Decyzję o tym, że Zuzanna Ginczanka nie jest poetką, którą warto się zajmować, podjęto na zjeździe literatów w Szczecinie w 1949 r. Na pewno wpływ na to miał fakt, że pochodziła z rodziny bogatych Żydów – mówi prof. Izolda Kiec, autorka książki „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt”.
MHP: Dlaczego dopiero 75 lat po śmierci Zuzanny Ginczanki pojawia się jej biografia i wybór wierszy?
Izolda Kiec: Decyzję o tym, że Zuzanna Ginczanka nie jest poetką, którą warto się zajmować, podjęto na zjeździe literatów w Szczecinie w 1949 r. Na pewno wpływ na to miał fakt, iż pochodziła z rodziny bogatych Żydów. Jednak już wtedy Jan Śpiewak, który przyjaźnił się z Zuzanną, przygotowywał wybór jej wierszy. I choć na zjeździe padła sugestia, żeby przerwać prace nad tym tomikiem, to jednak dzięki jego uporowi udało się go wydać.
Niestety, Śpiewak uważał się za lepszego poetę niż Ginczanka i „poprawił” jej utwory. Kiedy zaczęłam pisać jej monografię, która zarazem była moją pracą doktorską, musiałam dużo czasu poświęcić na przywrócenie ich autorskich wersji. To był rok w 1993. Ginczanki wtedy jeszcze prawie nikt nie znał. Ja sama poznałam ją przez zupełny przypadek. Moja mama miała w swojej biblioteczce mały wybór jej wierszy. Kiedy je przeczytałam, wpadłam w zachwyt.
MHP: W pani książce „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” często pojawia się słowo „zdrada”. Kiedy po raz pierwszy poetka została zdradzona?
Izolda Kiec: Pierwsi zdradzili ją rodzice. Piętno ich zdrady całe życie towarzyszyło Ginczance. Kiedy się rozwiedli, ojciec wyjechał do Berlina, a stamtąd z drugą żoną udało mu się w połowie września 1939 r. uciec do Stanów. Mama Zuzanny też wyszła drugi raz za mąż i wyjechała do Hiszpanii.
Zuzanna Gincburg, bo wtedy tak się nazywała, została z babcią w Równem Wołyńskim. Babcia ją bardzo kochała, ale wspomnienie tego, że rodzice ją opuścili, musiało być dla niej bardzo bolesne. O ojcu opowiadała na przykład, że jest aktorem w Hollywood, co było nieprawdą. Ale tak chciała sobie wytłumaczyć jego zdradę. Lepiej było być zdradzonym dla sztuki niż dla innej kobiety.
MHP: Sztuka zaczęła w jej życiu szybko odgrywać dużą rolę. Kiedy sięgnęła po pióro?
Izolda Kiec: Jej mama po wojnie napisała do prof. Kazimierza Wyki list, w którym zapewniała go, że Zuzanna wierszyki i ballady zaczęła pisać już w wieku 3 lat. Ale z tego czasu nic się nie zachowało.
Pierwsze wiersze, które znamy, pochodzą z pisemka gimnazjalnego „Echa szkolne” z 1931 r. W 1934 r. Zuzanna wzięła udział w konkursie poetyckim organizowanym przez „Wiadomości Literackie” i zdobyła w nim wyróżnienie. Wtedy po raz pierwszy zaistniała.
MHP: A o czym opowiadają wiersze dorastającej Zuzanny?
Izolda Kiec: Wiersze, które były publikowane w szkolnej gazetce, są zdecydowanie inne niż te, które udało się odnaleźć w jej rękopisach. Te pierwsze dotyczą lekcji, kolegów, tego, że czytała pod ławką książkę.
Jednak najciekawsze utwory kryły się w jej rękopisach. W nich jest prawdziwa Zuzanna, która pisała o tym, jakie w latach 30. konwenanse obwiązywały kobiety i przeciwstawia je faktycznym pragnieniom i rzeczywistości młodej dziewczyny. Pisała o dojrzewaniu, obserwowaniu własnego ciała, rodzącej się seksualności. Dzisiaj wciąż czytelników zachwyca niezwykła zmysłowość tych wierszy.
MHP: A dlaczego pisała po polsku, choć w domu jej babci mówiło się po rosyjsku?
Izolda Kiec: Dla niej polski był językiem poezji. W jednym ze swoich ówczesnych utworów napisała „Mowa moja jest dla mnie krajem”. Ze względu na język wybrała swoją przynależność narodową. To był czas, kiedy dokonywała się w Polsce rewolucja poetycka, kiedy swoje tomiki wydawali Skamandryci, kiedy już pojawiali się ich epigoni.
Ona doskonale znała życie literackie w Warszawie, we Lwowie, gdyż do Równego przyjeżdżali młodzi poeci i jej o nim opowiadali. Byli wśród nich tacy pisarze jak Józef Łobodowski czy twórcy związani z grupą Wołyń, którzy stacjonowali w koszarach 45 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych. Przyjeżdżał tam też młody student polonistyki Jan Śpiewak.
