3 listopada 1991 r. zmarł Roman Wilhelmi, wybitny aktor, który już w szkole teatralnej powtarzał: kocham siebie w tym zawodzie. Nie kocham teatru ani filmu. Lubię to. Urodziłem się po to, by grać duże rzeczy. Dlatego chcę być aktorem. Trzeba mieć na to siłę i ja ją mam.
"Wiele lat musiałem pracować na to, żeby grać tylko to, co jest dla mnie istotne, żeby przedstawienie było dla mnie, i dla tych, ktorzy przychodzą je oglądać, święte" - powiedział aktor, cytowany w książce Marcina Rychcika pt. "Roman Wilhelmi. Biografia" (Axis Mundi, 2015). "Dyrektorzy i reżyserzy uważają, że jeśli raz obsadzą mnie w dobrej roli, to ja im potem powinienem z grzeczności +pyknąć coś małego+. Dobra, mówię, ale napisz mi na plecach, że ja to robię wyłącznie z przyjaźni do ciebie. Połowa się obraża" - opowiadał.
Do tych, co się nie obrażali, należał Stanisław Jędryka. "Mimo że w teatrze grał wielkie role, nie zapominał o filmach dla młodzieży. Nie brało się to tylko z jego stosunku do mnie, ale przede wszystkim z jego charakteru" - opowiadał Marcinowi Rychcikowi. "Ujął mnie tym, że chętnie wspominał o naszej współpracy w wywiadach" - podkreślił reżyser "Do przerwy 0:1", "Wakacji z duchami" i "Stawiam na Tolka Banana". "Nie miał w sobie nic z gwiazdorstwa. To był mądry człowiek, który miał naprawdę dużo do powiedzenia na temat warsztatu aktorskiego, życia w ogóle" - podsumował.
Roman Wilhelmi urodził się 6 czerwca 1936 r. w Poznaniu, w porządnej, mieszczańskiej, katolickiej rodzinie bez żadnych tradycji aktorskich - jako najstarszy z trzech synów Zdzisława i Stefanii.
"O mały włos a urodziłabym go w teatrze. Potem mówili: a dziwisz się, że masz aktora" - wspominała Stefania Wilhelmi w filmie dokumentalnym pt. "Nie pasuje do Ciebie ta śmierć (TVP Poznań, 1994). "Gdy zostawał sam, rozrabiał. Nie potrafiłam go ukarać. Patrzył mi głęboko w oczy i z miną skruszonego rozrabiaki, mówił: Mama, ja już nigdy tego nie zrobię" - opowiadała.
Po kolejnych awanturach rodzice oddali go do szkoły salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim. Tam, zamiast nauczyć się dyscypliny, po raz pierwszy poczuł magię sceny. "Zetknąłem się ze szkolnym zespołem artystycznym. W jednej z kapliczek w kościele zrobiono scenę. Ksiądz Siuda, który wspaniale śpiewał, a za palenie papierosów golił nam głowy na glanc, potrzebował małego, lekkiego, łysego Chrystusika. Wsadzili mnie do kosza, nic nie kłamię, i przenieśli mnie z jednej kulisy w drugą. Ja pamiętam do tej pory szmer tamtej publiczności" - wspominał po latach Wilhelmi. "Od chwili, kiedy usłyszałem ten szmer, wiedziałem już, kim chcę być" - wyjaśnił.
W 1954 r. zdał do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Aleksander Zelwerowicz miał powiedzieć o nim, że "to największy talent aktorski, jaki objawił się po wojnie". Jeden członek komisji egzaminacyjnej miał obiekcje do wzrostu Wilhelmiego - prawdziwy aktor powinien mieć metr dziewięćdziesiąt, a nie 165 cm. Był to Adam Hanuszkiewicz.
Po studiach ukończonych w 1958 r. Wilhelmi zaangażował się do warszawskiego Teatru Ateneum, w którym pracował do 1986 r. Potem - aż do śmierci - związał się z Teatrem Nowym w Warszawie, którym od 1990 r. kierował Adam Hanuszkiewicz.
Początki w Ateneum były trudne. Przez siedem lat nie miałem na co zaprosić matki i ojca do teatru" - wspominał Wilhelmi. "Bardini przydzielał mu kolejne epizody, długo więc musiał czekać na entuzjastyczne recenzje krytyków teatralnych. Zanim te jednak przyszły, zyskał popularność dzięki serialowi telewizyjnemu" - napisała Agnieszka Niemojewska w artykule "Roman Wilhelmi. Utracjusz i perfekcjonista" ("Rzeczpospolita", 2020).
