Polskie Radio w pierwszych dniach wojny przeciętnemu Polakowi kojarzy się ze słowami Józefa Małgorzewskiego: „a więc wojna”. „Czułem się tak źle wtedy, tak podle, miałem pełne usta jakby popiół w ustach” – opowiadał po latach Zbigniew Świętochowski. To on pełnił dyżur w radiu, gdy wybuchła wojna.
1 września o 6.30 Zbigniew Świętochowski miał rozpocząć audycję na antenie Warszawy I. Niestety otrzymał telefon od dowództwa OPL Warszawy. Puścił nagrany wcześniej przez Kazimierza Tyllę sygnał alarmowy: "Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy, dla miasta Warszawy". "Halo, tu Warszawa i wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. Dziś o godzinie 5.40 oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji. Bombardowano szereg miast. Za chwilę usłyszą państwo komunikat specjalny" - mówił Świętochowski i odtworzył nagrany (już 29 sierpnia) na czarną płytę komunikat, przeczytany przez Józefa Małgorzewskiego. "A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa". "To taki moment był, że ja czułem się tak źle wtedy, tak podle, miałem pełne usta jakby popiół w ustach" - opowiadał po latach radiowiec.
W jednej z audycji Polskiego Radia Jeremi Przybora wspominał, że w nocy z 31 sierpnia na 1 września pełnił dyżur spikerski z inspektorem audycji w Radiu na Zielnej, poetą Juliuszem Krzyżewskim. "Po przekroczeniu północy oddychaliśmy z coraz wielką ulgą w miarę tego, jak godziny upływały, i jakoś na szczęście nic się nie działo, ale właśnie w momencie, kiedy skończyłem mój dyżur, było to około 4-5 rano i wychodziłem z gmachu Radia, rozległy się syreny i przyjaciel mój, wspomniany właśnie Juliusz Krzyżewski, wychylił się z balkonu gmachu rozgłośni i zawołał: zaczęło się!".
W jednej z audycji Polskiego Radia Jeremi Przybora wspominał, że w nocy z 31 sierpnia na 1 września pełnił dyżur spikerski z inspektorem audycji w Radiu na Zielnej, poetą Juliuszem Krzyżewskim. "Po przekroczeniu północy oddychaliśmy z coraz wielką ulgą w miarę tego, jak godziny upływały, i jakoś na szczęście nic się nie działo, ale właśnie w momencie, kiedy skończyłem mój dyżur, było to około 4-5 rano i wychodziłem z gmachu Radia, rozległy się syreny i przyjaciel mój, wspomniany właśnie Juliusz Krzyżewski, wychylił się z balkonu gmachu rozgłośni i zawołał: zaczęło się!". To Krzyżewski 1 września 1939 odczytał orędzie do narodu prezydenta Ignacego Mościckiego. "Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii" - brzmiał początek przemówienia.
Joannę Poraską wojna zastała we Francji. Spikerka natychmiast wróciła do Polski. "A więc 39. przyjechałam do Warszawy w nocy i o godzinie 6 rano, 1 września, mówił na fali Warszawy II Świętochowski. A mnie wezwano, ponieważ to mnie chcieli powierzyć zawiadomienie świata, że już spadły pierwsze bomby. I przerażona przyleciałam na wpół do ósmej do radia i zapowiadałam na żądanie dyrektora naczelnego. On zresztą już 4 września opuścił stolicę razem z naszym dowództwem i rządem. Pytano, czy chcę z nimi jechać, bo jestem bardzo potrzebna, bo znam tyle języków i mogę oddać ogromne usługi, powiedziałam: +nie dziękuję, ja nie po to przyjechałam z ukochanej Francji, żeby w tej chwili uciekać. Nigdy w życiu!+" - wspominała.
Szefem propagandy sztabu Naczelnego Wodza został ppłk Roman Umiastowski, to właśnie jemu podlegało Polskie Radio, które zostało zmilitaryzowane. "Nie znalazł żadnej instrukcji regulującej zakres działania szefa propagandy. Schemat organizacyjny istniał tylko w formie niezatwierdzonego, luźnego projektu" - pisał Jan Nowak-Jeziorański w "Zeszytach Historycznych" w 1983 r. w artykule "Sprawa ppłk. Romana Umiastowskiego". Podlegający mu oficerowie pracowali w nasłuchu radiostacji zagranicznych, zbierali informacje i utrzymywali łączność z innymi resortami. "Brakowało również jakichkolwiek przepisów regulujących stosunek między szefem propagandy a Polskim Radiem. I na tym odcinku nie podjęto żadnych przygotowań. Nie istniały radiostacje zastępcze na wypadek zbombardowania studiów i nadajników w pierwszych dniach wojny" - zanotował Nowak-Jeziorański w "Zeszytach Historycznych" w 1983 r.
