„Trepem, którego matka w jajkach ze wsi przyniosła” – mówiono o takich jak on na Czerniakowie. Stanisław Grzesiuk, legenda, bard i piewca Warszawy, nie urodził się w stolicy, a w Małkowie. Gdyby nie gruźlica zapewne nie zostałby pisarzem. 21 stycznia mija 60 lat od śmierci barda Czerniakowa.
Najlepszy „na łeb”
„Ulica Tatrzańska Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów” – zaczyna swoją powieść. Grzesiuk mieszka na niej od drugiego roku życia, gdy jego rodzice wracają do Warszawy, aż do wojny.
To fragment dzielnicy Sielce. To praktycznie wieś z kilkoma kamienicami ledwie kilka lat wcześniej włączona w obręb miasta. Ale sami tubylcy, a także mieszkańcy bogatszych dzielnic Śródmieścia czy Mokotowa, rozciągają na nią nazwę sąsiedniej dzielnicy Czerniaków.
Przy okazji warto zaznaczyć podział – wynikający z układu terenu – Mokotów i śródmieście to „góra”, rozciągający się niżej teren to „dół”. Dla tych pierwszych to inny świat. „To była dzielnica biedy, rynsztok ciągnął się wzdłuż ulicy, dzieci na bosaka, wydęte brzuszki. Bawiły się fajerkami, które toczyły pogrzebaczem, strasznie hałasując. To był typowy obrazek z ulicy Czerniakowskiej. Po bramach wystawali faceci w kaszkietach wciśniętych na głowy – wyglądali groźnie. Oni do tych tramwajów nie wsiadali, poza Czerniaków za często nie wychylali nosa” – wspominała Warszawianka Maria Mostowska.
Grzesiukowie mieszkają w jednej z niewielu kamienic w jednoizbowym mieszkaniu, bez prądu i kanalizacji. Za potrzebą idą w kąt podwórka, gdzie stoi latryna, nieczystości spływają rynsztokiem przez podwórko.
Rodzinie nie powodzi się źle. Mieszkają na pierwszym piętrze co jest już wyznacznikiem statusu. Ojciec Stanisława – Franciszek ma pracę, daje się też poznać jako działacz socjalistyczny – należał do PPS, w latach trzydziestych bezskutecznie startuje w wyborach do sejmu.
„Mieliśmy normalny dom! (...) W naszym domu mieszkało trzech policjantów. Uczyliśmy się grać na mandolinie. Staś przed wojną śpiewał piosenki znane z filmów: Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal, Ada, to nie wypada. Żadne z nas nie znało takich łobuzerskich piosenek” – wspominała siostra Krystyna, obalając mit, że ojciec był alkoholikiem, a dzieci wychowały się wśród lumpów i złodziei.
Stanisław nie został ani jednym ani drugim. To mogła być zasługa ojca, który próbował wybić mu z głowy tego typu zachowania. „Moja mama, mała dziewczynka, strasznie wtedy płakała, że biją jej brata. Przestała, dopiero kiedy Stasiek wytłumaczył jej, że nie ma potrzeby się martwić. - Ja się drę nie dlatego, że boli, tylko żeby przestali”. Nigdy nie miał za złe ojcu lania. Po wojnie powiedział swojej siostrze, że jest wdzięczny ojcu za to, że tak twardo go wychowywał. „Roznosiło mnie i inaczej nic dobrego by ze mnie nie wyrosło. Podkreślał, że jeśli ojciec lał, to zawsze sprawiedliwie” – mówił siostrzeniec Stanisława, Adam Zaborski. To ojciec wpoił mu słowa, które zostały mottem życiowym: „Boso idź, synu, ale w ostrogach”.
Młody Staszek uczniem był słabym dwukrotnie powtarzał szóstą klasę. Gdy miał 16 lat, zapewne dzięki zabiegom ojca otrzymał pracę w Państwowych Zakładach Tele- i Radiotechnicznych. Matka nie wieszczyła mu długiej kariery: „Pewnie zaraz pobijesz kogoś i wyrzucą cię z roboty”. On jednak w pracy się utrzymał, choć nie był wzorowym pracownikiem. „Stasio, kochany chłopak. Co 10 minut na 15 minut srać chodzi” – mówił jego majster Stefan Helmut. Roboty jednak nie traci, a w 1937 r. zdaje egzamin na czeladnika.
Na ulicy też sobie radzi, a jego firmowym znakiem jest „uderzenie z byka” – czyli głową. Ćwiczy je w domu wieszając stare ubrania. „Doszedłem do takiej wprawy, że „na łeb” byłem jednym z najlepszych na Czerniakowie” – wyznaje.
W czasie wojny nie zgłasza się do pracy, by się utrzymać kradnie. Okrada Niemców, włamuje się też do mieszkań osób, które uciekły zagranicę. „Zacząłem żałować, że nie znam się na porcelanie i antykach” – mówi. Po wojnie w prasie PRL jest krytykowany za otwarte przyznawanie się do tej profesji. Odpowiada listem otwartym: „To działo się w czasie okupacji. Ówczesne warunki narzucały inne sposoby postępowania. To była walka o istnienie ludzi śmiertelnie zagrożonych”.