Kultowe postaci, decydujące o masowej popularności tych seriali, stworzył w "Czterech pancernych i psie", "Karierze Nikodema Dyzmy" i "Alternatywy 4".
"Z dzieciństwa zapamiętałem kolegów, którzy nie wierzyli, że mam ojca – Olgierda z +Pancernych+. Wprost z piaskownicy zaprosiłem całą czeredę do domu, wskazałem palcem na tatę siedzącego za stołem i powiedziałem: to on!" - opowiadał Rychcikowi Rafał Wilhelmi. Jego ojciec z kolei wspominał w wywiadach, że o ile Dyzmę trzeba było grać, to w "Czterech pancernych" wystarczyło być.
Choć aktor wystąpił tylko w sześciu pierwszych - z 23 ogółem - odcinkach serialu, dotknęło go również - podobnie jak Janusza Gajosa, który na planie "Pancernych" spędził 6 lat - "zaszufladkowanie", objawiające się brakiem kolejnych propozycji.
"Na kolaudacji +Do przerwy 0:1+ podniosły się głosy sprzeciwu, że nie wolno aktora, którego publiczność kojarzyła i akceptowała jako bohatera pozytwynego i patriotę z +Pancernych+, obsadzać w roli rzezimieszka, typka spod ciemnej gwiazdy" - wspominał reżyser Stanisław Jędryka, cytowany przez Rychcika. Wilhelmi w jego serialu - i w filmie "Paragon, gola!" - zagrał Romka Wawrzusiaka, przestępcę i głównego prześladowcę młodego piłkarza.
Przewidując takie konsekwencje, Wilhelmi odmówił udziału w "wskrzeszeniu" Olgierda Jarosza w postaci jego brata bliźniaka - bo również na taki pomysł wpadli twórcy "Czterech pancernych", szukając możliwości powrotu aktora do coraz bardziej rozwijającego się serialu.
Odmówił również Janowi Rybkowskiemu, który zaproponował mu rolę Dyzmy. Ostatecznie przyjął ją, podupuszczony przez przyjaciela, Macieja Domańskiego, reżysera spektaklu "Wyspa" Athola Fugarda, brawurowo zagranego w warszawskim Ateneum (1979) przez duet Wilhelmi - Henryk Talar.
Kiedy Wilhelmi oznajmił Domańskiemu, że po raz drugi odmówił Rybkowskiemu, ten odpowiedział, że postąpił słusznie, "ponieważ producenci filmu znaleźli już właściwego Dyzmę". "Błysnęło mu oko i z niecierpliwością zapytał: kto? Pomyśl tylko – jeśli nie ty, to jest tylko jeden aktor, który zrobi to dobrze – Jerzy Stuhr. Blefowałem oczywiście. Godzinę później Roman przyjął rolę, która zapewniła mu nieśmiertelność" - opowiadał Domański Marcinowi Rychcikowi.
"Dyzma to wspaniała postać" - mówił później Wilhelmi w jednym z wywiadów. "Ja naprawdę gram swoje marzenie. Bo chciałbym być Dyzmą, ale wiem, że nigdy nim nie będę. Dlatego tę rolę ludzie najlepiej rozumieją. Mam specyficzne poczucie humoru, przefiltrowane przez nie postacie negatywne nie są już aż tak jednoznaczne" - wyjaśnił.
"Jeśli uznać, że powieść Jerzego Kosińskiego +Wystarczy być+ jest plagiatem powieści Dołęgi-Mostowicza, To Peter Sellers był kulkiełką tylko przy kreacji polskiego aktora. Wilhelmi zdeprecjonował jego rolę" - ocenił Marcin Rychcik.
W serialu komediowym "Alternatywy 4"(1983) w reżyserii Stanisława Barei, wykreował blokowego dozorcę - "gospodarza domu" - co znów przyniosło mu uznanie publiczności, choć krytycy byli oszczędniejsi w pochwałach. "Przegraną najbardziej spektakularną, bo telewizyjną, był dozorca Anioł" - ocenił Krzysztof Demidowicz w tekście "Mężczyzna pod presją" ("Film", 1997). "Można odnieść wrażenie, że Wilhelmi sam siebie reżyserował, nie bardzo wiedząc, jak znaleźć klucz do śmieszno-groźnej postaci swojskiego zamordysty" - wyjaśnił.
"Korzystając z bogatego doświadczenia zawodowego, abstrakcyjnego poczucia humoru i autoironii, stworzył pyszną postać, esencję władzy ludowej" – nie zgodził się z taką oceną Rychcik w swej książce.
