Jeremi Przybora jest dżentelmenem w każdym centymetrze swojego jestestwa. On się i pięknie ubierał, i pięknie się wysławiał, pięknie mówił: wszystko było pełne gracji, elegancji, którą wyniósł z domu – mówi PAP Maria Wilczek-Krupa, autorka biografii Przybory „Żuan Don”. 4 marca mija 20. rocznica jego śmierci.
PAP: Zacznę od tego, od czego pani sama zaczęła swoją książkę: jak to się stało, że osoba z „krakówka" zajęła się „warszawką"?
Maria Wilczek-Krupa: Zajęłam się „warszawką" przez Jeremiego Przyborę, a nie Jeremim Przyborą przez warszawkę. Jest to postać, o której zawsze chciałam napisać książkę i mam wrażenie, że ta poezja, ta piosenka, towarzyszy mi od najwcześniejszego dzieciństwa. W mojej rodzinie lubiło się zabawę słowem, rodzice mówili w domu Przyborą, tak jak Przybora mówił w domu Boyem. I gdzieś chodziło za mną, żeby napisać o nim książkę biograficzną, przyjrzeć się jego życiu.
Ale żeby przyjrzeć się życiu Przybory, nie da się nie przyjrzeć Warszawie. Stąd ta Warszawa musiała wejść w moje wnętrze, psychikę, w moją głowę. A ponieważ wszyscy mnie ostrzegali, że „krakówek" i „warszawka" nie zrozumieją się nigdy, to oczywiście jakiś strach był. „Warszawka" miała mnie zjeść, a okazało się, że nie tylko mnie nie zjadła, ale wręcz przeciwnie, przyjęła z otwartymi ramionami i sercem.
PAP: Jakie to było „mówienie Przyborą" w pani domu?
M.W.-K.: Jak byłam mała, to myślałam, że Osculati (Portugalczyk z piosenki - przyp. PAP) to rodzaj przekleństwa. Było to wyrażenie przez mojego tatę emocji, niewątpliwie. Może z taką myślą, że gdy dziecko jest w pobliżu, nie wolno prawdziwie przeklinać. Myślałam też, że w lesie rosną „lwyby". Nawet z jedną z dziennikarek zastanawiałyśmy się, jak mogłyby wyglądać takie „lwyby". Dużo było tych słów, np. „kurzypielec". Moja mama mówiła: "uczesz się, bo wyglądasz jak kurzypielec". Myślałam, że ten kurzypielec to jest taki rozczochraniec, a tu się okazało, że to poezja Przybory. Było mnóstwo słów, które po prostu funkcjonowały w naszym języku. Mama nadal nazywa nas różnymi przezwiskami i ma skłonność do zabawy słowem. A ja to przejęłam. Potem, jak już wiedziałam, że za tym wszystkim stoi Przybora, zaczęłam tej twórczości słuchać, jego piosenek, ale nie tylko - Przybora to przecież nie tylko kabareciarz! Zaczęłam czytać także prozę i wtedy stał się dla mnie autorem numer jeden. Bardzo chciałam przyjrzeć mu się z bliska.
PAP: Pozostańmy przy elegancji języka. Czy zgodzi się pani ze zdaniem, że nie ma teraz takich tekściarzy jak Młynarski, Osiecka, Przybora? Na czym ten czar polega? Co nas urzeka w języku Przybory i innych największych?
M.W.-K.: Myślę, że polega to na jakiejś głębi. Wymieniła pani trzy nazwiska, które reprezentują różny rodzaj poezji. Inaczej pisze Agnieszka Osiecka – bardzo wnikliwie, ale też symbolicznie. To jest poezja „do szpiku kości". Ona dociera do najgłębszych zakamarków serca. Inaczej pisze Przybora, który bawi się słowem, jest mistrzem związków frazeologicznych, "wygibasów" słownych, których w ogóle nikt by nie wymyślił. Miał nieprawdopodobną inwencję twórczą i był przede wszystkim lirykiem, poza tym, że pisał „śmiechotwórczo". Z kolei Młynarski to w moim rozumieniu znakomite poetyckie dziennikarstwo. To jest obserwator, mistrz satyry bieżącej, mistrz rymu, mistrz puenty – to są wszystko dziennikarskie relacje z życia. Tylko napisane cudownym, poetyckim językiem.
Całą trójkę łączy oczytanie i znajomość literatury, to po pierwsze. Znają dzieła do Morsztyna i dalej... I się nimi zachwycają. Jest też głębia przemyśleń. To nie jest pisanie o niczym i nie chodzi o to, żeby stworzyć rym i napisać cokolwiek, ale o to, żeby coś przekazać i opisać: konkretny pogląd, zjawisko, uczucie. A trzecia rzecz, to po prostu talent. On istnieje – mamy do czegoś predyspozycje albo nie. Do tej trójki, którą Pani wymieniła, ja bym jeszcze dołączyła Jacka Cygana - autora fantastycznych tekstów piosenkowych.
