Po 50 latach od śmierci Witold Gombrowicz dołączył do grona tradycyjnie podnoszących samopoczucie Polaków postaci, jak Kopernik, Chopin czy Maria Skłodowska-Curie. Całe życie się z tego wyśmiewał. Teraz też pewnie chichocze - mówi prof. Jerzy Jarzębski.
PAP: Czemu Gombrowicz wywoływał od zawsze takie emocje, a i dziś, pół wieku po śmierci, ma zaciekłych przeciwników?
Jerzy Jarzębski: Gombrowicz budził nienawiść - to oczywiste. Pisarze, którzy żądają dla siebie takiego zakresu swobody, jakiego on żądał, muszą okropnie denerwować tych, którzy są związani z jakimś określonym systemem ideologicznym czy systemem wartości. Coś takiego jest w Gombrowiczu, że wielu chciałby mieć go po swojej stronie, ale on się wymyka. Gombrowicz wyprzedzał swoją epokę, a jego pomysłami karmić się mogli wszyscy myśliciele-nowatorzy, także po śmierci pisarza. Dlatego on sam uważał się za pierwszego egzystencjalistę, potem za pierwszego strukturalistę, ale pasowały też do niego poststrukturalizm, postmodernizm, dekonstrukcja, gay criticism, teorie społeczne Bourdieu, psychoanaliza Lacana itd. Od wielu lat pojawiali się ideolodzy, literaturoznawcy, krytycy patrzący na literaturę przez filtr poglądów politycznych, powołując się na Gombrowicza. Obecnie jesteśmy świadkami prób podejmowanych przez ludzi prawicy, żeby zjednać sobie jego ducha i wykazać, że on był właściwie konserwatystą, że nieomal wierzył w Boga. Podejmowane są nawet próby zestawiania jego "Dziennika" z zapiskami Wyszyńskiego z Komańczy. Powiedzmy jasno: dla Gombrowicza było jasne, że Bóg jest tworem człowieka, nie odwrotnie.
PAP: Przed śmiercią Gombrowicz był świadkiem swego rodzaju spełnienia swoich marzeń, triumfu młodości. Podobno wydarzenia 1968 roku we Francji oglądał na ekranie telewizora. Co o tym myślał?
J. J.: On był dość sceptyczny wobec tego wybuchu entuzjazmu. Jeżeli Kot Jeleński uznał wydarzenia '68 roku we Francji za spełnienie fantazji Gombrowicza na temat młodości, sam Gombrowicz raczej zachował dystans. Ci młodzi, piękni i zbuntowani Francuzi byli bardzo lewicowi, nadmiernie lewicowi można powiedzieć, popierali Pol Pota, Mao Zedonga... A Gombrowicz miał wtedy zwrot w kierunku konserwatyzmu, współpracował z Dominique de Roux, prawicowym krytykiem literackim... Moim zdaniem ten jego zwrot w stronę konserwatyzmu pod koniec życia, to była reakcja na owczy pęd, który wtedy prowadził wszystkich do bardzo przejaskrawionej lewicowości. On był raczej sceptyczny.
PAP: Można łatwo zrozumieć sceptycyzm wobec rewolucji 1968 roku Miłosza czy Mrożka, którzy poznali komunizm na własnej skórze, ale Gombrowicz?
J.J.: Nie żył w komunizmie, ale i nie miał co do niego złudzeń. W pierwszym tomie "Dziennika" są zdania o dymach Kołymy i czołgach na ulicach Budapesztu, które w pierwszym polskim wydaniu zostały wycięte przez cenzurę. Te 16 wersów dzięki temu zyskało wielką popularność, wszyscy je czytali w odpisach. Gombrowicz nie znosił wszelkiego rodzaju systemów politycznych i ideologicznych, które ograniczały wolność jednostki. Moja własna, nieco uproszczona definicja lewicy i prawicy opiera się na przekonaniu, że ludzie lewicy uważają wartości wyznawane przez wspólnotę za wynik międzyludzkich negocjacji, a prawica zakłada, że są one obiektywne, niejako dane od Boga, a naszym zadaniem jest nauczenie się żyć wedle nich. W takim rozumieniu Gombrowicz był po lewej stronie. On bardzo dobitnie mówił, że wartości w jego świecie są tworem ludzi. Ale jednocześnie podkreślał: "Nie róbcie ze mnie taniego demona. Ja będę po stronie porządku ludzkiego (i nawet po stronie Boga, choć nie wierzę) aż do końca moich dni, także umierając". Bo wprawdzie to wspólnota ustanawia wartości, ale one – raz ustanowione – stają się fundamentem, którego nie można bezkarnie naruszać.