Siedziba Polskiego Radia mieściła się wówczas przy ulicy Zielnej. Rano 1 września zebrał się tam zarząd: dyrektor Konrad Libicki, dyrektor programowy Piotr Górecki i jego zastępcy Halina Sosnowska i Zenon Kosidowski. Kiedy wojna wybuchła, dyrekcja kazała przesłać sobie wszystkie schematy, instrukcje i notatki, które mogłyby ułatwić wrogowi uruchomienie aparatury.
Maria Stpiczyńska w jednej z audycji Polskiego Radia wspominała po latach czasy wojenne w rozgłośni. "My, spikerzy, zrobiliśmy też nasze zebranie i zostałam wybrana jako szef spikerów wojennych PR. Ustaliłam dyżury w ten sposób, żeby dyżury odbywały się parami. Kobieta i mężczyzna, dlatego, że nigdy nie było wiadomo, czy ewentualnie może wpaść jakiś odłamek pocisku i jedno może być ranione, to musi być drugie. Ciągle też mówiło się o gazach trujących. Tak, że jak spikerowaliśmy i na pierwszym piętrze, a potem w podziemiach, to przy nas stała jedna maska gazowa. Więc zawsze liczyliśmy nawzajem na siebie, że jedno ocali się z maską gazową, a drugie, no trudno, zostanie pogrzebane razem z ruinami PR" - opowiadała.
Mówiła też, że kiedyś podczas jednego z takich dyżurów, który pełniła z Joanną Poraską w studiu w suterenie, nagle poczuły bardzo nieprzyjemną woń. "Wtedy Joanna wcisnęła mi maskę i powiedziała +nałóż tę maskę na siebie, bo ty masz dziecko, syna+. No i zaczęło się szamotanie, która nałoży maskę, a która nie nałoży. Skończyło się tym, że żadna nie założyła, a okazało się, że przestrzelili okna z podwórza i wpadały jakieś spalinowe gazy od samochodu. W każdym razie wykazałyśmy i hart ducha, i dużą dżentelmeńskość jedna wobec drugiej" - wspominała.
Na najwyższym piętrze Zielnej był nasłuch, gdzie według relacji Stpiczyńskiej siedzieli ci, którzy znali świetnie język i stenografowali. "Każdy z nich siedział osobno w klatce drucianej, żeby się ochraniać przed odłamkami, które mogły wpaść przez okno. Te nasłuchy w języku niemieckim były od razu przynoszone do nas na dół i były opracowywane przez Józefa Winiewicza, wiceministra spraw zagranicznych, i Edmunda Osmańczyka, którzy od razu mieli audycję i Niemcom odpowiadali po niemiecku".
Starzyński przychodził do rozgłośni osobiście, przeważnie w mundurze, i wygłaszał swoje odezwy z niezwykłym zaangażowaniem. W jednym z wywiadów udzielonych PAP dyrektor Archiwum Polskiego Radia Elżbieta Berus-Tomaszewska powiedziała, że w rozgłośni Associated Press w Budapeszcie dziennikarze, którzy słuchali przemówień Starzyńskiego od 8 września, zupełnie nie rozumiejąc treści, postanowili je tłumaczyć, ponieważ zafascynował ich sposób, w jaki prezydent przemawiał. I po przetłumaczeniu doszli do wniosku, że powinien on dostać Nagrodę Pulitzera za najlepsze reportaże wojenne.
We wrześniu 1939 roku na Zielną przychodziły najważniejsze osoby, które nie wyjechały z kraju. Rozgłośnia była miejscem, w którym spotykał się cały establishment II Rzeczypospolitej. Stpiczyńska opowiadała, że prezydent Warszawy Stefan Starzyński, który wygłaszał odezwy, pewnego razu zachrypł tak strasznie, że nie mógł zupełnie mówić i musieli ratować go koglem-moglem. Odtąd Starzyński zawsze jadł go przed mówieniem. "Informacje dotyczące linii frontu przekazywał mjr Wacław Lipiński. Mówił dość optymistycznie, bo mówił, że czołgi niemieckie są tego rodzaju, że nasze kule przedziurawiają pancerze; czy to było na pociechę, ale to była niedobra robota".
