17 stycznia 1945 roku wczesnym popołudniem, po pięciu latach i czterech miesiącach przerwy, pojawiła się nadana drogą radiową pierwsza depesza Polskiej Agencji Prasowej z usianej grobami powstańców Warszawy. Oto jej fragmenty:
„Wszystkie mosty na Wiśle zostały wysadzone. Trzeba było przejść pieszo przez zamarzniętą rzekę. Centrum Warszawy przedstawia obraz straszliwego zniszczenia. Nie ma prawie ani jednego domu. Sterczą tylko szkielety budowli i wnoszą się wielkie kopce gruzów. Lepiej przedstawia się dzielnica, w której zamieszkiwali Niemcy, tj. okolice Alei Szucha. Ludności cywilnej w centrum Warszawy nie widać. Pomnik Kopernika Niemcy wywieźli.
….Na ulicach Warszawy panuje ożywiony ruch wojskowy, przeciągają czołgi… Według niesprawdzonych jeszcze relacji, na Ochocie i Mokotowie znajduje się ludność cywilna”.
1 marca tego samego roku, podczas walk o Wał Pomorski, ginie korespondent wojenny agencji, Stanisław Ryszard Kowalski. Jego samochód wyleciał na minie.
Agencja nazywa się jeszcze POLPRESS, powołana została w lipcu 1944 roku w Lublinie. Pięć miesięcy po zakończeniu wojny dekretem Rady Ministrów zmienia nazwę na PAP, a jej siedzibą zostaje ocalała warszawska kamienica przy ul Foksal 11.
Mianowane przez rząd kierownictwo agencji działa zaskakująco pragmatycznie. Nie ma zresztą innego wyjścia. Korzysta niemal od samego początku z doświadczenia nielicznych ocalałych dziennikarzy przedwojennej Polskiej Agencji Telegraficznej PAT. W międzywojennym dwudziestoleciu posiadanie własnej, poważnej agencji prasowej było w przekonaniu kolejnych ówczesnych rządów jednym z nieodzownych atrybutów polskiej państwowości.
Jako student trzeciego roku historii, zostałem pod koniec 1953 roku PAP-owskim „aplegierem”. Tak nazywano wtedy w agencji czeladników dziennikarskiego fachu. Miałem dużo szczęścia. Moim mistrzem-opiekunem został jeden z najbardziej doświadczonych dziennikarzy dawne go PAT-a redaktor Zygmunt Bogucki, pełen osobistego uroku i niezwykłej cierpliwości. Był świetnym nauczycielem. Do samego wybuchu wojny pracował jako korespondent agencji na najtrudniejszej placówce - w Berlinie.
Jako student trzeciego roku historii, zostałem pod koniec 1953 roku PAP-owskim „aplegierem”. Tak nazywano wtedy w agencji czeladników dziennikarskiego fachu. Miałem dużo szczęścia. Moim mistrzem-opiekunem został jeden z najbardziej doświadczonych dziennikarzy dawne go PAT-a redaktor Zygmunt Bogucki, pełen osobistego uroku i niezwykłej cierpliwości. Był świetnym nauczycielem. Do samego wybuchu wojny pracował jako korespondent agencji na najtrudniejszej placówce - w Berlinie.
W pliku informacji Reutersa, AFP i innych agencji na temat jakiegoś wydarzenia, które kładł mi na biurku, podkreślając swemu uczniowi niebieskim ołówkiem fragmenty, które uznał za najważniejsze, była na ogół również jakaś depesza TASS-a. Specyficzny język, jakim w owych latach posługiwała się ta agencja, wprawiał nieodmiennie pana Zygmunta w wielkie zakłopotanie. Gdy natrafialiśmy w TASS-owskiej depeszy na sformułowania w rodzaju „psy łańcuchowe imperializmu” lub „KPZR – przewodnia siła narodu”, mój mistrz redakcyjny tłumaczył dyplomatycznie i nie bez zażenowania: „Panie Mirku, to taka specyfika współczesnego rosyjskiego żargonu dziennikarskiego, zupełnie nieprzetłumaczalnego na język naszej agencji”.
Ta nieodzowna w owych czasach dyplomacja pozwalała na ogół serwisowi zagranicznemu PAP zachować własny, w miarę europejski styl i rytm pracy.
Słynny pisarz i podróżnik, Lucjan Wolanowski, który zawodu dziennikarskiego uczył się w PAP, napisał o tych przedwojennych PAT-owcach, że starali się stworzyć „prawdziwą redakcję”.
