Muzyczne początki Zbigniewa Namysłowskiego, artystyczną atmosferę jego domu, wojenne losy rodziny Namysłowskich, błyskotliwy „pionowy” start kariery najważniejszego muzyka polskiej sceny jazzowej – wspomina dla PAP Paweł Brodowski, redaktor naczelny „Jazz Forum”. 2 marca o godz. 13 na Powązkach Wojskowych pożegnanie wybitnego saksofonisty.
Polska Agencja Prasowa: Środowisko jazzowe, polska kultura, wszyscy wciąż są wstrząśnięci śmiercią Zbigniewa Namysłowskiego. Czy możesz powiedzieć, kiedy ostatni raz widziałeś Zbyszka. „Zbyszka”, bo on lubił, kiedy tak się doń zwracano.
Paweł Brodowski: To był dość długi okres od śmierci do dnia pogrzebu. Minęły ponad trzy tygodnie. Czekając na to pożegnanie odczuliśmy, jak wielka powstała pustka, jaka cisza. Trudno się pogodzić z tym, że Zbyszka wśród nas już nie ma, ponieważ Zbyszek był zawsze.
PAP: Magazyn „Jazz Forum” istnieje od ponad pięćdziesięciu lat, przez cały czas pismo towarzyszyło biografii artystycznej Zbigniewa Namysłowskiego.
Paweł Brodowski: „Jazz Forum”, w którym pracuję, powstało w 1965 r., a wtedy Zbyszek był już sławnym muzykiem. Od zawsze był też w moim jazzowym życiu. Ostatni raz widziałem Zbyszka z saksofonem 23 października, na festiwalu Jazz Jamboree 2021. Na tym pięknym jego benefisowym koncercie. Uhonorowany został jeden z najwybitniejszych naszych muzyków, współtwórca „polskiej szkoły jazzu”, której istnienia sam długo zaprzeczał. Mawiał, że jazz nie jest ani polski, ani europejski, że jazz jest amerykański, że jazz jest jeden.
PAP: Ale do czasu…
Paweł Brodowski: Do momentu, kiedy Zbyszek sam nagrał płytę „Polish Jazz? Yes!”. Podczas koncertu, który trwał ponad trzy godziny, prowadził żywą konferansjerkę, zapowiadał poszczególne utwory, przedstawiał muzyków w zmieniających się formacjach. Prezentował w różnych konfiguracjach przekrój własnego repertuaru. Repertuar Zbyszka jest bardzo trudny, są to skomplikowane, gęste aranże, a jednak on to wszystko udźwignął!
PAP: Kompozycje Zbigniewa Namysłowskiego tworzą kanon polskiego jazzu; od czego zaczęła się ta retrospekcja twórczości podczas Jazz Jamboree.
Paweł Brodowski: Spodziewałem się, że zespół, który pojawił się na scenie ze Zbyszkiem i Czesławem Bartkowskim, rozpocznie od „Loli” – pierwszego autorskiego albumu nagranego w Londynie w 1964 roku. Już wtedy Zbyszek miał ukształtowany swój charakterystyczny, rozpoznawalny sound. Wystartowali jednak od tytułowego utworu z nagranego dziesięć lat później „Winobrania”. A potem usłyszeliśmy słynną wieloczęściową, opartą na nieparzystym metrum kompozycję kolejnej płyty „Kujaviak Goes Funky”. Była też jego odtworzona w oryginalnym składzie jazz-rockowa formacja Air Condition, którą stworzył pod koniec lat 70. po powrocie z Ameryki. Bohater wieczoru zaprezentował też swój Super Band – zespół, który stworzył w szkole na Bednarskiej, gdzie był profesorem. Ostatni zaś set należał do jego aktualnego Kwintetu (Jacek Namysłowski, Sławek Jaskułke, Michał Kapaczuk, Patryk Dobosz).