Starzyński przychodził do rozgłośni osobiście, przeważnie w mundurze, i wygłaszał swoje odezwy z niezwykłym zaangażowaniem. W jednym z wywiadów udzielonych PAP dyrektor Archiwum Polskiego Radia Elżbieta Berus-Tomaszewska powiedziała, że w rozgłośni Associated Press w Budapeszcie dziennikarze, którzy słuchali przemówień Starzyńskiego od 8 września, zupełnie nie rozumiejąc treści, postanowili je tłumaczyć, ponieważ zafascynował ich sposób, w jaki prezydent przemawiał. I po przetłumaczeniu doszli do wniosku, że powinien on dostać Nagrodę Pulitzera za najlepsze reportaże wojenne. Mimo że znamy treść niektórych jego przemówień, bo zostały spisane, to sposób, w jaki Starzyński je wygłaszał, był niezwykły.
"Historia ta pokazuje też rolę radia, które nigdy wcześniej w takich warunkach nie pracowało. W okresie oblężenia Rozgłośnia Polskiego Radia w Warszawie nagrywała przemówienia. Starzyński przez sposób mówienia potrafił nawiązać więź z mieszkańcami. Tak naprawdę zarządzał miastem przez radio, co było ewenementem. Kiedy poprosił, aby zgłosiło się 600 ochotników do kopania rowów przeciwczołgowych, dosłownie kiedy skończył mówić, w wyznaczonym miejscu zbiórki zaczęli się gromadzić ludzie. To pokazuje, że to, co mówili przedstawiciele naszego establishmentu, było bardzo istotne i bardzo się z tym liczono" - wyjaśniała Berus-Tomaszewska.
W nocy z 6 na 7 września na antenie Warszawy I, kilka minut po północy, spiker Zbigniew Świętochowski przeczytał: "Rząd Polski opuścił Warszawę". Warszawa I zamilkła. Tej samej nocy dyrektor Libicki wydał rozkaz unieruchomienia aparatury radiostacji nadawczych w Raszynie i na Forcie Mokotowskim, aby uniemożliwić ich wykorzystanie przez wroga. Chciał on mimo zakazu Umiastowskiego wysadzić w powietrze anteny Raszyna obejmujące swym zasięgiem cały kraj i odbierane na aparatach detektorowych. "Gdy Umiastowski powrócił na Zielną o 6-tej rano, Raszyn był już zniszczony, a Libicki opuścił stolicę" - pisał Nowak-Jeziorański w "Zeszytach Historycznych" w 1983 roku.
Około 2 w nocy z Warszawy do Brześcia wyjechał naczelny wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły. W stolicy pozostał jeszcze szef sztabu generalnego Wacław Stachiewicz. W tym czasie w redakcji Warszawy II dyżur pełniła Lucyna Niedziałkówna. Zdaniem historyka Macieja Józefa Kwiatkowskiego nie wiedziała, co dzieje się w stolicy. Do studia przyszedł Roman Umiastowski. Kazał jej włączyć mikrofon i wezwał mężczyzn zdolnych do walki do opuszczenia miasta i udania się na Wschód, gdzie zostaną zmobilizowani. Jak pisze Kwiatkowski, Niedziałkówna, "z rosnącym niepokojem wysłuchuje apelu, którego treść i forma budzi w niej taki opór, że waha się, czy nie wyłączyć mikrofonu". Z kolei Stpiczyńska będzie po latach wspominała, że wydawało jej się "zupełnie niewiarygodne, żeby pozwalano takiemu komuś mówić tak okropne rzeczy jak Umiastowski, który wzywał nie tylko mężczyzn do opuszczenia stolicy, ale wzywał straż pożarną, policję do opuszczenia stanowisk i wyjeżdżania na zachód, na wschód". "Korzystając z tego, że nie było nikogo przy telefonie specjalnym, który nas łączył ze sztabem generalnym, wzięłam za słuchawkę [...] zameldował się po drugiej stronie szef sztabu gen. Stachiewicz, którego znałam, i spytałam go się, +czy to za jego wiedzą płk Umiastowski szerzy panikę i każe mężczyznom wszystkim wychodzić z Warszawy+. On powiedział, że jemu jest to absolutnie niewiadome i żeby kazać Umiastowskiemu, jak przyjdzie, natychmiast do niego zatelefonować. Rzeczywiście po kilkunastu minutach zjawił się Umiastowski i ja go już do studia nie wpuściłam, kazałam mu zatelefonować do Stachiewicza" - opowiadała. "On tylko, słyszałam, że mówił: +rozkaz, tak jest generale, rozkaz+". "Wyszedł i nigdy go więcej nie widziałam. Do dziś dla mnie to jest postać tajemnicza i nie wiadomo, skąd się wziął Umiastowski i z jakiego ramienia mówił, nawołując do ucieczki, szerząc panikę" - zwracała uwagę w audycji na antenie Polskiego Radia wiele lat po wojnie.
