
„Fenomen wielomilionowej polskiej emigracji do Stanów Zjednoczonych przed I wojną światową warto postrzegać nie tylko jako rozpaczliwy akt ludzi skrajnie zdeterminowanych, usiłujących uciec od przerażającej biedy i przeludnienia wsi. Niektórzy z nich działali jak bardzo świadomi przedsiębiorcy. Mimo braku szkół i dość powszechnego analfabetyzmu w głowach mieli klarowny biznes plan. I większość osiągnęła sukces!” – czytamy.
Ponad 100 lat temu, z ziem nieistniejącego od ponad wieku państwa polskiego, ruszyła fala ludności. „Prawdziwy exodus. […] To największa emigracyjna fala, jaka kiedykolwiek odpłynęła z terenów polskich” – ocenia autor. Do Stanów Zjednoczonych przybyły wtedy prawie trzy miliony emigrantów. „Brali święte obrazy, różańce, suchary i kiełbasę na drogę i ruszali w wielki świat. W nieznane. Pełni obaw, co ich czeka na obcym lądzie, pełni nadziei na lepszy los. Prababcie i pradziadkowie dzisiejszej Polonii” – czytamy.
Jak pisze Terlecki, „do nabrzeży Nowego Jorku i Bostonu przybijały statyki z Europy wiozące dość dziwnych przybyszy. W oczach miejscowych, w większości dość zamożnych, protestanckich Anglosasów, byli zdecydowanie +inni+: niepiśmienni, nieznający angielskiego, katolicy, skrajnie biedni, dopiero co wyzwoleni od pańszczyzny, bez kwalifikacji do pracy w przemyśle czy rzemiośle, a nawet na nowoczesnej farmie, poddani cara lub któregoś z dwóch innych cesarzy – mieszkańcy polskich wsi. Wyruszyli do Ameryki, choć wcześniej ani oni sami, ani nikt z rodziny czy sąsiadów nie podróżował dalej niż o dzień drogi koniem, czyli najwyżej kilkadziesiąt wiorst”.
Z do niedawna jeszcze pańszczyźnianych chłopów stawali się obywatelami najsilniejszego już wkrótce kraju na świecie, dumnymi fundatorami imponujących kościołów – „polskich katedr”. Polscy emigranci dali dowód niezwykłej ofiarności także w 1918 r., kiedy ponad 20 tys. z nich ponownie przepłynęło Atlantyk. „Tym razem w drugą stronę. I już nie +za chlebem+, ale po wolność. Wolność dla tych, którzy zostali w kraju” – pisze Terlecki.
Książka ma również dla autora wymiar prywatny, a motywem przewodnim są losy pradziadka, Mikołaja Terleckiego, który wraz z żoną i synkiem, w 1912 r. na pokładzie transatlantyku „Lapland” przybył na Ellis Island. Poznajemy niezwykłe historie, jak cała wieś składała się na opłacenie kosztów wyjazdu, a samą podróż organizował miejscowy proboszcz. Nie wiemy jednak, co działo się z Mikołajem, gdy przybył już do USA. Efektem wielomiesięcznych poszukiwać dotyczących dalszych, amerykańskich losów pradziadka jest zbiorowy portret Polaków w Ameryce.
„Imigranci polscy w USA stworzyli silną, liczną i dobrze zorganizowaną społeczność. Dobrze zorganizowaną, ale tylko na poziomie parafii. Poza jej bezpiecznym kręgiem wpływ zamkniętych w swoich etnicznych dzielnicach, gorzej wykształconych polskich Amerykanów na politykę największego mocarstwa świata był niewielki. Mniejszy niż innych (nie zawsze liczniejszych) grup etnicznych – ocenia Terlecki. Jak dalej dodaje, „Paderewski – podpowiadający prezydentowi Wilsonowi treść +polskiego+ punktu w jego orędziu do Kongresu – to wyjątek. […]Później jeszcze raz Polonii udało się wpłynąć w sposób fundamentalny na bieg historii, gdy Polska – mimo obiekcji Rosji – była w 1999 przyjmowana do NATO. Dumą Polonusów były piękne, imponujące polskie katedry. Wzbudzały podziw i zazdrość, ale też niezrozumienie i irytację nie-Polonusów”.
Książka „Po dolary i wolność” Dariusza Terleckiego ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/