Z tym właśnie Kwintetem Zbyszek zagrał jeszcze 2 listopada na Zaduszkach Jazzowych w Kwidzynie. A trzy dni później wystąpił gościnnie na urodzinowym koncercie Włodka Nahornego w Promie na Saskiej Kępie w Warszawie. I to był jego ostatni koncert.
PAP: Byłeś tam tego wieczoru?
Paweł Brodowski: Niestety nie. Po raz ostatni widziałem Zbyszka 19 stycznia
na przedpremierowym pokazie filmu Janusza Majewskiego „Jazz Outsider” na Uniwersytecie Muzycznym na Okólniku. Po projekcji odbyła się ponadgodzinna dyskusja i Zbyszek (jeden z bohaterów tego filmu), w której i on zabierał głos.
Prowadził bardzo aktywny styl życia, nie przyjmował do wiadomości, ile ma lat, udzielał się towarzysko, z Małgosią, swoją żoną, pojawiał się to tu, to tam, kiedy tylko nadarzała się okazja dołączał do jamów ze swoim saksofonem Chciał być wszędzie obecny, był ważną częścią środowiska, jego spoiwem. Swoją postawą dawał przykład innym.
PAP: Jego ostatni wielki gest to ofiarowanie saksofonu na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Paweł Brodowski: Właśnie, ten akt miał miejsce dzień później, 20 stycznia. Jurek Owsiak ze swoją ekipą złożył wizytę Zbyszkowi u niego w domu. Ceremonia przekazania saksofonu została nagrana. Zbyszek zagrał kilka fraz, schował saksofon do futerału i go zamknął. I pozostał z miłym uśmiechem. To był ostatni raz, kiedy tak naprawdę widzieliśmy Zbyszka.
PAP: Poruszająca, symboliczna scena.
Paweł Brodowski: Piękne pożegnanie, symboliczna klamra, zamknięcie wielkiego rozdziału w historii polskiego jazzu. Następnego dnia udał się do szpitala na badanie kontrolne. Dwa tygodnie później nadszedł dzień feralny – poniedziałek 7 lutego, kiedy wieczorem na Facebooku pojawił się wpis rodziny: żony, Marysi i Jacka, że odszedł na zawsze Zbigniew Jacek Namysłowski. Szok. Nikt się tego nie spodziewał.
PAP: Co za czas – nastąpiła cała seria pożegnań największych legendarnych muzyków polskiego jazzu.
Paweł Brodowski: To prawda. Niedawno przecież pożegnaliśmy Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, wcześniej odszedł Wojtek Karolak, przedtem Tomasz Stańko, jeszcze wcześniej Janusz Muniak. Nadchodzi nieodwołalnie koniec wielkiej epoki. Zbyszek należał do założycieli polskiej szkoły jazzu, jej synonimem.Minęło 65 lat od jego debiutu. To była długa, twórcza obecność na scenie. W jego biografii zawiera się prawie cała historia jazzu nowoczesnego w Polsce.
PAP: A kiedy pierwszy raz zetknąłeś się z Zbyszkiem Namysłowskim?
Paweł Brodowski: W moim jazzowym życiu Zbyszek Namysłowski był od zawsze. Znałem jego nazwisko, zanim jeszcze usłyszałem jego muzykę. W 1961 roku mając 14 lat kupiłem w kiosku „Ruchu” swój pierwszy egzemplarz miesięcznika „Jazz” i tam na ostatniej stronie zobaczyłem wyniki pierwszej ankiety czytelników „Jazzu”. Zbyszek Namysłowski został uznany za Muzyka Roku, za najlepszego puzonistę i najlepszego saksofonistę altowego. Miał wtedy niespełna 22 lata, był objawieniem na polskie scenie jazzowej.