Komunikat Umiastowskiego spotęgował panikę wywołaną opuszczeniem Warszawy przez rząd. Wielu cywilów spodziewając się oddania miasta Niemcom bez walki, postanowiło uciekać, co tylko potęgowało zamęt przy głównych drogach ewakuacyjnych. Warszawiacy, którzy pozostali w swych domach, drżeli o swój los. Skutkiem całego zamieszania było odwołanie Umiastowskiego ze sprawowanej funkcji (zastąpił go Wacław Lipiński). Umiastowski od sierpnia 1940 r. przebywał w Rothesay - oficerskim obozie izolacyjnym i dyscyplinarnym dla żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii. Znalazł się tam, bo po opublikowaniu pochwały na cześć Józefa Piłsudskiego trafił na listę groźnych przeciwników politycznych gen. Władysława Sikorskiego. To w protokole sporządzonym przez ppor. Waltera 12 listopada 1941 w kancelarii "Stacji Zbornej Oficerów" na wyspie Rothesay Jan Nowak-Jeziorański znalazł odpowiedź na pytanie, co kierowało Umiatowskim w nocy 7 września 1939 roku.
Jak zeznawał Umiastowski, w pierwszych dniach wojny pojawił się problem "dywersji i samorzutnej ewakuacji ludności z terenów pogranicznych". Dalej wyjaśniał, że "na widok płonących wsi ludność pograniczna ładowała dobytek, kobiety i dzieci na wozy i odchodziła na wschód, pozostawiając w domu mężczyzn dla pilnowania gospodarstw". Dodał, że wstrzymanie tego bezładnego odwrotu ludności stało się jedną z zasadniczych kwestii dla możności naszego działania. W tym kierunku też szły wysiłki całego aparatu wojskowego i państwowego. "Mówiłem na ten temat co dzień przez radio, które było jedynym środkiem szybkiej łączności w czasie wojny, do ludności, aby powstrzymać ją od ewakuacji, do czego zachęcała ją radiowa kontrpropaganda niemiecka". "Wobec cofania się naszych armii dochodziło tu zagadnienie usuwania z opuszczanych terenów wszystkiego, co przedstawiało dla nas wartość, a więc przede wszystkim ludzi do dalszej wojny. Na lewym brzegu Wisły mamy 60 proc. Polaków. Przenoszenie się wojny na wschód na tereny nie nasze sprawiało, że najcenniejszy element dla wojny polskiej, tj. Polacy, przechodzili pod okupację nieprzyjaciela". "W dniu 5-go (września) N.W. zapytał mnie, jak idzie moja praca w radio. Wspomniałem wówczas o tym, że jest nadal źle z powstrzymaniem bezładnej ewakuacji, bo kobiety jadą, a mężczyźni zostają. Ale tysiące ludzi chcących się bić zdążają wszelkimi drogami, z wojskiem, przed i za nim, na wschód, a zwłaszcza do Warszawy". N.W. wiedział o tym i odrzekł: +to muszą teraz iść za Wisłę, a nawet znacznie dalej na wschód. To trzeba powiedzieć+. Te słowa N.W. były dla mnie dyrektywą dla rozwinięcia działalności w tym kierunku" - tłumaczył swoją decyzję Umiastowski.
Warto wspomnieć, że gdy Niemcy zlikwidowali rozgłośnię, jej pracownicy przeszli do działalności w konspiracji. Ich bogate doświadczenie zawodowe nie poszło na marne, stali się cennym nabytkiem dla Armii Krajowej.