„Druga grupa – wspomina Wolanowski- to byli komuniści – przeważnie z więziennym stażem, przyuczeni do dyscypliny i nie zastanawiania się nad naukami Wielkiego Brata”.
W jego wspomnieniach jako wyjątkowo tragiczna postać pozostała ówczesna szefowa oddzielnego biuletynu informacji z krajów demokracji ludowej, Leokadia Śnieżniak. Mogła mieć pod pięćdziesiątkę, ale wyglądała jak staruszka. Jej mąż, fiński komunista, został rozstrzelany na rozkaz Stalina. Mówiła z rosyjskim akcentem. Kalki z języka rosyjskiego w pisanych przez nią na podstawie TASSA-a depeszach dostarczały czytelnikom wielu niezapomnianych filologicznych przeżyć. Jak na przykład depesza o „złożeniu kwiatów u stóp biustu Lenina” (bust – po rosyjsku popiersie).
Do takich postaci Wolanowski zalicza również pierwszą faktyczną szefową PAP, żonę wicepremiera Hilarego Minca, trzeciego człowieka w państwie - Julię Minc – „jedną z najbardziej wpływowych kobiet we wczesnej PRL”.
Przyjmowała go do pracy w agencji. „Ona – wspomina Wolanowski - chyba nie miała życia prywatnego. Gdy jej mąż jechał do Moskwy, nie pojawiała się w redakcji… Siedziała w domu i płakała. A Hilary, znając obyczaje swoich rozmówców na Kremlu, miał rzekomo w ubraniu zaszytą truciznę.”
Zupełnie inna lewica, której przedstawiciele o niezwykłych życiorysach lądowali po wojnie w PAP, to była mała grupa tak zwanych Dąbrowszczaków. Spośród nich zapamiętałem panią o śladach niezwykłej urody i siwiejących bujnych lokach, Jadwigę Wełykanowicz. Szaleńczo odważna, uczestniczka wojny domowej w Hiszpanii, później walczyła z faszystami w oddziale francuskich maquis. Pokój, w którym dyktowała w zawrotnym tempie PAP-owskiej maszynistce teksty depesz tłumaczonych z francuskiego, wypełniała kłębami dymu z mocnych papierosów.
Liczniej niż dawni członkowie KPP byli w agencji tamtych lat reprezentowani eks-AK-owcy, jak Władek Dymitrowski spod Lwowa i literat-idealista z Wilna, Leon Janowicz. O Leonie koledzy z wileńskiej partyzantki opowiadali taką autentyczną anegdotę.
W czasie akcji Ostra Brama, w której AK zdobywała Wilno, otrzymał rozkaz ostrzeliwania niemieckiego posterunku na stacji towarowej. -Dajcie spokój, przecież tam są ludzie! – zareagował Leon.
„Zaraz po wojnie inteligencja wykrwawiona i wybita, a z kogoś tę agencję trzeba było zrobić. Ówczesne jej kierownictwo, działając „pod płaszczem” wpływowej szefowej, przyjmowało również takich, jak my, byłych AK-owców. Grunt, że potrafiliśmy pisać, a legitymacja PAP dawała nam jakąś osłonę” – komentował po latach ten papowski fenomen, mój dobry kolega, Tadeusz Jackowski.
Były oficer AK na Podlasiu, przyszedł do „Życia Warszawy” niemal wprost z lasu, a wkrótce potem przeniósł się do Redakcji Zagranicznej PAP. Jego pseudonim partyzancki, Lanca, świetnie oddawał ułańską fantazję i charakter Tadeusza. Okazał się znakomitym, odważnym korespondentem na Bliskim Wschodzie, a ponadto miał mocną głowę. Jego brytyjscy koledzy, zamiast łamać sobie języki na niewymawialnym polskim nazwisku Jackowski, nazwali go „Jack-whisky”.
I jako taki stał się jednym z najpopularniejszych zagranicznych korespondentów w regionie.
Redaktor Janusz Prądzyński, sekretarz Redakcji Krajowej PAP, był dla nas, młodych dziennikarzy agencyjnych, tajemniczą, legendarną postacią. Po kampanii wrześniowej przedostał się z kilkoma swoimi podkomendnymi do Francji, a stamtąd do Londynu. Wkrótce jako cichociemny został zrzucony na teren Polski. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. Zresztą podobnie jak spora grupa jego redakcyjnych kolegów, m.in. jeden z szefów Agencji, z-ca redaktora naczelnego Zbigniew Klimas oraz Zbigniew Sołuba, późniejszy redaktor naczelny „Expressu Wieczornego’.