Ankieta nazywała się „Jazz na szczycie”. Sukces ten Zbyszek powtórzył w ankiecie następnego roku i z tego szczytu już nie schodził. Miał start pionowy. Od tego momentu w polskim środowisku jazzowym ugruntowała się opinia, że Zbyszek Namysłowski jest polskim muzykiem jazzowym numer jeden. A on przez te wszystkie lata żył z tą świadomością. Najwybitniejszy, najzdolniejszy, najbardziej wszechstronny…
PAP: Od czasu do czasu powracają dyskusje i spory co do tego, kto jest, kto był najwybitniejszym polskim muzykiem jazzowym. Najczęściej padają trzy nazwiska: Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski i Tomasz Stańko.
Paweł Brodowski: Ta trójka zeszła się na płycie „Astigmatic” Kwintetu Komedy. Krzysztof Komeda żył i tworzył najkrócej. Zapisał się w historii nie tylko jako muzyk jazzowy, lecz także, a może przede wszystkim jako kompozytor muzyki filmowej. Na jego legendę złożyła się współpraca z Romanem Polańskim i przedwczesna śmierć po wypadku na wzgórzach Hollywood, gdy był u progu światowej kariery. Jego muzyka zyskała nieprawdopodobną popularność, doczekała się niezliczonych interpretacji.
Tomasz Stańko, wielki indywidualista, wyrósł z Komedy, był jego kontynuatorem. Był muzykiem „osobnym”, najbardziej uniwersalnym, przeniknął do światowego panteonu. Ale istnieje silne przeświadczenie, że największy z tej trójki był Zbyszek Namysłowski, multiinstrumentalista, kompozytor, który w o wiele większym stopniu niż Stańko i Komeda nasączył swoją muzykę polską nutą, stał się symbolem polskiego jazzu.
PAP: Miał silne „muzyczne korzenie”.
Paweł Brodowski: Pochodził z inteligenckiej, muzycznej rodziny. Matka Zbyszka Maria Żeromska, zwana Muszką albo Muchą, była pianistką; ukończyła w Wilnie konserwatorium. Babcia Julia też grała na fortepianie. Ojciec Kazimierz był krakowskim dziennikarzem i poetą, urodził się w Makowie Podhalańskim. Istnieją przypuszczenia, że jego przodkiem był
Karol Namysłowski, twórca Orkiestry Włościańskiej, ale nie da się tego potwierdzić.
Rodzice Zbyszka poznali na studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Pobrali się w 1938 roku. Oboje byli działaczami politycznymi o bardzo postępowych, lewicowych poglądach, za co zapłacili życiem.
Kiedy wybuchła wojna, byli akurat w Warszawie. Chcieli powrócić do Wilna. Gdy jechali pociągiem, wokół spadały bomby. Mama była w zaawansowanej ciąży. Gdzieś w okolicy Mińska zaczęła mieć bóle porodowe. Pociąg się zatrzymał, oni wysiedli, pociąg pojechał dalej. Zbyszek przyszedł na świat 9 września w jakiejś chacie opuszczonej przez mieszkańców. Poród odebrał ojciec. Rodzice z noworodkiem szli dalej pieszo, aż wreszcie po wielu dniach i perypetiach dotarli do stacji kolejowej i pojechali do Wilna.
Podczas wojny Wilno przechodziło z rak do rąk. Rządzili tu Litwini, potem Rosjanie, potem Niemcy… Rodzice Zbyszka działający w różnych konspiracyjnych organizacjach musieli się ciągle ukrywać. W czerwcu 1944 roku matka i ojciec zostali aresztowani przez Niemców i osadzeni w więzieniu na Łukiszkach. Ojciec przesłuchiwany przez gestapo, nie chcąc nikogo wydać, przyjął truciznę – popełnił samobójstwo. Mama wraz wieloma innym więźniarkami znalazła się w transporcie, który miał ich rzekomo wieźć na roboty do Niemiec. Stacją docelową okazał się… obóz koncentracyjny w Stuthoffie. Tam zachorowała na tyfus i umarła w grudniu 1944 r, tuż przed końcem wojny. Zbyszkiem opiekowała się cały czas Babcia.
