Jako pierwsi zobaczyli szczątki tych, których polskie władze od lat bezskutecznie poszukiwały. Tysiące pomordowanych przez Sowietów żołnierzy, wrzuconych do zbiorowych mogił. Za to, co zobaczyli i opisali, mieli płacić przez długie lata.
Napisana przez prof. Tadeusza Wolszę – historyka i politologa książka, która po raz pierwszy ukazała się właśnie w języku angielskim, nie jest kolejną monografią na temat zbrodni katyńskiej i jej reperkusji międzynarodowych – tych powstały już tysiące. Pracę przetłumaczoną na angielski wydała Fundacja im. Janusza Kurtyki, a współfinansuje ją z programu „Patriotyzm Jutra” Muzeum Historii Polski. Na rynku amerykańskim publikuje ją Carolina Academic Press. Jesienią będzie specjalnie promowana w USA - z udziałem w spotkaniach za oceanem prof. Wolszy.
Polska wersja – „Dotyk Katynia” - jest na rynku od dwóch lat. Autor otrzymał za nią I Nagrodę w Konkursie im. Janusza Kurtyki. Za to, że szczegółowo udokumentował i opisał wojenne i powojenne losy osób, które w 1943 r., gdy Niemcy ujawnili mord katyński, wyjechały na miejsce zbrodni, by przekonać się o jej skali i potwierdzić, kto ją popełnił. Nie wszyscy – a byli wśród nich np. naukowcy, pisarze, fotoreporterzy, lekarze wojskowi - zrobili to z własnej woli. Część zdawała sobie sprawę, iż niemiecka machina propagandowa wykorzysta to makabryczne odkrycie do swoich celów. Niektórzy wyruszyli tam na zlecenie władz Polskiego Państwa Podziemnego czy Polskiego Czerwonego Krzyża. Ich naoczne świadectwo jest do dziś nieocenione.
Już po arcytrudnej wyprawie ludzie ci byli narażeni na prześladowania niemieckie, a po wojnie zostali „wpisani na listę osób szczególnie niebezpiecznych dla polskich i sowieckich komunistów”. Zagrożeni aresztowaniami nierzadko musieli opuścić PRL lub ukrywać się. Represje dotknęły także uczestników delegacji z innych krajów.
Służby specjalne PRL wyjątkowo interesowały się tymi, którzy od 1943 r. byli zaangażowani w sprawę wyjaśnienia mordu katyńskiego.
Autor pisze o losach ponad 50 osób, których nazwiska udało się ustalić. Dla wielu decyzja o wyjeździe do Katynia była bardzo trudna. Nie tylko z racji konieczności oglądania dowodów masakry tysięcy rodaków. Niemcy wyjątkowo głośno krzyczeli o sowieckiej winie, wykorzystując wszelkie środki propagandowe, a przecież Polska była w stanie wojny i z nimi, i z Sowietami. W 1943 roku nie można jeszcze było przewidzieć, kto okaże się zwycięzcą II wojny. W dodatku Niemcy starali się ściągnąć na miejsce zbrodni także intelektualistów, dziennikarzy i specjalistów medycyny z Zachodu. Ale nagłośnienie zbrodni katyńskiej w wielu krajach miało dla polskich ofiar znaczenie.
Prof. Wolsza wskazuje, że wśród Polaków, którzy od kwietnia do czerwca 1943 r. byli w Katyniu są m.in. delegacje PCK z Warszawy i Krakowa, dziennikarze i literaci, w tym Ferdynand Goetel, robotnicy z zakładów pracy czy jeńcy z niemieckich oflagów. Przyjeżdżały tam też osoby, które zamierzały odnaleźć i zabrać szczątki swych bliskich.
Natomiast niektórzy naukowcy zrezygnowali z tego wyjazdu m.in. z powodu obaw, iż uznane to zostanie za kolaborację z niemieckim okupantem. Na przykład żaden przedstawiciel Lwowa nie skorzystał z takiej oferty.
Ta wyprawa, mimo moralnych wątpliwości, miała niebywałe znaczenie. Ferdynand Goetel, jak i kilka innych osób z delegacji PCK, który udał się do Katynia za wiedzą Delegatury Rządu na Kraj, przygotował po powrocie do kraju szczegółowy raport. Dostarczył go m.in. władzom Obozu Polski Walczącej. Do raportu dołączył nazwiska pierwszych 36 zidentyfikowanych ofiar, w tym generałów Mieczysław Smorawińskiego i Bronisława Bohaterewicza. Ten dokument trafił m.in. do Komendanta Głównego AK Stefana Roweckiego „Grota”. I tak jednak wkrótce zaczęto oskarżać autora raportu o współpracę z prasą gadzinową. Inni uczestnicy wyjazdu także spotkali się z takimi zarzutami.
