Jeden z najważniejszych francuskich aktorów, twarz Nowej Fali, bokser i niestroniący od odważnych słów producent. „Był uosobieniem francuskiego kina” – pisał na łamach „Le Figaro” Jean-Luc Wachthausen. 90 lat temu, 9 kwietnia 1933 r., urodził się Jean-Paul Belmondo. „Wczuć się w kreowaną postać i robić to z przyjemnością” – mawiał.
Utalentowany, odważny i uwodzicielski – to określenia, którymi bardzo często charakteryzowano Jeana-Paula Belmondo. Patrząc na życiorys tej postaci francuskiego kina, trudno odmówić im racji. Kobiety masowo kochały się w przystojnym "brzydalu", mężczyźni mu zazdrościli i podziwiali go jednocześnie. Określano go mianem francuskiego Jamesa Deana i Humphreya Bogarta w jednym ciele. Jednak przede wszystkim popularny Bebel był sobą, Jeanem-Paulem Belmondo. Nigdy nie nauczył się angielskiego, nieszczególnie zabiegał o karierę w Hollywood, choć jednocześnie potrafił odwoływać się do wzorców w amerykańskim kinie. O Cezarach – prestiżowej francuskiej nagrodzie przyznawanej przez Akademię Sztuki i Techniki Filmowej – mówił: "Grupka branżowców rozdziela te nagrody, dusząc się we własnym sosie". "Francuskie nagrody są od lat żałosne" – ocenił w 1981 r. w wywiadzie w "La Quotidienne"
Jean-Paul Belmondo urodził się 9 kwietnia 1933 r. w podparyskiej miejscowości Neuilly-sur-Seine. Pochodził z artystycznej rodziny, ojciec był rzeźbiarzem, a matka malarką. Po ojcu miał włosko-algierskie korzenie, po matce francuskie. W szkole radził sobie dość słabo, był jednym z najgorszych uczniów w klasie. Chciał zostać sportowcem, najlepiej bokserem albo piłkarzem. W ringu zadebiutował 10 maja 1949 r. Między linami radził sobie znacznie lepiej niż w szkolnych ławach – w trzech walkach (z dziewięciu) posyłał rywali na deski już w pierwszych rundach. "W filmie boks nadał mi gniewne emploi twardziela. W życiu boks nauczył mnie zaciekle stawiać czoło przeciwnościom" – opowiadał w wywiadach.
W 1950 r. jako siedemnastolatek zapisał się do szkoły aktorskiej. Skończył paryską Conservatoire d’Arts Dramatiques, po której zaczął grać w filmach drobne role. Jego życie zmieniło się po spotkaniu z reżyserem Jeanem-Lukiem Godardem, który podobno wypatrzył młodego aktora w barze. W 1958 r. tworzą krótkometrażowy "Powrót Charlotte". Dwa lata później powstaje "Do utraty tchu" – pełnometrażowy debiut Godarda z Jean Seberg i Belmondo w rolach głównych.
Belmondo wciela się w rolę młodego gniewnego gangstera Michela, który kradzionym samochodem ucieka z Marsylii do Paryża, gdzie poznaje amerykańską studentkę Patricię. W Paryżu musi się ukrywać, gdyż po drodze zabił policjanta. Ostatecznie ginie wydany przez Patricię. Wzorowana na amerykańskim kinie noir historia staje się jednym z najważniejszych dzieł nurtu nazwanego Nową Falą. Jest to moment przełomowy zarówno dla samego Godarda, jak i dla 27 letniego aktora. Przynosi im uznanie, popularność i otwiera drzwi do kariery."Godard zamiast przestrzegać reguł gatunku, raczej krąży wokół nich, niczym improwizujący muzyk jazzowy. Powodem takich improwizacji był także fakt, że Godard nie dysponował przy kręceniu tego filmu scenariuszem. Miał tylko parę pomysłów, zarys historii, którą chciał opowiedzieć, a ta jest stosunkowo prosta" – zauważył prof. Tadeusz Lubelski w książce "Nowa Fala. O pewnej przygodzie kina francuskiego". Jest to o tyle ciekawe w kontekście Belmondo, że w późniejszych latach aktor przywiązywał dużą wagę do scenariusza i narzekał na małą liczbę dobrych tekstów we francuskim kinie.
"Pozwalam na wiele improwizacji w czasie zdjęć. Ale chcę, by scenariusz był możliwie ścisły. Myślę jak stary tradycjonalista: scenariusz jest pierwszy" – wyznał w wywiadzie dla "Le Film Francais" w 1976 r. "Aktor może wystąpić w pięciu czy sześciu filmach rocznie, jeżeli zechce. Scenarzysta nie napisze tylu scenariuszy, choćby bardzo chciał. Istnieją przecież granice wyobraźni. Kino francuskie cierpi na brak autorów: ma ich dwóch czy trzeci i wszyscy się na nich opierają" – wyjaśniał aktor.