PAP: I to podobno Babcia, która też była pianistką, wprowadziła przyszłego jazzmana w świat melodii i piosenek ludowych?
Paweł Brodowski: Już w dzieciństwie, w czasach wileńskich, Zbyszek grał razem z Babcią na fortepianie i śpiewał piosenki ludowe. Babcia ze Zbyszkiem po kolejnych już powojennych peregrynacjach z Wilna do Warszawy znaleźli się w Krakowie. Pewnego dnia Babia zabrała Zbyszka na koncert słynnego pianisty i pedagoga Stanisław Szpinalskiego, którego znała jeszcze z Wilna.
Po koncercie pan Szpinalski przesłuchał Zbyszka, zbadał jego zdolności muzyczne i polecił, aby koniecznie zapisać go do szkoły muzycznej, bo ma nieprzeciętny talent.
Tak się stało. W podstawowej szkole muzycznej Zbyszek uczył się grać na fortepianie, a pod koniec podstawówki przerzucił się na wiolonczelę. Z tą wiolonczelą trafił do słynnego Liceum Muzycznego przy ul. Basztowej w Krakowie. Słynnego, ponieważ uczyła się tam cała późniejsza czołówka polskiego jazzu. Chodzili do tej szkoły Wojtek Karolak, Roman Dyląg, Andrzej Dąbrowski, Jan Byrczek. A także Józef Krzeczek, który podczas przerw lekcyjnych grywał na pianinie melodie rozrywkowe, inne niż te, których uczono na lekcjach. Nauczyciele niechętni byli tym ekscesom, bo ta muzyka rozrywkowa, jazzująca, według nich wypaczała gusta, wprowadzała złe nawyki. U Krzeczka, przyszłego kierownika muzycznego zespołu Czerwono-Czarni, Zbyszek podpatrzył, jak się improwizuje i gra akordami – to była jego pierwsza inicjacja jazzowa.
W 1955 r. przeniósł się z Babcią do Warszawy i w Liceum Muzycznym przy ul. Profesorskiej nadal uczył się gry na wiolonczeli.
PAP: Warszawa wówczas to był czas Tyrmanda…
Paweł Brodowski: Zbyszek wtedy był jeszcze bardzo młody, miał dopiero szesnaście lat i nie chodził jeszcze na Tyrmandowskie Jam Sssions nr. 1 czy Jam z powidłami. Ale poszedł na koncert w Hali Gwardii. Odbył się tam słynny Turniej Jazzu; marynary pofrunęły w górę, ekscytacja była wielka. Zbyszkowi najbardziej podobali się Melomani, którzy stali się jego bogami, a największym idolem był Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz. Zbyszek pragnął grać tak, jak „Duduś”. Jego idolem stał się również Willis Conover, który prowadził codziennie wieczorem w rozgłośni Głosu Ameryki swoją słynną audycję „Music USA – Jazz Hour”. To była dla Zbyszka pierwsza Akademia Jazzu, pierwsze wtajemniczenie w świat muzyki, której poświęcił całe dorosłe życie.
W 1956 r. razem z kolegą szkolnym, Wojtkiem Kacperskim, pojechał do Sopotu na pierwszy Festiwal Jazzowy – jeszcze nie jako muzyk, lecz kibic. Wracając do Warszawy zatrzymali się na wsi u wuja Kacperskiego, który prowadził lokalną orkiestrę. Pośród instrumentów przechowywanych gdzieś w szopie, Zbyszek znalazł puzon. Zaczął na nim grać i sam się nauczył się grać na tym instrumencie. Wkrótce zaczęły się pierwsze grania, pierwsze występy, potańcówki.