Jak pisze angażuje się też w konspirację – dostarcza m.in. podziemiu broń zakopaną przez polskich żołnierzy we wrześniu 1939 r. Musi opuścić Warszawę, gdy zaczyna poszukiwać go granatowa policja, a nawet gestapo. Zatrzymał się w Lublinie, ale niewiele później wpada w zorganizowanej przez Niemców łapance i zostaje wywieziony na roboty rolne do Niemiec.
Praca cię zabije
Trafia pod Koblencję. Ale u gospodarza przebywa krótko. Od roboty się migał, do tego uderzył swojego bauera. Ucieczka w kierunku belgijskiej granicy – jak relacjonował – zakończyła się po kilku godzinach. Został złapany przez policję i wysłany do obozu koncentracyjnego. Kilka miesięcy spędził w Dachau, później przeniesiony został do Mauthausen i Gusen. „Nie wierzyłem w to nigdy, że przeżyję. Nigdy” – pisał. Przeżył 5 lat, w maju 1945 r. wyzwolili go Amerykanie.
Sposób na przetrwanie? „Unikaj pracy. Za wszelką cenę. Praca cię zabije” – usłyszał od jednego ze współwięźniów. Do tej roli Grzesiuk był świetnie przygotowany. Od pracy umiejętnie migał się w fabryce, na przeszkoleniu wojskowym, czy u bauera. „Stasiek był straszny leser i leniuch. Bardzo nie lubił pracować. (...) Jak tylko mógł, kombinował, co by tu zrobić, żeby się nie napracować” – wspominał jego przyjaciel z czasów powojennych prof. Józef Rurawski. „Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie - postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów" – pisał w książce „5 lat kacetu”.
Do umiejętności unikania pracy, trzeba też dodać dryg do kombinowania oraz umiejętność zachowania dobrego humoru. „Pamiętam, jak w 1941 roku robiliśmy za barakami SS, na deszczu, stojąc po kostki w błocie – wspominał inny współwięzień - Jedni płakali, inni klęli, inni modlili się – a ten stoi i śpiewa sobie banalne piosenki. (...) Pomyślałem sobie: I czego ten człowiek się cieszy – przecież on za miesiąc zdechnie. Pamiętam nawet, co ty wtedy śpiewałeś: U cioci na imieninach”. Grzesiuk tę chwilę też zapamiętał: „Ja rzucałem łopatą błoto i do taktu śpiewałem sobie humorystyczne tango. I tak – raz łopatą i U cioci na imieninach, raz łopatą – jest flaszka, dwie butle wina, raz łopatą – śledź, pączki i wieprzowina, raz łopatą – są goście i... morowo jest. A tam naprawdę morowo było. Wszy, pchły, mendy [skąd? – sam nie wiem], świerzb, liszaj na pół gęby, wrzody – po 8–10 naraz, oraz bez przerwy bity i głodny – to właśnie byłem ja”.
Nie wszyscy współwięźniowie zachowują o Grzesiuku dobre wspomnienia. Niektórzy wspominają, że pomagał; inni że był obozowym bandytą, który bił więźniów.
W ocaleniu życia pomogła mu też muzyka. Grzesiuk już przed wojną często brał instrument i śpiewał. Było to jednak czysta przyjemność. W obozie zaczął karierę profesjonalną.
Ta kariera zaczyna się przypadkiem. Słyszy, że w baraku obok, ktoś nieudolnie gra na mandolinie. Przeskakuje do sąsiadów i przejmuje instrument. Wesoły piosenki spodobały się blokowemu. Wkrótce zaczyna grać i śpiewać dla innych więźniów i funkcyjnych. Za występy otrzymuje papierosy czy chleb.
Po pewnym czasie z innymi więźniami tworzy trio. Gdy akces zgłaszają kolejni więźniowie-muzycy zakładają zespół Jazz Band Cała Warszawa. Cały skład to rodowici warszawiacy. Grają uliczne piosenki, ale też tanga, czy standardy amerykański. Występują przed więźniami, kapo, koncerty dają nawet dla esesmanów. Za koncerty otrzymują wynagrodzenie – w kiełbasie, margarynie, chlebie czy papierosach. Najważniejsze jednak, że z krótkimi przerwami nie muszą pracować, lub mają wygodne prace i nie głodują. Śmierć im grozi, ale w mniejszym stopniu. Grzesiuk pisał: „Byliśmy popularni. Byliśmy znani i lubiani. Muzyka, śpiew i humor otwierały przed nami wszystkie drzwi – mogliśmy załatwić każdą sprawę”.