U Jeremiego Przybory bardzo istotny jest rym, który stanowi o strukturze jego poezji. Autor stosuje rozmaite zabiegi po to, żeby ten rym odpowiednio zadziałał. Na przykład Mickiewiczowską przerzutnię albo Morsztynowski szyk przestawny, zaczerpnięty z poezji dworskiej.
U Jeremiego Przybory bardzo istotny jest rym, który stanowi o strukturze jego poezji. Autor stosuje rozmaite zabiegi po to, żeby ten rym odpowiednio zadziałał. Na przykład Mickiewiczowską przerzutnię albo Morsztynowski szyk przestawny, zaczerpnięty z poezji dworskiej.
PAP: W książce cytowała Pani Barańczaka, który mówił: „jego piosenki uratowały mnie od depresji i zniechęcenia". Nawet Barańczak w twórczości Przybory znalazł coś dla siebie.
M.W.-K.: Tak!
PAP.: Cytuje Pani też liczne anegdoty o Przyborze, jak choćby ta, jak wypowiedzieć się, żeby nie przeklinać nad talerzem burego, podłego żurku... Obok talentu trzeba mieć chyba także wrodzoną elegancję i takt?
M.W.-K.: Na pewno. Jeremi Przybora jest dżentelmenem w każdym centymetrze swojego jestestwa. On się i pięknie ubierał – co wcale nie oznacza, że się ubierał bogato – chodzi o estetykę. Pięknie się wysławiał, pięknie mówił: wszystko było pełne gracji, elegancji, którą wyniósł z domu. To był dom przedwojenny, hrabiowski. I tego hrabiego się w nim czuje.
PAP: W tym momencie nie można wspomnieć o kobietach w jego życiu. Na czym polegał ten urok Żuana Dona?
M.W.-K.: W przaśnej rzeczywistości PRL promowało się równie przaśny styl życia. Wszystko było szare, dobijające, łopatologiczne. I oto nagle pojawia się człowiek z zupełnie innej epoki. Jest szarmancki, inteligentny, zabawia rozmową, prawi komplementy. Jest czarujący sam z siebie, nie w sposób wymuszony czy wystudiowany. Wszyscy jesteśmy ludźmi i doskonale potrafimy wyczuć fałsz. Pod skórą czujemy, że ktoś jest miły, bo tak trzeba albo jest mu to do czegoś potrzebne. A on to miał w sobie i czuło się, że to jest prawdziwe. I dlatego wokół niego był wianuszek ludzi, nie tylko kobiet. Uwielbiali go także mężczyźni, chcieli być w jego otoczeniu. To był po prostu piękny człowiek. A przy okazji bywało, że dochodziło do pewnej chemii między paniami a Przyborą, i to jest chyba zwykła ludzka sprawa. Każdy ma ciemniejszą stronę swojego „Ja".
Tak myślę, że z każdym z bohaterów, którymi się zajmowałam, miałam taki orzech do zgryzienia. W wypadku Wojciecha Kilara był to alkohol, którego nadużywał, zanim został abstynentem. Przy Henryku Mikołaju Góreckim musiałam zmierzyć się z jego trudną osobowością i skłonnością do wpadania w furię - to było przeciwieństwo Przybory, który z kolei miał słabość do pań i małżeńskich zdrad. Jeszcze w czasach, gdy był młody, inaczej się na to patrzyło. W połowie wieku ludzie w różny sposób odreagowywali koszmar wojenny i jakoś to przechodziło. Dziś bardziej nas to oburza.
PAP: A pani, pisząc o Przyborze, też chyba ulega takiemu poetyckiemu klimatowi... Wynotowałam sobie zdanie: „wręczył jej małą paczuszkę ze szczelnie zapakowaną miłością".
M.W.-K.: Bohater zwykle ma wpływ na osobę, która o nim pisze. Przystępując do pracy założyłam, że nie mogę pisać o Przyborze zwyczajnie. Szukałam sformułowań, które mogłyby spodobać się także jemu. Dlatego to wielki komplement i bardzo za niego dziękuję.
Maria Wilczek-Krupa – teoretyk muzyki w Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, historyk, publicystka. Autorka biografii "Kilar. Geniusz o dwóch twarzach", "Górecki. Geniusz i upór" oraz "Żuan Don" - o Jeremim Przyborze.(PAP)
Rozmawiała: Dorota Kieras
Autorka: Dorota Kieras
dki/ wj/