W maju 1957 roku odbyło się otwarcie klubu Hybrydy i na tym otwarciu Zbyszek zagrał z kolegami z kolegami ze szkoły w zespole, którem dali nazwę Five Brothers. Po tym pierwszym występie zespół się rozwiązał. Ale już w lipcu Zbyszek wystąpił na II Festiwalu Jazzowym w Sopocie, grając na wiolonczeli w zespole Krzysztofa Sadowskiego Modern Combo. To był jego oficjalny debiut artystyczny. Zbyszek nie miał jeszcze 19 lat.
W styczniu 1958 roku Zbyszek miał zaszczyt zagrać na pierwszym koncercie jazzowym, jaki miał miejsce po wojnie w Filharmonii Narodowej. Wystąpił z zespołem Hot Club Melomani, w którym grali jego pierwsi idole. Wkrótce wyjechał z zespołem Polish All Stars na koncerty do Danii. Zespołem tym kierował „Duduś” Matuszkiewicz. To był pierwszy po wojnie wyjazd polskiego zespołu jazzowego na Zachód. Kilka miesięcy później wystąpił na pierwszym Jazz Jamboree.
PAP: To dobry moment, abyś przypomniał najważniejsze zespoły Namysłowskiego.
Paweł Brodowski: Dodam tylko, że był on jednym z pierwszych i najbardziej gorliwych członków Jazz Clubu Hybrydy. Spotykała się tam cała elita muzyków jazzu nowoczesnego i tradycyjnego.
Zbyszek grał początkowo na puzonie w zespołach tradycyjnych, dixielandowych. Dołączył do Sekstetu Witolda Krotochwila, który po jakimś czasie został przemianowany na Modern Dixielanders. I w tej formacji już on był liderem. To była sensacja tamtych lat, ponieważ pojawiła się kapela tradycyjna grająca bardzo nowocześnie, wręcz nowatorsko. Gościnnie grywał z zespołem Zygmunta Wicharego oraz New Orlean Stompers. Wojciech Karolak wspominając tamten czas przełomu lat 50. i 60. uważał, że polskie zespoły jazzu tradycyjnego były fenomenem na skalę światową, a przyczynił się do tego głównie Zbyszek.
PAP: Wtedy jeszcze grał na puzonie, a jak to się stało, że przerzucił się na saksofon altowy?
Paweł Brodowski: Pewnego razu, jadąc pociągiem z Krzysztofem Komeda na jakiś koncert pożyczył od niego saksofon altowy, zamknął się w pustym przedziale i ćwiczył do końca podróży. Od tej pory saksofon altowy miał się stać jego koronnym instrumentem, a głównym stylem jazz nowoczesny (wciąż jeszcze grał na puzonie, ale tylko dixieland). Miał niezwykłą łatwość grania na różnych instrumentach, podróżował autostopem z trąbką, grywał na fortepianie, kontrabasie i gitarze.
W 1960 roku założył w Hybrydach swój pierwszy nowoczesny zespół: Jazz Rockers. Początkowo był to kwartet, a gdy dołączył na sax tenorze Michał Urbaniak – kwintet. Niemal równocześnie został członkiem zespołu The Wreckers Andrzeja Trzaskowskiego. Z Wreckersami, w których grał również m.in. Urbaniak, wyjechał w 1962 roku na miesięczne tournée po Stanach Zjednoczonych. Grali m.in. na festiwalach w Waszyngtonie i legendarnym Newport, odwiedzali najsłynniejsze kluby w różnych miastach Ameryki.
Punktem przełomowym w jego karierze był występ na Jazz Jamboree 63 – to mówię już z własnego doświadczenia, bo byłem świadkiem tego wydarzenia. To było moje pierwsze Jazz Jamboree. Zbyszek wystąpił ze swoim kwartetem grając prawie wyłącznie swoje nowe kompozycje, prezentując swój własny, wykrystalizowany już styl. Zrobił wrażenie nie tylko na publiczności, ale i gościach zagranicznych. Posypały się kontrakty na koncerty na Zachodzie Europy, m.in. trzykrotne tournée po Wielkiej Brytanii.