6 maja 1945 r. - dokładnie w dniu jego 27 urodziny - pod bramę obozu podjechały amerykańskie czołgi. „Wrzeszczę. Wrzeszczę, ile mam tylko sił w płucach. Wrzeszczę tak, jak wrzeszczeli wszyscy ludzie obok, wszyscy na placu apelowym” - wspomina. Jak pisze to dzień w którym po raz trzeci płacze w obozie. Do Polski wraca w lipcu, najpierw na Śląsk, a później do Warszawy. Obozowa trauma towarzyszy mu przez całe lata. „Czy ten koszmar już mnie nie opuści? Czy będzie szedł za mną przez całe życie? Dlaczego nie mogę zapomnieć? Przecież już tyle lat po wojnie. Obraz obozu koncentracyjnego powinien zatrzeć się w nawale codziennych spraw. Lecz nie. Wraca we śnie, by przypomnieć lata przeżyte w pogardzie i cierpieniu” – pisze w nieopublikowanym opowiadaniu wiele lat po wojnie.
Pisarz z przypadku
W Warszawie bierze ślub i wstępuje do PPR – choć znajomi twierdzą, że nie był ani koniunkturalistą, ani komunistą. Jest dzielnicowym instruktorem partyjnym od wszystkiego.
Następnie kończy trzymiesięczny kurs dla wicedyrektorów szpitali. „Mówiłem, że to łatwe” – rzucił pokazując żonie dyplom. Kilka dni później dostaje posadę wicedyrektora ds. administracyjnych w szpitalu na Mokotowie, później dyrektorował jeszcze w przychodni i kolejnym szpitalu. Wszędzie starał się pracować jak najmniej. Na początku lat pięćdziesiątych okazuje się, że ma gruźlicę. Od tej chwili wiele czasu przebywa w różnych sanatoriach.
I właśnie w sanatorium zostaje pisarzem. Głównie z nudów.
Grzesiuk nie mogąc ścierpieć monotonii, chodzi po całym sanatorium, ładuje się pacjentom do pokojów i opowiada historie z życia. Trafia też do pokoju Janiny Preger, krytyka literackiego: „Ileż to razy, słuchając jego gawędy przy kawie, nie mogłam się powstrzymać od myślenia – ależ to nowela, to gotowe opowiadanie z niebłahą pointą, która coś mówi ludziom. To powinno być napisane!” Grzesiuka nie łatwo zaskoczyć, ale tym razem jest szoku. „– Ja? Napisać? Pani Janko kochana, ja pojęcia nie mam, jak się pisze. – Tak samo jak pan mówi. Jak pan za dużo nie pozmienia, to wystarczy. Niech pan to potraktuje jako środek uspokajający”. Do roboty bierze się z kopyta. Preger brulionach napotyka nieskończoną liczbę błędów ortograficznych i niebywałe w owych czasach natężenie wulgaryzmów. I jest zachwycona. „Brnęłam przez bazgroły, czując jednak, że ta uporczywa dobitność obrazu, obsesyjna szczegółowość i plastyka relacji z codzienności zmienia się w coś wielkiego. To była epopeja egzystencji w świecie tortur i brutalności”. Radzi by kupił sobie słownik i pisał dalej. Grzesiuk połyka haczyk, a Preger wybiera fragmenty i wysyła do wydawnictwa z rekomendacją, by zaryzykowało i wydało całość.
Nie obywa się bez sporów, zarzuty są poważne plugawość i amoralność. Ale ostatecznie „5 lat kacetu” idzie do druku i staje się sensacją. Pierwszy nakład – 10 tys. egzemplarzy znika z półek błyskawicznie. W sumie schodzi 100 tys. książek. Choć nie brakuje oczywiście także niepochlebnych recenzji. „Trybuna Ludu” grzmi: „Teraz można już stwierdzić śmiało, że postąpiliśmy naprzód w skutecznej propagandzie sztuki koszenia nożem, strzelania pięścią w zęby i zaprawiania bykiem w ryło. Zwłaszcza ta ostatnia umiejętność znalazła w Grzesiuku swego rzecznika i piewcę”
„Chciałem po prostu pokazać nagą prawdę. Brutalną, szczerą, bez żenady obrazującą życie. Nie oszczędzałem siebie. Chciałem dać świadectwo prawdzie” – deklarował Grzesiuk, dodając, że pisać zaczął przez przypadek: „Ja po prostu spisałem na kartce to, co mówię. Chyba nie można tego nazywać byciem pisarzem”.
Jak się okazało nie był to ostatni przypadek w jego życiu – podobnie było z karierą estradową.
Był już znanym pisarzem, gdy w czasie jednego z wywiadów radiowych zaśpiewał piosenkę. Później został zaproszony do „Podwieczorku przy mikrofonie” do Programu Trzeciego Polskiego Radia. Jego występ jest wielkim sukcesem. Do radia przychodzą setki listów z prośbami o powtórkę.
Grzesiuk ma 40 lat, zaawansowana gruźlicę i właśnie zaczyna być piosenkarzem, który z koncertami jeździ po całym kraju.
Pisze jeszcze dwie książki wspomnieniowe „Boso, ale w ostrogach” – o przedwojennym Czerniakowie i „Na marginesie życia” – o zmaganiach z gruźlicą. Miesiąc przed śmiercią obchodził znajomych rzucając między jednym a drugim żartem. „Kończę się. Niedługo chyba wysiadka”. Zmarł w wieku 44 lat.
W artykule korzystałem z książki Bartosza Janikowskiego, „Grzesiuk, król życia”.
Łukasz Starowieyski
Źródło: Muzeum Historii Polski