Wracając do rozgłośni na Zielnej. 5 września zarządzenie wewnętrzne naczelnej dyrekcji Polskiego Radia nakazywało też ewakuację w kierunku Lublina. Szefostwo i niektórzy pracownicy wyjechali, inni, tak jak Tadeusz Byrski (później znany reżyser teatralny, dyrektor wielu scen), Jeremi Przybora i kierownik muzyczny Edmund Rudnicki (który oświadczył: "a gówno, nigdzie nie jadę"), zostali w Warszawie. To właśnie on został wybrany i mianowany przez Starzyńskiego nowym dyrektorem Polskiego Radia. Pozostali w Warszawie inżynier E. Kolanowski i radiomechanik Głodkowski uruchomili 7 września o godz. 8 rano Radiostację Warszawa II. W archiwum Polskiego Radia zachował się maszynopis ze wspomnieniami Kolanowskiego z lipca 1946 roku. Powiedział on, że 8 września, kiedy od strony Ochoty i Woli rozpoczął się atak wojsk niemieckich na Warszawę, obsługujący radiostację dostali rozkaz od Rudnickiego, aby wrócić do rozgłośni, na Zielną. Pierwsza myśl Kolanowskiego była, aby zniszczyć radiostację na forcie mokotowskim, by nie przejęli jej Niemcy. Postanowił jednak, po konsultacji z Rudnickim, zostawić ją "na chodzie". Według relacji inżyniera radiostacja działała bez nadzoru przez ponad dwie doby. "Jesteśmy pewni, że czynna radiostacja odstrasza Niemców od zajęcia fortu, utwierdzając ich w przekonaniu obecności załogi wojskowej". Inżynier Kolanowski wraz z inż. Kowalskim za zgodą ppłk. Lipińskiego i dyrektora Rudnickiego wrócili do fortu w asyście oddziału wojskowego, fort znajdował się teraz na odcinku frontu. Później z pomocą asystenta Zakładu Radiotechniki Politechniki Warszawskiej, inżyniera Ryżki, uruchomili na terenie zakładu nadajnik, przestrajając go na fale stacji na forcie; kiedy stacja na forcie była uszkodzona, jej funkcję przejmowała stacja na politechnice.
Mimo decyzji o ewakuacji polskiego rządu ze stolicy, 5 września 1939 r., Polskie Radio działało aż do kapitulacji Warszawy - 28 września. Pracownicy rozgłośni wykazali się niesamowitą odwagą, by dostarczyć rodakom jak najwięcej informacji o postępach walk. Nie bez powodu jedną z pierwszych decyzji niemieckiego okupanta było przejęcie rozgłośni i konfiskata odbiorników.
Po kapitulacji Warszawy Polacy nie mogli swobodnie nadawać audycji radiowych. Jak tłumaczył PAP w jednym z wywiadów Karol Nawrocki, zarówno ukrywany na jesieni 1939 r., jak i konstruowany później sprzęt wielokrotnie był wykorzystywany – mimo grożących konsekwencji – do nawiązywania łączności z wolnym światem.
30 września władze niemieckie przejęły rozgłośnię i zakazały Polakom słuchania radia. Następnie 20 października okupant wydał zarządzenie o konfiskacie odbiorników radiowych. Zdaniem prezesa IPN dr. Karola Nawrockiego Niemcy obawiali się, że Polacy będą słuchać audycji nadawanych przez aliantów. Takowe pomiędzy 1939 a 1944 r. transmitowali m.in. Brytyjczycy, Francuzi i Amerykanie, a także Sowieci. Warto wspomnieć, że gdy Niemcy zlikwidowali rozgłośnię, jej pracownicy przeszli do działalności w konspiracji. Ich bogate doświadczenie zawodowe nie poszło na marne, stali się cennym nabytkiem dla Armii Krajowej.
Po kapitulacji Warszawy Polacy nie mogli swobodnie nadawać audycji radiowych. Jak tłumaczył PAP w jednym z wywiadów Karol Nawrocki, "zarówno ukrywany na jesieni 1939 r., jak i konstruowany później sprzęt wielokrotnie był wykorzystywany – mimo grożących konsekwencji – do nawiązywania łączności z wolnym światem. W czasie okupacji oddziały Armii Krajowej wyprodukowały m.in. 130 nadajników krótkofalowych, telegraficznych dalekiego zasięgu, dwie radiostacje telefoniczno-telegraficzne dużej mocy, 50 radiostacji wzorowanych na zrzutowych angielskich, 700 odbiorników różnych typów radiostacji fonicznych, 50 radiostacji ultrakrótkofalowych fonicznych bliskiego zasięgu, a także agregaty i akumulatory".
Podczas Powstania Warszawskiego uruchomiona została Stacja Nadawcza Armii Krajowej „Błyskawica”, która nadawała swoje audycje bezpośrednio z linii frontu. Niemcy robili wszystko, aby ją zwalczyć, ponieważ zasięgiem obejmowała nie tylko całą Europę, ale znaczną część globu. Jej sygnał docierał nawet do Stanów Zjednoczonych. Stacja musiała kilkakrotnie zmieniać miejsce swego nadawania. Pomimo tego funkcjonowała przez cały okres powstania. Ostatnia audycja została wyemitowana 4 października, 2 dni po podpisaniu kapitulacji. Niemałą rolę odegrała też radiostacja powstańcza „Burza”, która nadawała z gmachu Poczty Głównej.
Przedstawione tutaj wspomnienia to tylko niewielki wycinek historii pracowników Polskiego Radia z września 1939 roku. (PAP)
Autor: Olga Łozińska
oloz/ skp/