Kwartet Namysłowskiego (Włodek Gulgowski na fortepianie, Czesław Bartkowski na perkusji, Tadeusz Wójcik na kontrabasie) nagrał w Londynie dla wytwórni Decca płytę pt. „Lola”. To był pierwszy album polskiego jazzu wydany na Zachodzie. Półtora roku później Zbyszek brał udział w sesji „Astigmatic”, jedną z kolejnych płyt w serii Polish Jazz był jego własny album zatytułowany po prostu „Zbigniew Namysłowski Quartet”. W swoich kompozycjach prezentował pierwiastki polskiego folkloru, a także zamiłowanie do nietypowych w muzyce jazzowych podziałów metrycznych, co znalazło odbicie w ich tytułach, „Piątawka” czy „Siódmawka”.
PAP: Pisał też piękne, wpadające w ucho melodie. Na tej drugiej płycie jest m.in. ballada „Moja Dominika”.
Paweł Brodowski: Dominika, córka Zbyszka i j jego pierwszej żony, Krystyny, urodziła się w 1965 roku. 10 lat później wyjechała z mamą do Ameryki, gdzie mieszkają do dziś, obecnie w Los Angeles. Pod koniec lat 70. Zbyszek prawie przez dwa lata mieszkał w Ameryce, ale niespecjalnie potrafił się odnaleźć się na scenie jazzowej Nowego Jorku (twierdził, że do jaskini lawa wyjechał o dwadzieścia lat za późno) i nie układała się też sytuacja rodzinna. Po powrocie do Warszawy założył nowy dom z Małgorzatą, która została nie tylko jego żoną, ale i menedżerką, a po kilku latach przyszły na świat ich dzieci. Jacek i Marysia są gruntownie wykształconymi muzykami, on jest wspaniałym puzonistą (przez wiele lat grał w zespole ojca), ona wokalistką (Mary Rumi). Wkrótce ukaże się jej autorski album złożony wyłącznie z kompozycji ojca.
PAP: Nie można pominąć jego współpracy z Czesławem Niemenem.
Paweł Brodowski: Czesława i Zbyszka łączył wzajemny szacunek i podziw. Pod koniec lat 60. Zbyszek spędził kilka miesięcy we Włoszech występując w klubach z zespołem Niemen Enigmatic. A po powrocie nagrał z Czesławem dwa albumy „Bema pamięci rapsod żałobny” (fantastyczna solówka saksofonu w „Jednego serca”!) i tzw. „Album Czerwony” (na którym był pierwszy wielki przebój Zbyszka – „Sprzedaj mnie wiatrowi”. Te płyty uważane są za najważniejsze osiągnięcia artystyczne Niemena i najważniejsze albumy w historii polskiego rocka.
PAP: Rozmaite były tzw. kamienie milowe kariery Zbyszka Namysłowskiego: zespoły, festiwale, trasy koncertowe, albumy. I było też wspomniane już Jazz Jamboree…
Paweł Brodowski: Kariery, która trwała ponad 60 lat, nie da się opisać, w jednym wywiadzie. Zbyszek występował w pierwszym okresie prawie na wszystkich edycjach Jamboree, za każdym razem prezentując coś nowego. Każdy jego koncert był wydarzeniem, a największe emocje towarzyszyły jego koncertom, gdy odsłaniał przed nami muzykę z „Winobrania”, a potem „Kujaviak Goes Funky” (ze swoim genialnym kwintetem z Tomaszem Szukalskim, Wojtkiem Karolakiem, Pawłem Jarzębskim i Czesławem „Małym” Bartkowskim).