MHP: Ci mężczyźni, zarówno w Równem, jak i potem w Warszawie, najczęściej Zuzannę zdradzali. To dziwne, zważywszy na jej urodę, niebywałą inteligencję. Dlaczego była darzona tylko przelotnym uczuciem?
Izolda Kiec: Mężczyznom imponowało to, że mogą pokazać się z kobietą o tak niebywałej urodzie. Przyjemnie było spacerować z nią po ulicy, kiedy wszyscy się za nią oglądali. Ale rzeczywiście, te związki były bardzo powierzchowne. Była postrzegana przez mężczyzn jako ozdoba.
MHP: Poważnie potraktował ją jedynie Julian Tuwim. To on wprowadził ją w środowisko Skamandrytów.
Izolda Kiec: Na pewno pomógł jej w debiucie, choć nie jestem przekonana, czy to wsparcie poety zadecydowało o jej przeprowadzce do Warszawy. Owszem, poznał ją ze Skamandrytami, ale ona nie uległa jakoś specjalnie ich wpływowi. Nie widzę w jej poezji poetyki tej grupy, słynnej „skamandryckości”. Zuzanna szybko wymknęła się temu kręgowi towarzyskiemu i zaprzyjaźniła się z młodymi pisarzami, wśród których byli satyrycy ze środowiska „Szpilek” czy Witold Gombrowicz i jego znajomi. Stąd tytuł mojej książki „Nie upilnuje mnie nikt”. Bo Ginczanka zarówno w poezji, jak i w życiu szła własną drogą.
MHP: Ale nie każda młoda poetka wydawała wówczas swój debiutancki tomik w prestiżowym wydawnictwie Jakuba Przeworskiego.
Izolda Kiec: To prawda, jednak nie spotkałam się z twardym dowodem na protekcję Tuwima w tej sprawie. Nie potrafię tego dowieść, ale wydaje mi się, że jej debiut książkowy „O centaurach” z 1936 r. był w jakiejś mierze finansowany przez babcię, która była osobą bardzo zamożną i wspierała poetyckie ambicje wnuczki.
MHP: Wnuczki, która odniosła jednak sukces. Drukowano ją w literackich pismach, bywała w Małej Ziemiańskiej, spotykała się z interesującymi ludźmi, prowadziła naprawdę barwne życie. Jednak z pani książki wynika, że mimo tego wciąż była smutna. Skąd brała się ta jej melancholia?
Izolda Kiec: Myślę, że wynikało to z braku głębszych związków z ludźmi. Tę jej samotność widać w jej wierszach. Z biegiem czasu stają się one wprawdzie harmonijne, klasyczne, ale wyłaniający się z nich obraz poetki jest z roku na rok coraz bardziej tragiczny.
Lubię jej wiersz „Obcość”, w którym pisze, że nic nie jest w stanie wyrazić ani nikt zrozumieć istoty jej izolacji, smutku… Widzę ją wciąż jak siedzi na wystawie apteki babci w Równem i patrzy na świat przez szklaną szybę.
MHP: Może ten jej smutek brał się też stąd, że przeczuwała zbliżającą się katastrofę?
Izolda Kiec: Ona znaki tej katastrofy z pewnością dostrzegała. Jest taki wiersz „Współczesność” z 1937 roku, który pokazuje, jak jej świat zaczyna się rozpadać. Można to dostrzec też w satyrach, które publikowała w „Szpilkach”. Widać w nich jak bardzo ją dotykały antysemickie wystąpienia, które miały miejsce w tamtym czasie w Warszawie.
Zresztą bardzo osobiste przeczucie śmierci odkryła w sobie wcześniej. „Mam w sobie śmierć nieuchronną, jak igła krążąca w żyłach” – pisała już jako nastolatka. Jest też wiersz „Ucieczka”, w którym widzi siebie jako kościotrupa. Ale z drugiej strony napisała też wiersz „Maj 1939”, w którym wprawdzie przeczuwała, że coś się w jej życiu zmieni, ale jeszcze nie wiedziała, czy będzie to miłość czy wojna. Te jej odczucia falowały, miała wciąż nadzieję, że te najgorsze rzeczy jej nie dotkną. Gombrowicz wspominał, że gdy wiosną 1939 r. spacerowali po Warszawie, to jej powiedział, iż na tę zbliżającą się wojnę, każdy powinien zaopatrzyć się w truciznę. Ona się z tego śmiała. Ale może to był śmiech przez łzy?
MHP: Gdzie zastała ją wojna?
Izolda Kiec: W Równem. Wyjechała tam do babci na wakacje. Na pewno wierzyła w to, że wróci do Warszawy, ponieważ nie zlikwidowała tam swojego mieszkania. Dzięki temu ocalały jej rękopisy. Zabrał je stamtąd, razem z albumem ze zdjęciami i portretem poetki, Eryk Lipiński.
MHP: Kiedy jej babcię władze sowieckie wyeksmitowały z pięknej kamienicy do przybudówki, Zuzanna wyjechała do Lwowa. Dlaczego?