Nim jednak dotarł do Dyzmy i Anioła, Olgierd Jarosz "uziemił" Wilhelmiego dla filmu na prawie 10 lat - pierwsze znaczące role to bandyta Antoni Pochroń w "Dziejach grzechu" Waleriana Borowczyka i kelner Robert Fornalski w "Zaklętych rewirach" Janusza Majewskiego. Oba filmy weszły na ekrany w 1975 r. W ocenie krytyków Pochroń Wilhelmiego był zdecydowanie bardziej barwną i głębszą postacią - budzącą nie tylko grozę i obrzydzenie, ale również śmiech - od literackiego pierwowzoru z powieści Stefana Żeromskiego.
Kreację Fornalskiego docenił sam autor "Zaklętych rewirów" Henryk Worcell, który - zastrzegając, że "rzeczywisty Fornalski wyglądał zupełnie inaczej" - stwierdził, że całkowicie akceptuje "tego, którego pokazuje Wilhelmi". "Nie odtwarza Fornalskiego, on tworzy swojego, na którego nie sposób się nie zgodzić" - ocenił pisarz po obejrzeniu filmu.
Kreacja Wilhelmiego na wiele lat ostudzi zapał reżyserów do kolejnych adaptacji powieści Worcella. Odważył się na to dopiero w 2011 r. Adam Sajnuk, realizując spektakl w Teatrze Konsekwentnym - Fornalskiego zagrał Mariusz Drężek. "Wziąć rolę po Wilhelmim i podołać, to już jest coś. Jego kelner Fornalski z +Zaklętych rewirów+ jest zbudowany na chamstwie podszytym histerią i wewnętrznym strachem, to brutal i sadysta świadomy, że gdy przestanie rządzić – zginie. Bardzo subtelnie pokazane jest tu swoiste napędzanie się do skurwysyństwa, plus mgnieniowe iskry lęku w oczach, natychmiast gaszone, i jeszcze niejasna i ciekawa miękkość pod twardoskórą powłoką… Świetna rola w dobrym, skromnym widowisku Adama Sajnuka" - ocenił Jacek Sieradzki w "Subiektywnym spisie aktorów teatralnych (sezon 2011/2012)".
"Wielka szkoda, że nie było żadnej możliwości wypromowania filmu w Europie, gdyż dzięki tak opracowanej drugoplanowej roli aktor miałby szansę zaistnieć na arenie międzynarodowej. Oscar - to było jego wielkie marzenie" - podsumował rolę Wilhelmiego w "Zaklętych rewirach" Majewskiego, Rychcik.
"To był też czas rosnącej fascynacji aktora stylem gry według recepty słynnego Actor's Studio w Nowym Jorku: nie grał, lecz żył rolą. Wzorował się na aktorstwie Marlona Brando, zwłaszcza na teatralnej scenie" - przypomniała Agnieszka Niemojewska.
Pierwszą ważną rolą teatralną Wilhelmiego był Stanley w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Tennessee Williamsa w reżyserii Aleksandra Bardiniego w stołecznym Ateneum (1959). W tym teatrze, z którym związał się zaraz po studiach w warszawskim PWST, później zagrał wiele ról drugoplanowych i epizodycznych, ale również większych - m.in. Lowkę Krzyka w "Zmierzchu" Izaaka Babla w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego (1967) i Willego w "Niemcach" Leona Kruczkowskiego w reżyserii Janusza Warmińskiego (1967). "Peer Gynt" Henryka Ibsena wyreżyserowany przez Macieja Prusa (1970), z Wilhelmim w roli tytułowej, został bardzo dobrze przyjęty w Norwegii, ojczyźnie dramaturga.
Na scenie Ateneum aktor z powodzeniem współpracował właśnie z Maciejem Prusem, czego efektem były kreacje w dramatach Stanisława Ignacego Witkiewicza - Prokuratora Scurvy'ego w "Szewcach" (1971) i Józefa Rypmanna w "Gyubalu Wahazarze" (1973); role Pozza w "Czekając na Godota" Samuela Becketta (1971) oraz Markiza Posa w "Don Carlosie" Fryderyka Schillera (1972) i Mefistofelesa w "Tragicznych dziejach doktora Fausta" Christophera Marlowe'a (1975).
"Stworzył Szatana wręcz nowatorskiego na tle istniejących w tradycji scenicznej możliwych wariantów. Jest to Szatan nie tylko smutny i pełen refleksji, ale przede wszystkim szczerze kochający Fausta" - napisał o tej ostatniej kreacji prof. Grzegorz Sinko ("Kultura").