PAP: Chyba jeden z najważniejszych jego występów na Jazz Jamboree miał miejsce w 1994 r., kiedy Zbyszek wystąpił z kapelą góralska Jana Karpiela Bułecki. Wykonali wtedy m.in. utwory: „Ej, juhasicek z bacą”, „Zabłąkana owieczka”, „Hej, pod jaworem zielonym”, „Krywaniu, Krywaniu”, „Zbójnicki”, „Idzie Janko”, „Skarga Podhala”. Warto przypomnieć ówczesny skład formacji Namysłowskiego: lider na saksofonie, Leszek Możdżer na fortepianie, Zbigniew Wegehaupt na kontrabasie i Cezary Konrad na perkusji. Przyznam się, że nie mogłam powstrzymać wzruszenia.
Paweł Brodowski: Ja tez miałem łzy w oczach.
PAP: Co stanowi esencję twórczości tego muzyka, którego nie określa się inaczej jak: wybitny, wielki, oryginalny, jedyny w swoim rodzaju?
Paweł Brodowski: Zbyszek Namysłowski był twórczy w każdej frazie, którą grał, którą komponował, Dziesiątki jego kompozycji o złożonej formie, misternie tkanej fakturze, skomplikowanych rytmach, w których przesuwał akcenty, zmieniał metrum, weszły do kanonu muzyki jazzowej. Był wymagającym liderem, ale bardzo cierpliwym.
Był oryginalny, chyba tylko on jeden, w każdym razie jeden z nielicznych
wielkich polskich muzyków jazzowych, uwolnił się od wpływów Krzysztofa Komedy. Stańko wyrósł z Komedy, był jego przedłużeniem, rozwinął komedowską muzykę, i po latach składał mu hołd kończąc niemal każdy swój koncert kołysanką Komedy „Rosemary’s Baby”. Zbyszek wydal blisko 40 płyt i na żadnej nie umieścił kompozycji Komedy.
PAP: A pośród tych blisko 40 albumów jakie były najważniejsze?
Paweł Brodowski: Ważne były wszystkie, z różnych powodów. Ale naturalnie „Winobranie” i „Kujaviak Goes Funky” uplasowały w historii polskiego jazzu jako płyty wszech czasów, tuż za „Astigmatic” Kwintetu Komedy, na którym przecież Zbyszek grał. Ten ranking jest aktualny po dziś.
Charakterystycznym elementem twórczości Namysłowskiego był folklor. Ludowe tematy i frazy, które grał, to nie były jakieś dosłowne cytaty lecz oryginalne stylizacje. Nigdy niczego nie kopiował. Kochał szczególnie folklor góralski.
PAP: Powróćmy zatem w góry, na Kalatówki. Jest rok 1959…
Paweł Brodowski: Odbył się wówczas po raz pierwszy Jazz Camping na Kalatówkach – wydarzenie towarzysko- muzyczne. Duszą towarzystwa był Roman Polański. A wśród uczestników m.in. Krzysztof Komeda, Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, Andrzej Trzaskowski, Wojciech Karolak, Jan Ptaszyn Wróblewski i najmłodszy z nich Zbyszek Namysłowski. Jaki się po latach okazało, był jedynym muzykiem, który uczestniczył we wszystkich zlotach jazzowych na Kalatówkach – i tych dwóch pierwszych, w 1959 i 1960 roku, i tych po latach przez niego reaktywowanych i prowadzonych wspólnie z Martą Łukaszczyk, dyrektor Hotelu Górskiego, i żoną Małgorzatą. Było tych „Kalatówek” w sumie chyba 25. A kolejne odbędą się tej jesieni, niestety już bez Zbyszka, ale Jemu dedykowane. Tam pozostało jego góralskie serce.
Rozmawiała Anna Bernat (PAP)
Pożegnanie Zbigniewa Namysłowskiego odbędzie się 2 marca w środę o godzinie. 13.00 w Domu Pogrzebowym na Powązkach Wojskowych, po którym nastąpi odprowadzenie na Cmentarz Powązki Stare (od bramy IV) do grobu rodzinnego.