Izolda Kiec: Tak prawdopodobnie zdecydowały z babcią, to było dla niej bezpieczniejsze. Poza tym we Lwowie początkowo kwitło życie literackie. Zuzanna uczestniczyła w pracach Związku Pisarzy, brała udział w zakrojonej na niemałą skalę akcji przekładowej, w ramach której przetłumaczyła na polski m.in. wiersz Majakowskiego.
Jednak jej sytuacja znacznie się pogorszyła, kiedy Niemcy wkroczyli do Lwowa. Nie chciała iść do getta i dlatego musiała się ukrywać. Z jej wyglądem było to trudne, choć miała fałszywe papiery, według których była Ormianką. Mieszkała w kamienicy, której lokatorzy dostali przydziały lokalowe od Rosjan. Niegdysiejsza jej właścicielka była z tego powodu niezadowolona. I to właśnie owa Chominowa, której nazwisko pada w najsłynniejszym wierszu poetki „Non omnis moriar”, zadenuncjowała Zuzannę Niemcom. I to nie raz, tylko kilkakrotnie.
Jednak Ginczance zawsze udało się jakoś wykupić, uniknąć aresztowania. Zastanawiał mnie długo fakt, że Ginczanka tak późno uciekła ze Lwowa. Wszyscy już stamtąd wyjechali, a ona jednak wciąż tkwiła w mieszkaniu, gdzie groziło jej realne niebezpieczeństwo. Myślę, że wynikało to stąd, iż chciała być jak najbliżej babci. Kiedy jednak dowiedziała się, że najdroższa jej osoba zginęła, zdecydowała się na ucieczkę do Krakowa.
MHP: Tam był już jej mąż Michała Weinziehera, za którego wyszła, kiedy Lwów okupowali jeszcze Rosjanie. Dlaczego zdecydowała się na ślub z człowiekiem, którego nie kochała?
Izolda Kiec: On był dosyć znaną osobistością we Lwowie, z wykształcenia prawnikiem, a z zamiłowania krytykiem sztuki. Był wysoko postawionym urzędnikiem, przy którym czuła się bezpiecznie. Ale było coś jeszcze ważniejszego. Dzięki niemu Ginczanka mogła poprawić los babci. Znalazłam w dokumentach informację, że w styczniu 1940 roku, kiedy Zuzanna wyszła za mąż, babcia przeniosła się z przybudówki do tego samego domu, w którym wcześniej mieszkała. Jej mężowi udało się być może przekonać do tego władze radzieckie. Zuzanna tym małżeństwem po prostu chciała pomóc babci.
MHP: Zuzanna i Michał byli dość niekonwencjonalną parą. Ona szybko związała się z malarzem Januszem Woźniakowskim. Jak ten związek traktował jej mąż?
Izolda Kiec: Michał był przyjacielem Janusza i doskonale wiedział o romansie swojej żony. Ale go akceptował. Nawet jak Zuzanna z Januszem uciekli ze Lwowa, mieszkali jakiś czas razem z Michałem w Krakowie. Później ona ukrywała się w Swoszowicach. Janusz u niej pomieszkiwał, a Michał ich odwiedzał.
MHP: Jak taki niezależny duch, jakim była Ginczanka, poradził sobie z przebywaniem ponad rok w ukryciu?
Izolda Kiec: Dotarłam do relacji, z której wynika, że najgorsze było dla niej poczucie osaczenia, czekanie, że przyjdą po nią, że to jest ostatni moment życia, że zaraz wszystko się skończy. Ten rok bardzo zmienił ją fizycznie. Zależało mi na tym, żeby na okładce książki znalazł się jej portret właśnie z tego okresu. Widzimy tu już nie uśmiechniętą dziewczynę, tylko zamyśloną, wręcz zaszczutą kobietę, wiedzącą doskonale, że czeka ją śmierć.
MHP: Bo znowu została zdradzona. Została aresztowana przez gestapo w mieszkaniu przy ul. Mikołajskiej w Krakowie i przewieziona do tamtejszego więzienia. Jak tam ją traktowano?
Izolda Kiec: Często była brana na przesłuchanie, gdzie się nad nią znęcano, wyrywano włosy, z których zawsze była tak dumna. W końcu rozstrzelano ją najprawdopodobniej na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie, gdzie odbywały się egzekucje więźniów.
MHP: Znamienne jest, że z celi wysłała list, w którym prosiła, żeby przesłać jej nietypowe jak na taką sytuację rzeczy, np. szpilki do włosów. Czy ten ostatni list nie był przypadkiem ostatnim jej wierszem?
Izolda Kiec: Możemy tę listę niezbędnych jej w więzieniu rzeczy tak traktować. Ale ja mam ciągle nadzieję, że jej ostatnie wiersze jeszcze się znajdą. I to te zarówno pisane w kryjówce, jak i później w celi. Byłoby to naprawdę wielkie odkrycie.
Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP
____________
Prof. Izolda Kiec jest literaturoznawczynią, teatrolożką, kulturoznawczynią, prezeską Fundacji Instytut Kultury Popularnej. Na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu pracuje w Katedrze Kuratorstwa i Teorii Sztuki.