O roli Petera w "Kuchni" Arnolda Weskera w reżyserii Janusza Warmińskiego (1972) Andrzej Hausbrandt napisał w "Ekspresie Wieczornym", że Wilhelmi "w jednej postaci zdołał połączyć poetyckość i trywializm, marzycielstwo i prymitywizm, brutalną siłę i słabość pełną bezradności".
W 1977 r. zastąpił Wojciecha Pszoniaka grającego McMurphy'ego w "Locie nad kukułczym gniazdem" Dale'a Wassermana wyreżyserowanym przez Zygmunta Hübnera w stołecznym Teatrze Powszechnym.
"Wilhelmi był wprost sensacyjny. Nie grał awanturnika, dziwkarza i szulera, na przekór wszystkiemu walczącego o ochronę osobowości i godności ludzkiej. On nim był!" - ocenił Marcin Rychcik.
Warto zauważyć, że w tej roli zmierzył się nie tylko z Pszoniakiem, ale również z Jackiem Nicholsonem - film Milosa Formana miał swą polską premierę półtora roku wcześniej.
W latach 80. wykreował w Atenenum dwie duże role - Mackie'go Majchra w "Operze za trzy grosze" Bertolta Brechta w reżyserii Ryszarda Peryta (1980) i Dantona w "Śmierci Dantona" Georga Büchnera - spektaklu Kazimierza Kutza (1982).
"Jego Danton jest postacią bardzo bogatą, prawdziwą i zastanawiającą. Aktor z dużym mistrzostwem potrafi podzielić życie swojego bohatera w płaszczyźnie wielkiego polityka i trybuna ludowego, przywódcy ugrupowania, któremu przewodzi, wreszcie męża i kochanka. Już od początku jednak widać, iż nad postacią tą zawisło pewne fatum, które zaprowadzi go na gilotynę. Dlatego tak prowadzi rolę, by zbytnio widza końcowym efektem nie zaskoczyć" - czytamy na stronie Encyklopedii Teatru Polskiego.
Przeżył tylko 55 lat, a wykreował blisko 170 ról w teatrze, kinie i telewizji - w każdą angażował się bez reszty. "Wiedział, że i tak będzie lepszy, gdy postać zaleje swoją lawą, wypełni swoim temperamentem, swoją radością grania. Był zjawiskiem wyjątkowym" - wspominał Kazimierz Kutz.
"Na zawsze pozostał łatwowierny, naiwny i próżny – jak dziecko. Nawet gdy mocował się ze sobą, ulegał słabościom, +szedł w Polskę+ – było to zawsze bezbronne i dziecinne. Diabeł i anioł w nim mieszkali" - powiedziała Rychcikowi Barbara Wrzesińska.
"Był niepowtarzalny jako Nikodem Dyzma czy Stanisław Anioł, ja chcę go jednak pamiętać z wybitnej roli Jerzego Fryderyka Haendla w +Kolacji na cztery ręce+" - napisała Agnieszka Niemojewska.
W tym spektaklu, który miał premierę w Teatrze Telewizji 31 grudnia 1990 r., Wilhelmi wystąpił w Januszem Gajosem - jako Janem Sebastianem Bachem - i Jerzym Trelą, który grał Jana Krzysztofa Schmidta.
"Obserwowałem walkę dwóch gigantów historycznych i dwóch gigantów współczesnych" - opowiadał Rychcikowi Jerzy Trela, który w "Czterech pancernych" nie zagrał żadnej roli. "Tę dysputę prowadzili w sposób bardzo nasycony, krwisty i precyzyjny. Istnieje wiele definicji dotyczących prawdy w teatrze i w filmie. Czymkolwiek jest owa prawda, Wilhelmi ocierał się o nią, więcej, dotykał jej. Na ambicję wynikającą z postaci Haendla, który za wszelką cenę chciał dominować nad Bachem, nakładała się mordercza praca Wilhelmiego" - wyjaśniał. "Nieustannie żonglował sobą. Przy poważnym stosunku do tego, co robi, miał instynktowne poczucie humoru na swój własny temat. Nakładał na postać dyskretny żart z samego siebie. To rzadkie, ponieważ zawsze chcemy ukryć swe przywary pod maską postaci. On się tego nie bał" - podkreślił Trela.
Roman Wilhelmi jest pochowany na warszawskim Cmentarzu Wilanowskim.
Paweł Tomczyk (PAP)
pat/ skp /