Prof. Jadwiga Staniszkis o zmarłym w poniedziałek rano Tadeuszu Mazowieckim: "Bliżej poznałam Tadeusza Mazowieckiego w stoczni w sierpniu 1980 roku, bo byłam w tej kilkuosobowej grupie ekspertów doradzających komitetowi strajkowemu. Wtedy uświadomiłam sobie to jego połączenie: teoretyczna wizja bardzo radykalnych zmian ze świadomością, że to musi być krok po kroku. Inny typ wyobraźni, niż np. moja.
Te same wartości, ale różnica wyobraźni, i, sądzę, że w jego wypadku znacznie większe poczucie odpowiedzialności wynikające z doświadczenia życiowego. Był przecież w Polsce Ludowej w parlamencie, przeszedł znacznie dłuższą drogę w tamtym systemie niż ja.
Myślę, że odegrał kluczową rolę w końcu komunizmu właśnie przez to, że jego wyobraźnia była gwarancją, że nie będą to zmiany rewolucyjne. Być może te zmiany powinny być głębsze, bo do dzisiaj ta proporcja zmiany i kontynuacji jest trudna do zaakceptowania, ale gdyby tam w stoczni był ktoś inny, to być może Solidarność by nie powstała, bo on stworzył cały szereg bezpieczników, także jako premier, także w relacjach zewnętrznych.
Myślę, że odegrał kluczową rolę w końcu komunizmu właśnie przez to, że jego wyobraźnia była gwarancją, że nie będą to zmiany rewolucyjne. Być może te zmiany powinny być głębsze, bo do dzisiaj ta proporcja zmiany i kontynuacji jest trudna do zaakceptowania, ale gdyby tam w stoczni był ktoś inny, to być może Solidarność by nie powstała, bo on stworzył cały szereg bezpieczników, także jako premier, także w relacjach zewnętrznych.
Uważam, że płacił za to wewnętrzną cenę, bo brał na siebie odpowiedzialność za te kroki. Poświęcił siebie, bo miał wizję w czasach komunizmu, że tylko od wewnątrz można wbudowywać te enklawy wartości, tak jak jako poseł katolicki czy działający w organizacji katolików świeckich: żeby za cenę koncesji zachować jakąś placówkę. I to przeniósł do transformacji. To było dla ludzi młodszych i dla środowisk robotniczych drażniące, i zapłaciliśmy za to cenę z perspektywy czasu, ale równocześnie z perspektywy czasu widać, że było to być może konieczne.
Zawsze miał świadomość, że wybiera się pomiędzy mniejszym złem. Nie miał tej radości, charyzmy, pójścia na szerokie wody symbolicznie, tylko zawsze były to szerokie wody, ale z języka ustępstw. I to połączenie powodowało, że nie wygrał nawet z Tymińskim, nie wygrał z Wałęsą, choć dzisiaj widzę, że byłby lepszym prezydentem niż Wałęsa.
Był człowiekiem, który wewnętrznie był gotowy na zapłacenie ceny za wzięcie odpowiedzialności za te małe kroki. Ale sadzę, że tylko taka metoda końca komunizmu była możliwa i być może będzie jednym z tych wielkich Polaków w panteonie historii, choć kiedy to się działo, ja sama ciągłe go krytykowałam, atakowałam.
Nie był człowiekiem wzruszeń. Widać to teraz, gdy ludzie go wspominają. Nie ma tam wzruszeń, wszyscy mówią o jego odpowiedzialności, chłodnej rozwadze. Ja mówię, że był człowiekiem w sumie samotnym i nieszczęśliwym.
Kiedy poparł Bronisława Komorowskiego w wyborach na prezydenta, użył takich określeń: będzie to prezydentura otwartości i życzliwości. On cenił w ludziach ciepło, umiejętność komunikowania się, których sam nie miał. Bo jak powiedziałam, był człowiekiem, który narzucał sobie chłód wykoncypowanych wyborów".(PAP)
akw/ bno/ mhr/