Upalny czerwiec, więdnące liście i zbiegowisko; matki z dziećmi, babcie z dziećmi, trochę starszych mężczyzn i przeciskające się między dorosłymi dziesięciolatki. Krajobraz społeczny zmienia się wolniej niż ustrój, więc taki obrazek można by zobaczyć i teraz, chociaż inny jest krój radiowozów, inny jest na nich napis i inne, mniejsze są niebieskawe kłęby benzyny.
To jednak scena sprzed 60 lat, z upalnego czerwca w Gliwicach, gdzie 24 czerwca doszło do konfrontacji wiernych i zakonników z siłami milicyjnymi i robotnikami usuwającymi krzyż przy kościele franciszkanów.
W odróżnieniu od bardziej znanych (choć też omawianych jedynie w monografiach poświęconych historii miast lub relacji państwo–Kościół w PRL) starć w Nowej Hucie, w Zielonej Górze czy w Kraśniku w wyniku starcia nie doszło do żadnych poważniejszych obrażeń: ktoś skarżył się na pobicie, komuś wytrącono rękę, komuś strącono czapkę służbową, ale protestujących udało się rozproszyć, zanim, jak w wyżej wspomnianych miastach, w ruch poszły pałki i kamienie. Może dlatego o starciach w Gliwicach nie wspomina się nawet w specjalistycznych wydawnictwach czy przewodnikach po mieście?
Jeśli tak, to niesłusznie: już 24 czerwca zatrzymano 37 osób, z których kilkanaście stanęło przed sądem. Kilka życiorysów zostało nieodwołanie zmienionych, kilka powołań – złamanych; w pamięci lokalnej pozostała żywa po 60 latach pamięć krzywdy. Także dlatego dobrze, że Adam Dziurok i Bogusław Tracz sięgnęli do wielu źródeł, od materiałów zgromadzonych przez IPN i archiwów Kurii Diecezjalnej po relacje uczestników protestu – żeby opisać, godzina po godzinie, przebieg wydarzeń, które z początku wydają się rozwijać niespiesznie i niegroźnie jak nostalgiczny film czy powieść opisujące czasy małej stabilizacji, coś na kształt „Yesterday”, filmu Radosława Piwowarskiego: powolne krążenie pism między Radą Narodową a parafią, pisane kulkowym długopisem ogłoszenia w sosnowej gablotce, zdziczałe sady i ogrody, którymi można przemykać, zanim nadjedzie milicja.
To są jednak emocje i skojarzenia towarzyszące lekturze: na poziomie warsztatu mamy do czynienia ze spełniającą wszelkie wymogi warsztatowe monografią, która pokazuje Gliwice 1960 jako swego rodzaju „przypadek graniczny”: od rozwoju wydarzeń takiego jak dwa miesiące wcześniej w Nowej Hucie czy niemal rok wcześniej w Kraśniku naprawdę dzielił zebranych jeden ostrzejszy gest manifestantów czy milicji. Pozwala to zadać pytanie o liczbę podobnych protestów, które również nie rozwinęły się do poziomu pełnowymiarowej, brutalnej konfrontacji i pamięć o nich zachowała się na poziomie parafii czy diecezjalnego archiwum – zarazem stanowiąc dla miejscowej społeczności przestrogę, ogranicznik działań, przypomnienie o rzeczywistej naturze relacji politycznych.
„Przypadek gliwicki” – jeśli wolno napisać o nim w tak bezosobowy sposób – stanowi zarazem świetną ilustrację sytuacji u progu lat sześćdziesiątych, kiedy nakładają się na siebie dwa procesy: odchodzenie reformatorskiej ekipy Gomułki od, jak to wówczas określano, „zdobyczy Października”, i jednoczesne zaostrzanie konfrontacji z Kościołem, tyle że prowadzonej nie tak jednoznacznie represyjnymi metodami, jak przed rokiem 1956.
W pewnym sensie można zresztą konflikt z Kościołem postrzegać jako element „przykręcania śruby” po 1956 r., różni jednak oba procesy dynamika. Odchodzenie od Października dokonuje się niepewnie, zrywami, można mówić raczej o dekompozycji obozu reformatorskiego, a zarazem sprawująca władzę ekipa szuka oponentów przede wszystkim politycznych: wśród konkurujących frakcji, od puławian po rewizjonistów, wśród coraz bardziej dystansującej się inteligencji. Spór z Kościołem i dążenie do jego marginalizacji są stałe, przy czym w dekadzie lat sześćdziesiątych władza ludowa próbuje przeciwstawiać się mu z użyciem środków administracyjnych, cenzorskich czy inwigilacyjnych.
Ten odwrót zaczyna się już pod koniec 1956 r., kiedy to szef Urzędu ds. Wyznań Jerzy Sztachelski w często cytowanej deklaracji, szczerej, bo złożonej w gronie towarzyszy, uznał, że „fala wzrostu nastrojów religijnych miała swoje źródło w „+odśrubowaniu+ naszego dotychczasowego postępowania”. Liberalizacja „październikowa” trwała jeszcze siłą rozpędu – w grudniu 1956 r. uregulowano kwestię obsady stanowisk kościelnych – ale kontrofensywa zaczyna się już w kilka miesięcy później: w 1957 r. powołane zostaje Towarzystwo Szkoły Świeckiej oraz Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli, rok później zaś KC PZPR oficjalnie występuje przeciw „ofensywie wojującego klerykalizmu” i zleca demonstracyjną rewizję z konfiskatami w Instytucie Prymasowskim Ślubów Narodu na Jasnej Górze; rusza groteskowa (także w nazwie) „akcja dekrucyfikacyjna”.
Jedną z najpoważniejszych płaszczyzn konfrontacji między państwem a Kościołem staje się kwestia budowy nowych świątyń. Państwo, forsujące industrializację i urbanizację w kolejnych planach pięcioletnich, podkreśla zarówno brak zainteresowani, jak brak środków materialnych na budowę kościołów, zarazem sprawując niemal monopol w zakresie obrotu materiałami budowlanymi (ten marginalny niby wątek okaże się bardzo wyraźny w „sprawie gliwickiej”, gdzie franciszkanie pozwolili sobie na samodzielne pozyskanie granitu). A przecież są to lata boomu demograficznego, gdy z roku na rok rośnie liczba ludności, a zatem i wiernych: w nowo budowanych ośrodkach (jak Nowa Huta) tłumy wydeptują miedze do małych kościołów w okolicznych wsiach, w „starych” miastach (jak Gliwice) tłoczą się w nieremontowanych od dawna kościołach.
Ta niespełniona potrzeba stała też za wybuchem w Gliwicach. By doń doszło, potrzeba było jednak jeszcze kilku elementów zapalnych: dystansu między miejscowym biskupem a zakonem franciszkanów, brakiem zdecydowania zarówno lokalnej administracji, jak zakonników jednakowo przekonanych, że „jakoś się ułoży”, wreszcie – to bardzo istotne – gotowości władz do gry kartą „mienia poniemieckiego”, jakie formalnie stanowił teren sporny między parafią a miastem. Odtworzenie wszystkich tych zmiennych również stanowi o wartości monografii IPN.
Wojciech Stanisławski
Źródło: MHP