PAP: Może się wydawać, że Gombrowicz odcinał się od polityki, bo jednoznaczne deklaracje są w "Dzienniku" jednak bardzo rzadkie..
J.J.: Pisał "Dziennik" głównie w Argentynie, gdzie za jego czasów działo się bardzo wiele - najpierw była rewolucja Perona, potem generałowie objęli władzę. Gombrowicz unikał jak ognia deklaracji politycznych, nie odnosił się do argentyńskiej rzeczywistości, bo sam czuł się zagrożony.
PAP: Dlaczego?
J.J.: W Argentynie był na widelcu policji jako homoseksualista, mógł obawiać się nawet deportacji, a na pewno sporych nieprzyjemności. Dlatego też nie znosił, gdy wspominano publicznie o jego orientacji seksualnej, a z poglądami politycznymi się nie afiszował. To była praktyczna przyczyna, ale były też inne - nie znosił przyszpilenia, zaszufladkowania. Był np. ewidentnie biseksualny. W heteroseksualizmie przeszkadzało mu, że relacja między ludźmi, kobietą i mężczyzną, bardzo szybko zaczynała wiązać się z takim czy innym przymusem, zaraz pojawiali się rodzice, ciotki, a wszyscy wpychali zakochanych w koleiny małżeństwa, obowiązkowej prokreacji itd. Gombrowicz wydrwiwał skutki miłości m.in. w "Ferdydurke" - kontekst mamusiowatości natychmiast niszczy czar Młodziakówny... A jego erotyzm był z natury anarchiczny, wyłamujący się ze stereotypów, co go raczej spychało w kierunku represjonowanego społecznie homoseksualizmu, pod warunkiem jednak, że i on nie ulegnie jakiejś sztampie.
PAP: Ten pojedynek z "Ferdydurke" to klasyczny przykład gombrowiczowskich gier, które z powodzeniem uprawiał na gruncie towarzyskim. Bywał w tych grach bezwzględny. Czy kiedyś przegrał i musiał się poddać?
J.J.: Z pewnością przegrywał jako chłopiec w starciach ze starszymi braćmi i to go wiele kosztowało. Pewnie dlatego musiał nauczyć się dominowania w towarzystwie. Ale to wymagało użycia masek. Świadczy o tym scena opisywana wielokrotnie przez Zofię Chądzyńską, która podczas któregoś sylwestra ujrzała przypadkiem Gombrowicza wpatrującego się w ciemność za oknem z tragicznym wyrazem twarzy. On się zorientował, że ktoś patrzy i powiedział - nie podglądaj mnie. Ta anegdota nasuwa myśl, że dla Gombrowicza gra nie była beztroską zabawą, a eksperymentem, próbą samorealizacji, którą można podjąć tylko we współdziałaniu z innymi, bo oni temperują nasze zachowania, pozwalają określić nasze granice. Dopiero grając – odkrywamy reguły gry i naszą rolę w niej. A te reguły postępowania są jakąś prawdą o świecie, do której Gombrowicz zawsze dążył próbując zrozumieć sens swego życia. Jego gra jest czymś szalenie poważnym.
PAP: Gra zakłada, że jest w niej jakiś cel, jakaś wygrana. O co chodziło Gombrowiczowi?
J.J.: Przeważnie o przekłucie bańki złudzeń interlokutora na własny temat, ustawienie relacji na poziomie człowiek-człowiek przez wyśmianie ról społecznych? Bardzo charakterystyczna jest relacja pomiędzy "Dziennikiem" a "Kronosem". W "Dzienniku" Gombrowicz może jeszcze stosować jakąś konwencję literacką, w "Kronosie" to próba zapomnienia o literaturze, stworzenia kalendarium, w które Gombrowicz się wpatruje, próbując zrozumieć, co mu się w życiu przydarzyło, dlaczego jest w tym a nie w innym miejscu, jaki jest tego sens.
PAP: Czy Gombrowicz powinien być w lekturach szkolnych?
J. J.: Tu moje zdanie nie jest do końca sprecyzowane. Gombrowicz fatalnie dużo traci na "przerabianiu" w szkole, zwłaszcza, że nie ma znowu tak wielu nauczycieli, którzy rozumieją, o co w nim chodzi. To jest trudny pisarz i jako lektura szkolna może okazać się poważnym wyzwaniem. Z drugiej strony - scena z "Ferdydurke", gdzie uczniowie zmuszani są do wyznania, że Słowacki wielkim poetą był i za to go kochają, na pewno wzbogaciłaby samoświadomość i uczniów, i nauczycieli. Jeśli z kolei ja miałbym wybrać fragment do czytania w szkole to zaproponowałbym pierwszy rozdział "Dziennika".