Szef Redakcji Krajowej PAP Zenon Wilczewski stawiał pierwsze kroki w zawodzie jako redaktor gazetki podziemnej AK w Białymstoku.
Niezwykle popularni i podziwiani byli: Mirek Kowalski, jeden z redaktorów Biuletynu Specjalnego i Tomek Pieczyński, pseudonim wojenny Olgierd, z Redakcji Krajowej. Obaj zgłaszali się w Powstaniu do różnych samobójczych akcji i obaj zawsze wracali cali i zdrowi.
„Niedobre życiorysy”, jak na wczesne lata pięćdziesiąte, miało także wielu moich starszych agencyjnych kolegów. Lista mogłaby być długa. Bardzo inteligentna, władająca biegle kilkoma językami europejskimi, a przy tym niezwykle skromna Halina Raczyńska. Z tych Raczyńskich. Syn ideologa piłsudczyzny, światowiec i Europejczyk w każdym calu, Michał Kelles-Krauz. Syn działacza obozu narodowego, przedwojennego posła, senatora i ministra, zmarłego w gułagu profesora Stanisława Głąbińskiego, również Stanisław, oświęcimiak. Był m.in. korespondentem PAP w Chinach i w USA.
Gdy natrafialiśmy w TASS-owskiej depeszy na sformułowania w rodzaju „psy łańcuchowe imperializmu” lub „KPZR – przewodnia siła narodu”, mój mistrz redakcyjny tłumaczył dyplomatycznie i nie bez zażenowania: „Panie Mirku, to taka specyfika współczesnego rosyjskiego żargonu dziennikarskiego, zupełnie nieprzetłumaczalnego na język naszej agencji”.
Jedną z niezwykłych postaci, jak na agencję prasową jednego z krajów „obozu”, był pierwszy dyrektor do spraw łączności w PAP. Krępy, energiczny, o wojskowej postawie, emerytowany generał Heliodor Cepa. Przedwojenny szef łączności Wojska Polskiego. Pełnił tę funkcję również podczas kampanii wrześniowej. Po klęsce przedarł się na Zachód i objął to samo stanowisko pod dowództwem generała Sikorskiego. Następnie wrócił do kraju i jako wybitny specjalista otrzymał nominację na szefa wojsk łączności Ludowego Wojska Polskiego .
Była też w agencji spora grupa kolegów i przyjaciół, którzy mieli szczęście, ponieważ ocaleli z gehenny getta dzięki rozmaitym kryjówkom po aryjskiej stronie. Często jednak stawali się „późnymi ofiarami” holokaustu, jak dwoje niezwykle zdolnych dziennikarzy – Tatiana Długosz i Janek Czarny, którzy targnęli się na własne życie. Dramat, który przeżyli w czasie wojny, obniżył ich odporność psychiczną na codzienne dramaty zwykłego życia.
Wielu z tych ludzi Agencja straciła pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy w czasach hańby marcowej opuścili kraj.
Andrzej Czerkawski, najlepszy zwiadowca i największy kozak w batalionie, którego ze względu na jego wojskową postawę nazywaliśmy niekiedy „szwoleżerem” , trafił do PAP wprost z frontu, na którym walczył w I Armii Wojska Polskiego. Został szefem Biuletynu Wojskowego.
Agencja miała szczęście do „wielkich nazwisk” ze świata dziennikarskiego i literackiego, które przyszły do pracy w PAP.
Także duża grupa sławnych i wybitnych dziennikarzy następnego pokolenia ma za sobą PAP-owskie życiorysy.
Do tych pierwszych należał Julian Stryjkowski, który był naszym korespondentem we Włoszech i Jerzy Drewnowski, korespondent PAP na Bałkanach, autor słynnej w swoim czasie książki o radzieckim „łagrze”, zatytułowanej „Cynga”, według której nakręcono film pod tym samym tytułem.
Następcą Zygmunta Boguckiego, ostatniego korespondenta PAT w Berlinie, został słynny Marian Podkowiński, który relacjonował przebieg Procesu Norymberskiego.