W 1961 r. nawiązał współpracę z Pierre’em Melville’em, której owocem był wojenny film "Leon Morin. Ksiądz". Belmondo wcielił się w tytułową rolę. Po premierze tego tytułu stał się jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów we Francji. W 1965 r. ponownie grał u Godarda. Rola w "Szalonym Piotrusiu" przyniosła mu nominację do nagrody BAFTA w 1967 r.
"Wielu historyków kina uważa, iż Belmondo, wcielając się w postać Piotrusia, jest alter ego Godarda. Podobieństwa dopatrywano się w realizacji własnych, egoistycznych programów i społecznym anarchizmie. […]. Istotnego znaczenia, w kontekście tytułu filmu, nabiera imię głównego bohatera. To Marianne nadaje Fryderykowi imię Piotruś. Nie szukając daleko, wystarczy sięgnąć po tytułowego bohatera książki Jamesa Matthew Barrie +Piotruś Pan+ z 1904 r. Jej bohater chciał uciec do magicznej krainy Nibylandii, w której dzieciństwo trwa wiecznie" – recenzował Marcin Radomski w artykule "Wizualna filozofia. Doświadczenie liminalne w +Szalonym Piotrusiu+ Godarda".
W tym czasie aktor przebierał w rolach w różnych gatunkach filmowych. Odcisnął swoje piętno na włoskim kinie, grając u boku tamtejszych piękności: Sophii Loren w "Matce i córce" (1960) oraz Claudii Cardinale w "Synu marnotrawnym” (1961). Przeplatał występy komercyjne z eksperymentalnymi obrazami Nowej Fali, które często były produkcjami niskobudżetowymi, nastawionymi głównie na wydźwięk artystyczny, nie finansowy. W latach siedemdziesiątych grał m.in.. u Georges’a Lautnera w "Glinie czy łajdaku" (1979), Henriego Verneuila w "Strachu nad miastem" (1975). Niezależnie od tego, czy Belmondo wcielał się na ekranie w postać policjanta czy gangstera, zawsze potrafił pobudzić wyobraźnię widzów. W wieku 30 lat miał już na swoim koncie 25 filmów. Wydał wówczas autobiografię.
"Specjalizował się w uwodzicielskich twardzielach i przetarł szlak w historii kina" – ocenił Peter Bradshaw z "The Guardian". "Dla Godarda, w takich filmach jak +Do utraty tchu+ czy późniejszy +Szalonym Piotrusiu+, Belmondo był archetypicznym gangsterem i twardzielem, wzbogaconym o intelektualny, przemyślany i komiczny wymiar samoświadomości. Przez resztę kariery grał warianty tej roli: awanturnika, gangstera, czasem samego policjanta, często naprzeciwko swojego długoletniego sparingpartnera Alaina Delona – i często w lirycznych, humorystycznych rozrywkach. Belmondo był francuską gwiazdą do szpiku kości: nie wykazywał żadnych predyspozycji ani zainteresowania nauką języka angielskiego i robieniem kariery w Hollywood" – charakteryzował aktora Bradshaw.
Belmondo kochał ryzyko, nie uznawał dublerów. W filmie "Błazen" (1980) nie korzystał z pomocy kaskadera, nawet podczas sceny, w której helikopter wysoko przelatuje nad Wenecją z uczepionym do dolnej płozy maszyny aktorem (przy dłoniach dla bezpieczeństwa miał przymocowane małe stalowe haczyki). Zagrał w ponad 80 filmach. Prócz kina grywał w teatrze. Lubił być gwiazdą. Jako producent bardzo pilnował swoich spraw finansowych. Nie chciał sprzedawać filmów do telewizji, uważając, że nie zarobi na nich tyle, ile w kinie. "Aktor jest po to, aby go oglądano. Jeżeli nikt go nie widzi, komu jest potrzebny?" - mawiał. Jego metodą aktorską było "wczuć się w kreowaną postać i robić to z przyjemnością".
W 2016 r. Quentin Tarantino charakteryzował aktora słowami: "Przez następnych dwadzieścia lat, kiedy tylko jakiś dzieciak wieszał na ścianie plakat filmowy, był na nim Jean-Paul Belmondo. To imię oznacza witalność, charyzmę, siłę woli. To imię jest synonimem bycia cool".
W 2001 r. trafił do szpitala z wylewem. Zaczął się wówczas wycofywać z kariery aktorskiej, jak mówił – nie chciał być fruwającym dziadziem kina. Do filmu wrócił w 2009 r., występując w "Un homme et son chien" Francisa Hustera. Była to jego ostatnia rola. Został m. in. nagrodzony Złotym Lwem na Festiwalu w Wenecji i Honorową Złotą Palmą w Cannes za całokształt filmowej kariery.
Jean-Paul Belmondo zmarł w Paryżu 6 września 2021 r.
"Straciłem przyjaciela. Musiałem się powstrzymywać, by nie pójść za nim" – wyznał wówczas Alain Delon. "Był uosobieniem francuskiego kina" – podsumował aktora na łamach "Le Figaro" Jean-Luc Wachthausen (PAP).
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ skp/