Delegat z Wilna, znany pisarz Józef Mackiewicz, wyjechał do Katynia po uzyskaniu zgody władz Polskiego Państwa Podziemnego. Zdecydowano nawet, że po powrocie ma o tym, co zobaczy, pisać w kontrolowanych przez Niemców gadzinówkach. A wspaniale pisać potrafił. Przywiózł też z Katynia – podobnie jak inni uczestnicy delegacji – wiele pamiątek: odznaczenia, strzępy listów ofiar, guziki z orłami itd.
Rolę „tajnego męża” – jak pisze autor książki – wypełniał w Katyniu delegat Komendy Głównej AK Jan Mikołajczyk.
Dokumentację ikonograficzną z miejsca zbrodni przygotowywał Kazimierz Didur, osobisty fotograf Hansa Franka i – co okazało się dopiero niedawno – współpracownik AK. Także on przekazywał tę dokumentację przedstawicielom Polskiego Państwa Podziemnego.
Goetel został przez władze komunistyczne Polski oskarżony o kolaborację z Niemcami, był ścigany listami gończymi. Przez rok ukrywał się w krakowskim klasztorze. Zdradzony przez poetę Adama Ważyka – wówczas zażartego komunistę, musiał uciekać z Polski. Z fałszywym paszportem holenderskim dotarł do Wojska Polskiego we Włoszech. Oczyszczony z zarzutów kolaboracji został oficerem prasowym Drugiego Korpusu. W 1946 r. wyjechał do Londynu.
Dr Jan Zygmunt Robel, choć w Katyniu nie był, faktycznie kierował w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej zespołem, który starał się ustalić dokładną listę zamordowanych przez NKWD. Dlatego dla Sowietów i on był niewygodnym świadkiem zbrodni. Został uwięziony w prywatnej willi, był też wielokrotnie przesłuchiwany.
W ręce NKWD wpadli też m.in. dr Konrad Orzechowski, Stanisław Kłosowicz i Bolesław Smektała. Deportowano ich do łagrów w Związku Sowieckim. Przesłuchiwany był nawet ks. kanonik Stanisław Jasiński, osobisty wysłannik metropolity krakowskiego kard. Adama Sapiehy do Katynia.
Represje, w tym aresztowania, spotkały też wielu innych. Dla Sowietów i polskich komunistów ich uczciwe świadectwo o tym, co widzieli, było niebezpieczne przez dziesiątki lat. Nie wszyscy wytrzymali prześladowania. Zdarzały się przypadki odwoływania pierwotnych relacji. Większość świadków jednak „zachowała się jak trzeba”.
Dr Marian Wodziński, lekarz, musiał uciekać z kraju. Ksiądz Tomasz Rusek z kolei, choć w Katyniu nie był, przez lata ukrywał się przed UB. Nie był na miejscu zbrodni, ale i tak w 1952 roku został zatrzymany w Gdyni i aresztowany, wreszcie skazany na kilka lat więzienia za „sianie defetyzmu swoim kazaniem na temat mordu katyńskiego, czym miał nawoływać do jednoczenia się z okupacyjną władzą hitlerowską”.
Taka była cena prawdy o zbrodni. Zresztą nawet ci, którzy wyemigrowali, byli inwigilowani.
Tragiczne były także losy prokuratora Romana Martiniego, który na zlecenie Sowietów od czerwca 1945 roku prowadził śledztwo przeciwko Ferdynandowi Goetlowi, Janowi Emilowi Skiwskiemu, Marianowi Wodzińskiemu i Franciszkowi Urbanowi Prochownikowi pod zarzutem ich kolaboracji z Niemcami, a w szczególności udziału w przedsięwzięciach propagandy hitlerowskiej mającej „rozpowszechniać wśród społeczeństwa polskiego wiedzę o zbrodni sowieckiej w Katyniu”. Sowieci dość szybko jednak z postępowania zrezygnowali. Natomiast Martini w marcu 1946 r. został zamordowany w mieszkaniu w Krakowie w dziwnych okolicznościach. Sprawa rzekomo miała charakter czysto kryminalny, ale od początku nie wykluczano, iż prawdziwe przyczyny mogły być inne.
Prześladowani i oskarżani o współpracę z Niemcami świadkowie sowieckiej zasługują na taką pracę. A fakt, że jej angielska wersja trafia nawet za ocean, to kolejny krok w upowszechnianiu wiedzy na temat nigdy nierozliczonej zbrodni przeciwko ludzkości, jaką był mord w Katyniu.
Książkę wydała Fundacja im. Janusza Kurtyki.
Ewa Łosińska
Źródło: MHP