Po 10 latach od ataku terrorystycznego na szkołę w Biesłanie tragedia wciąż dzieli mieszkańców tego niewielkiego miasteczka u podnóża Kaukazu. Przyczyną podziału jest pomoc humanitarna płynąca z całego świata - piszą w książce "Pęknięte miasto. Biesłan" Zbigniew Pawlak i Jerzy Wlazło.
Mija 10 lat od ataku terrorystycznego na szkołę w Biesłanie w Północnej Osetii. 1 września 2004 r. kaukascy terroryści zajęli szkołę podstawową biorąc ponad 1,1 tys. zakładników, głównie dzieci, które uczestniczyły w uroczystej inauguracji roku szkolnego. 3 września siły specjalne wzięły budynek szturmem. Zginęły 334 osoby, w tym 186 dzieci. Rannych zostało około 700 osób. Okoliczności interwencji rosyjskich służb pozostają niejasne.
Pawlak odwiedził Biesłan niedługo po ataku na szkołę. Wysłuchał wtedy historii ponad 100 rodzin dotkniętych tragedią. Po 10 latach powrócił do nich, by zobaczyć, co się od tamtej pory zmieniło.
"Były dzieci, które przez rok odmawiały wejścia do budynku szkolnego. Innym powrót do klas zajął kilka miesięcy" - wspomina Pawlak. By nie pogłębiać podziału pomiędzy dziećmi dotkniętymi tragedią a resztą, utworzono klasy mieszane. Nauczycielom traktowanie uczniów równo przychodziło jednak z trudem, najczęściej stosowali taryfę ulgową wobec dzieci ze szkoły numer jeden, patrzyli przez palce na nieodrobione lekcje.
Dzisiaj najmłodsze roczniki świadków ataku terrorystycznego kończą szkołę. "Coraz częściej słyszy się, że nie chcą już specjalnego traktowania, przed nowymi znajomymi ukrywają swoją przeszłość. Dziesięć lat w tym wieku to bardzo dużo. Wspomnienia z sali gimnastycznej powoli bledną" - podkreślają autorzy.
Z traumą wciąż nie mogą sobie jednak poradzić rodzice dzieci, które zginęły w szkole. 10 lat temu córka Anity i Sejfiego Alana miała osiem lat. Na uroczystą inaugurację roku szkolnego przyszła z mamą i młodszą siostrą, roczną Milaną. Terrorystów płacz małych dzieci denerwował. 2 września zgodzili się wypuścić kobiety z małymi dziećmi. Oznaczało to, że ich starsze dzieci pozostaną w szkole same. Wiele matek nie chciało opuścić budynku. Jedna z nich oddała rosyjskiemu oficerowi niemowlę i wróciła na swoje miejsce przy starszej córce. Obie zginęły.
Anita chciała uratować obie córki, prosiła, by pozwolono wyjść obu dziewczynkom, a jej zostać. Gdy terroryści odmówili, zwróciła się do starszej córki: "Tutaj jest cała twoja klasa, jest twoja pani. Ja muszę wyjść, muszę nakarmić Milanę, zmienić jej pieluszki. Wieczorem przyjedziemy po ciebie z tatą i razem wrócimy do domu. Jak zawsze. Wieczorem znowu będziemy razem".
Po dwóch dniach Anita odnalazła Alanę leżącą na trawniku przed szkołą, postrzeloną w tył głowy. Dziewczynka próbowała uciekać jak inne dzieci.
Sejfi po tragedii dwukrotnie próbował odejść od Anity, oskarżał ją o śmierć córki. W końcu wraz z żoną zaangażował się w działalność Stowarzyszenia Matek Biesłanu, które domagało się od władz przeprowadzenia dogłębnego śledztwa i samo próbowało wyjaśnić okoliczności szturmu rosyjskich sił. Młodsza córka Anity i Sejfiego poszła do szkoły cztery lata temu. "Milana nie pamięta siostry, ale wie, że to jej zawdzięcza życie. Codziennie przychodzi do sali gimnastycznej i modli się w intencji Alany, według prawosławnego zwyczaju stawia świeczkę, próbuje z nią rozmawiać, czasem przynosi jej zabawki. Zna już cały rytuał, bo stał się częścią jej dzieciństwa" - czytamy.
Według Pawlaka i Wlazły pomoc humanitarna płynąca z całego świata podzieliła mieszkańców tego niewielkiego miasteczka u podnóża Kaukazu. "Są takie rodziny, których - pomimo starań - nigdy nie spotkałem, bo ile razy przyjeżdżałem, to były akurat w Szwajcarii, Austrii, Grecji czy na Majorce. Jak na ironię, dziesięć lat po zamachu ofiarom tamtych wydarzeń żyje się łatwiej" - uznał Pawlak.
Niejednokrotnie słyszał od mieszkańców: "Gdybym był w tej szkole, dzisiaj moje dzieci miałyby z czego żyć. Może bym przeżył. Przecież wielu przeżyło".
Od kiedy w Biesłanie zlikwidowano wszystkie fabryki, ludzie nie mają pracy. "Dla tych, którzy byli zakładnikami w szkole, przyszły duże pieniądze. Kupili sobie mieszkania. Odremontowali domy. Kupili dobre samochody. Na wakacje jeżdżą za granicę" - napisali.
Pawlak zauważa, że w tym trzydziestopięciotysięcznym miasteczku wszyscy 10 lat temu doświadczyli życiowego okrucieństwa. "Dlatego pomoc powinna trafić do wszystkich" - podsumowuje.
Książka "Pęknięte miasto. Biesłan" ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. (PAP)
mce/ dym/ mow/