Pracowali też jako PAP-owcy słynny profesor Władysław Kopaliński (jako korespondent PAP w Waszyngtonie) Jalu Kurek, Bohdan Czeszko, Antoni Marianowicz i żeglarz Leonid Teliga, który wszystkie pieniądze zarobione w agencji (był korespondentem w Rzymie) wykorzystał na budowę jachtu „Opty”. Zdążył nim opłynąć samotnie świat jako pierwszy polski żeglarz.
Dwa były powody, dla których dziennikarze i literaci z wyrobionymi już nazwiskami, jak również młodzi, wykształceni ludzie, którzy marzyli o uprawianiu zawodu reportera, tak chętnie przychodzili w PRL do pracy w Polskiej Agencji Prasowej. PAP był właściwie jedyną instytucją dziennikarską, która w owym czasie dawała szansę na „wielką dziennikarską przygodę”, na dłuższe wyjazdy zagranicę, nawet do odległych krajów Trzeciego Świata.
Drugi powód? Mieliśmy w tamtych czasach po prostu szczęście. Szczęście do mądrych szefów, „patriotów” tej instytucji. Zarówno Michał Hofman (prezes agencji w latach 60.-70.), jak Janusz Roszkowski (prezes w latach 1972-86) , czy dyrektor agencji Stanisław Bańkowski, byli to ludzie nietuzinkowi. Inteligentni i zręczni, potrafili zachować, na ile to było w ogóle możliwe, pewną niezależność od najwyższych partyjnych czynników i skutecznie bronić w razie potrzeby swoich dziennikarzy przed wywaleniem na bruk, a czasem gorszymi konsekwencjami.
Pierwszy prezes PAP mianowany po wyborach 1989 roku przez premiera Tadeusza Mazowieckiego, Ignacy Rutkiewicz, który był do tego czasu redaktorem naczelnym słynnej i zasłużonej dla walki o demokrację wrocławskiej „Odry”, potrafił sprawnie wprowadzić agencję w okres transformacji.
To, że z PAP-em jak najściślej związane są takie nazwiska, jak Ryszarda Kapuścińskiego i Wojciecha Jagielskiego, a również to, iż w PAP dojrzewały takie talenty „Polityki”, jak Krzysztof Mroziewicz i Marek Ostrowski, czy autora najlepszej książki, jaka ukazała się dotąd w Europie o Afganistanie, korespondenta PAP Indiach i w USA, Ryszarda Piekarowicza - to nie były przypadki.
Ryszard Kapuściński znalazł w 1957 roku schronienie w PAP-ie, gdy go wyrzucono z rozgromionego przez władze partyjne, niepokornego „Sztandaru Młodych” (redakcji zarzucono m.in. „nieprzeciwstawianie się mitowi AK”) .
Wkrótce po przyjściu do pracy w agencji, podczas ogólnego zebrania personelu PAP, Kapuściński zapytał ( nie bez podstępnej przekory) ówczesnego prezesa Michała Hofmana, jak to się dzieje, że nasza agencja potrafi o wiele godzin, a niekiedy o cały dzień wyprzedzić „bratnią agencje TASS”.
Wszyscy na sali, w której narożniku stało gipsowe popiersie Lenina, świetnie się bawili. Wiedzieli, że ważniejsze TASS-owskie depesze wymagały niekiedy nieprawdopodobnej ilości uzgodnień na różnych szczeblach radzieckiej partyjnej biurokracji.
Niestropiony niewygodnym pytaniem Hofman, przedwojenny lwowski prawnik i dziennikarz, znalazł dyplomatyczną odpowiedź:
„TASS jest agencją wielkiego mocarstwa, którego każde słowo ma na świecie ogromną wagę, a to wymaga często bardzo długiego namysłu. My zaś pracujemy własnym rytmem”.
Innym wybitnym autorem, który dzięki PAP-owi przeżył jedną ze swych wielkich dziennikarskich przygód, był Leopold Unger. Relacjonował z Kuby przebieg słynnego kryzysu rakietowego. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie, gdy przez dwa tygodnie w 1963 roku przekazywał mi hawańską placówkę PAP. Zachował sentyment dla Agencji.
Na tym tle PAP wypadał bardzo dobrze. Był najszybszą agencją prasową w „obozie socjalistycznym”, a depesze jego korespondentów nierzadko powtarzały agencje i dzienniki na całym świecie. Jako jedna z pierwszych agencji , a pierwsza ze wschodniej Europy, nadawał własne korespondencje z Portugalii już 25 kwietnia 1974 roku, od dnia wybuchu słynnej bezkrwawej antyfaszystowskiej Rewolucji Goździków. Miał szczęście tam się znaleźć autor tego tekstu.