PAP: Z nieśmiertelną frazą "Poniedziałek - ja, wtorek - ja..."?
J.J.: Na tym można doskonale pokazać, w jaki sposób Gombrowicz konstruował swoje relacje w Dzienniku. Nie pamiętam, jakiego dnia Józefa Radzymińska przysłała mu ten stos czasopism, o którym Gombrowicz pisze na samym początku pierwszego rozdziału książki. Ale nie był to piątek. Tymczasem Giedroyc proponuje dopisać do istniejącego tekstu przedmowę, co autor decyduje zastąpić tym słynnym czterokrotnym „ja” włożonym w quasi-dziennikową ramę dni tygodnia. Ale ta fraza rozpisana na cztery dni nie może zacząć się w środku tygodnia, więc Gombrowicz przesuwa Radzymińską na piątek, aby to wszystko lepiej brzmiało. Bo literacka dzielność Dziennika ważniejsza jest od literalnej prawdy przekazu. Ale dalej jest stuprocentowo prawdziwa i wiarygodna rozprawa z grzechami polskiego patriotyzmu
PAP: Ostrze krytyków Gombrowicza kieruje się przeciwko jego stosunkowi do polskości, wyśmiewaniu świętych mitów narodowych.
J.J.: A jednak Gombrowicz, krytykując polskość, więcej robił dla Polski niż jego patriotyczni oponenci. Przede wszystkim wytłumaczył Polakom, że klękanie przed ojczyzną jest rzeczą niebezpieczną, bo niszczy racjonalne myślenie, zakłóca racjonalną ocenę świata. W Polsce na długo przed Gombrowiczem była duża grupa, która upierała się, że Polacy zawsze byli najlepsi i najsprawiedliwsi i głoszą to nadal, lekceważąc fakty historyczne. Gombrowicz pokazał, że Polak może się czuć naprawdę spełniony, kiedy zyska dystans do ojczyzny i przez to stanie się w swoich sądach suwerenny i po prostu mądrzejszy.
Drugi sposób, w jaki Gombrowicz zasłużył się Polsce to jego intelektualna sprawność i nowatorstwo myślenia. Francuski profesor Jean Pierre Salgas w swojej książce o Gombrowiczu zauważył na przykład, że Francuzi mogą wyciągnąć dla siebie z jego lektury wnioski dotyczące oswojenia się z własnym prowincjonalizmem. W nieoczekiwany sposób pisarz z polskiej prowincjonalności zrobił problem uniwersalny. Na przykład Gombrowicz jest bliski Francuzom, jako ktoś, kto przeżywał i rozumiał, czym jest drugorzędność, słaba pozycja narodu, z którego się pochodzi. Francuzi musieli w ostatnim stuleciu zaakceptować pozycję narodu, który kiedyś miał decydujący wpływ na kulturę światową, a teraz już nie ma. Paryż jest czcigodnym muzeum, ale centrum świata jest w Ameryce, tam robi się karierę. To jest zasługa Gombrowicz dla kultury światowej - zrobienie z prowincjonalności swego rodzaju atutu, wybicie się ponad wymiar, gdzie ma to jakiekolwiek znaczenie.
PAP: Gdy ukazał się ostatni tom "Mojej walki" Karla Ove Knausgarda polscy krytycy piali z zachwytu, że bohater książki, w tym wypadku sam autor, czytuje "Dziennik" Gombrowicza...
J.J.: Gombrowicz całe życie wyśmiewał taką postawę. Tłumaczył, że to żałosne, żeby podbudowywać się takimi rewelacjami. Skazuje to Polaków na wieczną podrzędność, to powtarzanie innym, że jesteśmy narodem, który wydał Chopina, Marię Skłodowską-Curie a wręcz Kopernika, z czego przecież żadna chwała nie wynika dla „pana Ziembickiego z Radomia”. Gombrowicz miałby dołączyć do tej listy „polskich geniuszy”? To byłoby bardzo zabawne, jakbym słyszał jego złośliwy chichot...
Jerzy Jarzębski - znawca twórczości Witolda Gombrowicza, Brunona Schulza i Stanisława Lema, emerytowany profesor zwyczajny na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor m.in. takich prac, jak "Gra w Gombrowicza" (1982), "Powieść jako autokreacja” (1984), "W Polsce, czyli wszędzie. Studia o polskiej prozie współczesnej" (1992), "Podglądanie Gombrowicza" (2000), "Wszechświat Lema" (2002), "Gombrowicz" (2004), "Proza: wykroje i wzory" (2016), "Schulzowskie miejsca i znaki" (2016), ”Gry poetyckie i teatralne” (2018) „Miasta, rzeczy, przestrzenie” (2019).
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/