Główny oskarżony ws. zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów Robert S. tłumaczył we wtorek przed sądem, że naładowaną broń podczas napadów rabunkowych nosił ze sobą jedynie „na wszelki wypadek”. Po raz kolejny przekonywał też, że nie był jedyną osobą decyzyjną w gangu karateków.
Proces dotyczący zabójstwa b. premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony ruszył przed Sądem Okręgowym w Warszawie w sierpniu ub.r. Prokuratura oskarża Roberta S. o uduszenie Piotra Jaroszewicza oraz zastrzelenie jego żony, a Dariusz S. i Marcin B. oskarżeni są o współudział w zabójstwie b. premiera. Wszyscy trzej to b. członkowie tzw. gangu karateków, który w latach 90-tych dokonał kilkudziesięciu napadów rabunkowych.
Na wtorkowej rozprawie Robert S. po raz kolejny podkreślał, że z perspektywy pozostałych dwóch oskarżonych "wygodne" jest twierdzenie, że w ramach grupy, w której wspólnie działali, to on decydował o wszystkim. Zaznaczył, że faktycznie miał "decydujący głos" oraz "posłuch", ale "nie absolutny". "To nie odbywało się na takiej zasadzie, że ja decydowałem o wszystkim, ja typowałem te wszystkie miejsca (do napadów - PAP)" - mówił.
Oskarżony pytany był m.in. o fakt zabierania na napady naładowanej broni. Jak podkreślała prokuratura, z wcześniejszych wyjaśnień wynika, że broń miała służyć jako straszak, więc nie musiała być załadowana. S. tłumaczył, że robił to "na wszelki wypadek". Podkreślił, że po pierwszym napadzie, podczas którego za pomocą broni musiał uciszyć psa, miał świadomość, że może dojść do kolejnych podobnych sytuacji. Jak dodał, łącznie w czasie działalności gangu użył broni cztery razy.
Po raz kolejny został też poruszony wątek słów Dariusza S., który według relacji Roberta S. miał chwalić mu się, że "ma na koncie kilka głów". Pytany, czy słowa te zostały do niego skierowane przy świadkach, Robert S. zaprzeczył. "On to mówił bezpośrednio do mnie, bez świadków" - odparł. Dopytywany, czy uwierzył w tę wypowiedź, oskarżony odparł, że brał pod uwagę, iż może to być prawda.
"Dariusz S. miał skłonność do takiego popisywania się, odgrywania jakichś ról w towarzystwie, ale tutaj to była wypowiedź skierowana bezpośrednio do mnie – potraktowałem to jako coś, co było prawdopodobne" - powiedział Robert S.
Prokuratura zarzuciła trzem mężczyznom zasiadającym na ławie oskarżonych napad rabunkowy na posesję Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji w warszawskim Aninie w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r., podczas którego mieli wspólnie zamordować Piotra Jaroszewicza, zaś Robert S. miał zabić Alicję Solską-Jaroszewicz. Robertowi S. zarzucono również zabójstwo małżeństwa S. w 1991 r. w Gdyni oraz usiłowanie zabójstwa mężczyzny w Izabelinie w 1993 r. Grozi im kara dożywotniego pozbawienia wolności.
Według prokuratury, w dniu napadu oskarżeni przez wiele godzin obserwowali posesję ofiar. Po wejściu do domu Jaroszewiczów przez uchylone okno łazienki Robert S. obezwładnił Piotra Jaroszewicza uderzeniem w tył głowy znalezioną bronią palną. Oskarżeni przywiązali mężczyznę do fotela. Z kolei Alicja Solska–Jaroszewicz została skrępowana i położona na podłodze w łazience. Oskarżeni przeszukali dom, zabrali z niego - poza dwoma pistoletami - 5 tys. marek niemieckich, pięć złotych monet oraz damski zegarek.
Jak wskazuje prokuratura, prawdopodobnie w momencie opuszczania przez sprawców domu pokrzywdzonych, już w godzinach wczesnoporannych, Piotr Jaroszewicz wyswobodził się z więzów. Napastnicy znów posadzili go w fotelu. Następnie, gdy dwaj sprawcy trzymali go za ręce, Robert S. go udusił.
Według prokuratury, po zamordowaniu Piotra Jaroszewicza Robert S. zabrał z gabinetu pokrzywdzonego jego sztucer, poszedł do łazienki, w której leżała związana Alicja Solska-Jaroszewicz i miał ją zastrzelić. (PAP)
autorka: Sonia Otfinowska
sno/ lena/