Redakcja Krajowa PAP miała na ogół znacznie gorszą sytuację, ponieważ na nią skierowane były szczególnie czujne reflektory cenzury. Ale i tu udawało się niekiedy przełamywać blokadę informacji.
Stefan Bratkowski przypomniał mi w tych dniach mailem, jak przed czerwcem 1981 roku szykowano na plenum Komitetu Centralnego atak „twardogłowych” na ówczesne kierownictwo PZPR, skłonne w tym momencie rozmawiać z Solidarnością. Beton partyjny podjął te działania pod dyktando Moskwy.
„Roszkowski – przypomniał Bratkowski – uruchomił rozprowadzanie tej wiadomości po całej dostępnej sieci i poszło na całą Polskę, włącznie z korespondentami zagranicznymi. Nadał całemu tzw. ruchowi struktur poziomych przeciwko betonowi partyjnemu nieporównywalnie większy wpływ na sytuację”. Tak to prezes PAP w znacznej mierze pokrzyżował ówczesną moskiewską intrygę.
Po rozstaniu z agencją w 1986 roku, gdy Roszkowski odszedł do Telewizji, Ryszard Kapuściński napisał do niego: „PAP już nigdy nie będzie taki, jak pod Twoim kierownictwem, co głoszę wszędzie (…) Byłeś szefem idealnym zostawiając mi pełną swobodę ruchu, inicjatyw i ocen.”
Kapuściński bardzo szybko dostosował swój warsztat dziennikarski do wymogów agencyjnych. PAP dawał mu w zamian całkowicie wolną rękę w planowaniu jego afrykańskich wypraw. Dziś o czymś takim dziennikarz może tylko pomarzyć.
Innym wybitnym autorem, który dzięki PAP-owi przeżył jedną ze swych wielkich dziennikarskich przygód, był Leopold Unger. Relacjonował z Kuby przebieg słynnego kryzysu rakietowego. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie, gdy przez dwa tygodnie w 1963 roku przekazywał mi hawańską placówkę PAP. Zachował sentyment dla Agencji.
W październiku 1962 roku świat stanął na krawędzi wojny atomowej, gdy Chruszczow rozmieścił na wyspie rakiety z głowicami atomowymi. Przez kilka decydujących dni katastrofa nuklearna wydawała się niemal nieunikniona. Do Redakcji Zagranicznej PAP dzwonił codziennie już o 6 rano ówczesny premier Józef Cyrankiewicz. Chciał dowiedzieć się co mamy na ten temat z zachodnich agencji i – oczywiście - od Ungera. Można się było zorientować, że z Moskwy te informacje do Warszawy nie docierały nawet najbardziej poufnymi kanałami.
Takich sytuacji, gdy ważne informacje ze świata, które nigdy nie ujrzały światła dziennego w żadnym kraju bloku socjalistycznego, pojawiały się dzięki PAP tylko w polskich mediach, było o wiele więcej. Nawet jeśli często trzeba było czytać między wierszami. A to Polacy potrafili.
Już od samego początku wielkich przemian na wschodzie Europy Polska Agencja Prasowa była w stanie wystawić ekipę dziennikarzy świetnie przygotowanych do obsługi tych historycznych wydarzeń. Pierwszym w powojennej historii zagranicznym dziennikarzem akredytowanym w Wilnie, Rydze i Tallinie, które właśnie znów stawały się dla Moskwy zagranicą, została Alina Kurkus. Jeden z najlepszych znawców problematyki wschodniej wśród polskich dziennikarzy, Arkadiusz Prusinowski, pojechał wkrótce jako korespondent PAP na Ukrainę. Znakomici „sowietolodzy”, Sławomir Popowski i Jerzy Malczyk, nie tylko relacjonowali wydarzenia, ale potrafili trafnie interpretować kierunek przemian w ZSRR i „byłym ZSRR”. Malczyk robi to do dziś.
Pod koniec imperium, już po raz ostatni z PAP-owską legitymacją jako rodzajem przepustki do jego odległych rejonów, trudno dostępnych dla zagraniczny dziennikarzy, zbierał materiały do swej słynnej książki Ryszard Kapuściński.