwiązaniem było przyjmowanie zagranicznej pomocy. Pierwsze dostawy pojawiły się w Polsce już na początku roku 1919. Działania te zawdzięczamy niezastąpionemu Herbertowi Hooverowi. Wprawdzie przyszły prezydent USA ma w Warszawie skwer swojego imienia, ale pamięć o nim niemal zaginęła.
Hoover był religijnym kwakrem i to jego wyznanie nakazywało mu niesienie pomocy. Miał również dług wdzięczności. Jego studia sfinansował Ignacy Jan Paderewski. Jak przystało na kwakra, pamiętał o tym. Dzięki niemu do Polski płynęła potężna fala pomocy. Można powiedzieć, że rzeczywiście była to fala, ponieważ pomoc dostarczano do Gdańska drogą morską, a potem wiślanymi barkami do Warszawy. Z tej pomocy korzystały miliony ludzi, szczególnie dzieci. Obejmowała ona żywność, mleko, kakao, ubranka dla dzieci, buty. Gdy Hoover przyjechał do Warszawy, zauważył, że wokół niego maszerują bose dzieci. Pierwszą jego decyzją było zapewnienie transportów bucików. Pomoc otrzymywali wszyscy potrzebujący, niezależnie od pochodzenia, stanu społecznego i wyznania.
PAP: Od dawna w polskiej historiografii trwa dyskusja nad bilansem całego dwudziestolecia międzywojennego. Jak wypadłoby takie podsumowanie osiągnięć wyłącznie dla roku 1919?
Prof. Andrzej Chwalba: Padają różne daty, które mają symbolizować moment odrodzenia państwa. Zwykle dotyczą października i listopada 1918 r. Należy jednak pamiętać, że wówczas nie nastąpiło nic takiego, co przesądzałoby, że odrodzone państwo przetrwa. O tym przesądził mądry i pracowity rok 1919. Można powiedzieć, że między rokiem 1918 a 1920 jest przestrzeń pozytywnej pracy. W 1919 r. mimo biedy, komplikacji, trudności udało się stworzyć państwo. Gdyby nie udało się wówczas stworzyć państwa, to nie miałoby ono szans wygrania wojny z Ukraińcami, a następnie bolszewikami. To był prawdziwy cud nad Wisłą.
PAP: W ostatnich latach opublikował pan trzy książki poświęcone okresowi odradzania się Rzeczypospolitej: „Wielką wojnę Polaków”, „Legiony Polskie” i „1919”. Czy to już zamknięta „trylogia”?
Prof. Andrzej Chwalba: Tak, to swego rodzaju tryptyk. Powstał w różnych wydawnictwach. Po zakończeniu prac nad „1919” otrzymałem od wydawnictwa zapytanie, czy napisze jeszcze jedną książkę poświęconą kolejnemu rokowi. Zaproponowano mi, abyśmy wygrali ten rok dla Rzeczypospolitej, wygrali bitwę warszawską i wojnę z bolszewikami. Z pewnością w przyszłym roku ukaże się również wiele innych książek i wspomnień dotyczących tego roku i zwycięstwa pod Warszawą, które było przecież największym zwycięstwem od czasów Wiednia. Gdy spojrzymy na leksykony pisane przez zagranicznych historyków, które zawierają informacje o największych i najważniejszych bitwach świata, zauważymy, że pojawiają się w nich trzy „polskie” bitwy: Grunwald, Wiedeń i Warszawa.
Kolejnymi dwoma latami historii odradzającej się Polski muszą się zająć inni historycy. Ja planuję zająć się zupełnie innym tematem. Będzie to biografia najważniejszej polskiej rzeki pod tytułem „Wisła jest kobietą”.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /