„Gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale” – wspominał. Dokładnie 100 lat temu 3 sierpnia 1924 roku zmarł Joseph Conrad, a właściwie Józef Teodor Konrad Korzeniowski, autor między innymi „Jądra Ciemności”, „Lorda Jima”, „Nostromo, „Smugi cienia”, „Tajnego agenta” i „W oczach Zachodu”.
Zanim napisał „Lorda Jima” i wiele innych powieści, przemierzył cały świat na parowcach i żaglowcach – realizując dziecięce marzenia. Niewiele jest osób, które miały tak burzliwe życie. Jako kilkulatek przeżył zesłanie w głąb Rosji, a później śmierć rodziców. Jako 22-latek miał próbę samobójczą. Gdy nieco później pierwszy raz lądował w Anglii, prawie nie znał tego języka. A jednak stał się kapitanem angielskiej marynarki i jednym z największych angielskich pisarzy w historii.
Dzieci rodzą się, by umierać
Gdy przychodzi na świat 3 grudnia 1857 r. w Berdyczowie ojciec wita go wierszem pod znaczącym tytułem:
„Synowi urodzonemu w 85. roku niewoli moskiewskiej”. „Dziecię-synu, śpij bez trwogi/Luli, luli… Świat ten ciemny/ Tyś bezdomny i bezziemny (…) Dziecię-synu, powiedz sobie: żeś bez ziemi, bez miłości/bez ojczyzny, bez ludzkości/ póki Polska-Matka w grobie”.
Apollon Korzeniowski, ojciec Józefa to niezwykła postać, poeta, pisarz, autor dramatów, dziennikarz. A także działacz konspiracyjny związany z obozem czerwonych. Mama Ewa z Bobrowskich, też ma silne patriotyczne przekonania. Jest siostrą Stefana Bobrowskiego – działacza czerwonych, a później przywódcy powstania styczniowego.
Józef napisze po latach, że pierwsze co pamięta to spotkanie z ojcem … w więzieniu. „W dziedzińcu tejże Cytadeli – charakterystycznie [dla] narodu naszego – zaczynają się moje dziecięce wspomnienia”. Był rok 1861. Józef ma 4 lata. Od kilku miesięcy z mamą mieszka w Warszawie. Dołączają do Apollona, który wcześniej ruszył do stolicy Królestwa, „zwerbowany do Warszawy przez ruchowców” i w czasie wielkich manifestacji odgrywa ważna rolę.
Józek chłonie atmosferę domu. Prosi mamę o uszycie czarnego stroju, który noszą kobiety na znak żałoby narodowej. I jak pisze matka co dzień pyta: „Kiedy do Tatusia pojedziemy?”. Apollon zostaje skazany na zesłanie do miasta Perm, u wrót Syberii. Mały Józef ciężko znosi podróż, dostaje wysokiej gorączki. Rodzice proszą o wstrzymanie podróży. „Dzieci na to się rodzą, aby umierać” – odpowiada urzędnik. Choroba dosięga też Ewę. Dzięki znajomościom udaje się doprowadzić nie tylko do czasowego zatrzymania po drodze, ale też do zmiany miejsca zsyłki na Wołogdę, miasta o bardziej umiarkowanym klimacie.
Tam dowiadują się o wybuchu powstania. W walkach ginie starszy brat Apollona, siostra i młodszy brat zostają zesłani, a ojciec umiera. W pojedynku ginie brat Ewy - Stefan. Już po upadku zrywu carskie władze pozwalają im przenieść się do Czernihowa na Ukrainie. Dni Ewy są już policzone – choruje na gruźlicę. Józef zostaje półsierotą, gdy ma 7 lat. Apollon pogrąża się w rozpaczy. „Konradek naturalnie zaniedbany” – pisze i dodaje, że „biedny dzieciak (...) patrzy na smutku mojego zgrzybiałość i kto wie, czy ten widok młodziutkie jego serce zmarszczkami, a budzącą się duszę szronem nie pokrywa”.
Po zakończeniu kary zsyłki, Apollo dostaje pozwolenie, by wyjechać z imperium rosyjskiego. Jedzie najpierw do Lwowa, a później do Krakowa. Tam umiera w 1869 r. Pod jego domem zbierają się – jak pisze prasa „niezmierne tłumy”, by oddać cześć „zasłużonemu synowi Polski”. Mając 11 lat Józef został sierotą. Zajęła się nim jednak rodzina – babcia mieszkała z nim w Krakowie, brat matki Tadeusz Bobrowski, utrzymywał go finansowo. Do końca życia wuj będzie „aniołem stróżem” Józefa.
Niewiele wiemy o tym, jakim dzieckiem a później młodzieńcem był Józef.
W listach bliskich możemy tylko przeczytać o niedookreślonych dolegliwościach, migrenach i nerwowych atakach. „Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym nie był chłopcem lubiącym czytać – wspominał pisarz - Przypuszczam, że byłbym zwariował w jakiś dziecinny, niepoważny sposób”. To czytanie zapewne wyzwoliło w nim pęd do przygody. Czytał m.in. o wyprawach na Arktykę i do Afryki, pochłaniał książki przygodowe. Postanowił, że zostanie marynarzem. Przekonywanie rodziny trwało długo. „We wrześniu przybywszy do Krakowa i Lwowa dla wyprawienia Cię do marynarki, jak tego przez lat dwa nieustannie się domagałeś” – pisał Bobrowski! Józef zaopatrzony w pieniądze i listy polecające od wuja wyjechał do Marsylii.
Handel bronią, próba samobójcza i nowy dom
Miał 17 lat, gdy ruszył na spotkanie przygody. Nie wszystko się układało. Zaginęły gdzieś jego bagaże, a pieniądze, które dał wuj rozeszły się zbyt prędko. Szybko jednak udało mu się zaciągnąć. Najpierw pływał statkiem handlowym, później był stewardem na żaglowcu „Saint Antoine”. Pływał na Martynikę, Karaiby i do Ameryki Południowej.
Cały czas był jednak obywatelem rosyjskim. Gdy skończył 20 lat, odmówiono mu przedłużenia paszportu, a to oznaczało, że nie może już pływać dla francuskiej floty. To kolejny niezwykle dramatyczny moment w historii przyszłego pisarza. Wuj zachęcał, do jeszcze dalszych podróży, „można [by] było coś w Japonii znaleźć – może zostać admirałem w Japonii? Wszak raz puściwszy się na karierę kosmopolityczną, a taką jest Twoja w marynarce, wszystko jedno gdzie być”. Korzeniowski próbując zdobyć pieniądze brał udział w przemycie broni, później pojechał do kasyna do Monte Carlo. W rezultacie stracił wszystko.
Kiedy mówię, piszę lub myślę po angielsku, to słowo »Dom« zawsze oznacza dla mnie gościnne brzegi Wielkiej Brytanii” – pisał po latach po angielsku do polskiego przyjaciela. Na ziemi, która stała się jego domem staje po raz pierwszy 10 czerwca 1878 r.
Pod koniec lutego Tadeusz Bobrowski otrzymał krótką depeszę. „Conrad ranny, proszę przysłać pieniądze – przyjechać”. Oficjalnie Korzeniowski został ranny w pojedynku. W rzeczywistości sam strzelił sobie w serce. Wuj, po przybyciu na miejsce, namawiał go do powrotu do Krakowa, Korzeniowski odmówił. Ostatecznie ustalili, że zaciągnie się do statków pływających pod banderą angielską, „w której tych wszystkich formalności we Francji wymaganych nie mają”.
Ledwie doszedł do siebie zaciągnął się na brytyjską barkę. Niewiele później po raz pierwszy stanął na ziemi angielskiej.
Choć niespokojna dusza jeszcze wielokrotnie rzuci go na różne krańce świata, tu wreszcie znajdzie swój dom! „Kiedy mówię, piszę lub myślę po angielsku, to słowo »Dom« zawsze oznacza dla mnie gościnne brzegi Wielkiej Brytanii” – pisał po latach po angielsku do polskiego przyjaciela. Na ziemi, która stała się jego domem staje po raz pierwszy 10 czerwca 1878 r.
Na razie jednak nie znał nawet zbyt dobrze angielskiego. Musiał jednak zacząć radzić sobie sam. Wuj co prawda co rusz się łamał i pomagał siostrzeńcowi, na razie jednak pisał zdecydowanie. „Narobiłeś długów – postrzeliłeś się rozmyślnie. (...) Zaprawdę przebrałeś już miarę głupstwa dozwolonego w Twym wieku! (...) Znajdź sobie zajęcie i zarobek, bo gdybyś mi napisał, że masz zostać W[ielkim] Admirałem Floty Angielskiej, nie dostałbyś na to centyma”. Dodatkowych pieniędzy, bo cały czas Józef otrzymuje od wuja roczną rentę!
Polski szlachcic, angielska smoła
„Morze. Potrzebny odpowiedzialny młodzieniec do podróży na dwóch wspaniałych statkach do Australii, a inny do Indii” – czyta Józef ogłoszenie w „The Times”. Wkrótce okrętuje się na „Duke of Sutherland” wielkim parowcu płynącym przez Przylądek Dobrej Nadziei do Australii. Warunki są kiepskie. Ma dostawać szylinga tygodniowo, plus wyżywienie, ale sytuacja Józefa nie lepsza.
Po powrocie zdaje egzamin na drugiego oficera, fałszując referencję, z których wynikało, że służył na morzu 4 lata. W rzeczywistości pływa ledwie 3. Jako trzeci oficer płynie do Australii, a rok później zaciąga się jako „drugi” na barkę „Palestine”. W czasie podróży do Bangkoku dochodzi do zapłonu węgla i eksplozji. Korzeniowski wychodzi bez szwanku i przez Singapur wraca do Anglii.
Przełomowy okazuje się dla niego rok 1886 r. wówczas to dostaje obywatelstwo brytyjskie i zdaje egzamin kapitański. „Pan pochodzi z Polski” – pytał go egzaminujący. „Tak, panie kapitanie, tam się urodziłem. – Zdaje mi się, że niewielu z pana rodaków u nas służy. (...) Jesteście narodem lądowym, prawda? – Odrzekłem, że tak – i to nawet wybitnie”.
Józef staje się – jak to sam ujmuje – „polskim szlachcicem maczanym w angielskiej smole” (smoła to slangowe określenie marynarza). W 1888 r. otrzymuje nominacje kapitańską na barce „Otago”, na której pływa między Australią i Azją. Do Londynu wraca w 1889 r. Nie może długo znaleźć pracy, żyje z oszczędności i udziałów w firmie importującej srebro z Niemiec. I zaczyna pisać! Rozpoczyna pracę nad swoją pierwszą powieścią „Szaleństwo Almayera”.
Było to w 1868 roku, miałem wtedy lat około dziewięciu; patrząc na ówczesną mapę Afryki, dotknąłem palcem białej przestrzeni, stanowiącej wówczas niezbadaną tajemnicę tego lądu, i rzekłem do siebie z niewzruszoną pewnością i zdumiewającym zuchwalstwem (...): Kiedy dorosnę, pojadę tam”.
O pisaniu myśli już od dłuższego czasu. Były kapitan Korzeniowskiego ze statku „Vidar” wspominał, że „ilekroć schodził do kajuty, by porozmawiać ze swym pierwszym oficerem, ten akurat coś pisał”.
To był bez wątpienia jeden z najbardziej awanturniczych elementów biografii pisarza. Holenderski konsul oskarżając Anglików o przemyt broni i handel niewolnikami, pisał że „ten transport odbywa się obecnie niemal wyłącznie za pośrednictwem SS »Vidar«, pływającego pod flagą brytyjską”.
Konrad był pierwszym oficerem statku. Do jego zadań należało między innymi ładowanie i rozładowanie towarów i pasażerów. Na ile był zaangażowany w procedery nie wiadomo. „Jeszcze nawet w 1888 broń dostarczana była do wybrzeży wyspy [Borneo] – wiem to z własnego doświadczenia” – pisał, ale o niewolnikach nie wspomniał ani razu.
Afryka, szaleństwa, sława
W 1890 r. jedzie do Polski, by odwiedzić wuja. W lutym 3 dni spędził w Warszawie, dwa dni w Lublinie, a później pojechał na Ukrainę. „Ujrzałem znów słońce zachodzące na równinach, jak je widywałem podróżując w dzieciństwie. Zachodziło czyste i czerwone, zanurzając się w śniegi, widzialne jak na dłoni, rzekłbyś, zachodzące na morzu” – pisał. U wuja spędza dwa miesiące. Do Polski przyjedzie jeszcze tylko dwa razy.
Wraca jak na skrzydłach. Otrzymuje propozycję objęcia statku w Kongu. Podpisuje kontakt na trzy lata i rusza na Czarny Ląd. To spełnienie – jak pisał później – dziecięcych fascynacji. „Było to w 1868 roku, miałem wtedy lat około dziewięciu; patrząc na ówczesną mapę Afryki, dotknąłem palcem białej przestrzeni, stanowiącej wówczas niezbadaną tajemnicę tego lądu, i rzekłem do siebie z niewzruszoną pewnością i zdumiewającym zuchwalstwem (...): Kiedy dorosnę, pojadę tam”.
Wszystko tutaj wydaje mi się antypatyczne. I ludzie, i rzeczy; ale szczególnie ludzie (...) Dyrektor jest zwykłym handlarzem kości słoniowej, pełnym niskich instynktów; uważa siebie za handlowca, a w istocie jest czymś w rodzaju afrykańskiego sklepikarza
Nie wie, że rusza nie tylko, by spełnić dziecinne marzenia, ale też by dotrzeć do „jądra ciemności”. Tak nazwie powieść o swoich przeżyciach w Wolnym Państwie Kongo.
Rusza w nieznane. Ma być kapitanem parowca w „ekipie odkrywczej”. „Ta perspektywa bardzo mi odpowiada, nie jestem jednak niczego pewien, gdyż wszystko ma być trzymane w tajemnicy”. Rzeczywistość okazuje się brutalna. „Zdecydowanie żałuję, że tu przyjechałem. Nawet gorzko żałuję (...). Wszystko tutaj wydaje mi się antypatyczne. I ludzie, i rzeczy; ale szczególnie ludzie (...) Dyrektor jest zwykłym handlarzem kości słoniowej, pełnym niskich instynktów; uważa siebie za handlowca, a w istocie jest czymś w rodzaju afrykańskiego sklepikarza” – pisze w liście. Do tego Konrada trapiły dyzenteria i depresja. Rzuca robotę i w styczniu jest już w Londynie.
Pływa jeszcze przez 3 lata. Ostatni raz schodzi z pokładu statku 17 stycznia 1894 r. – 20 lat po przybyciu do Anglii. Ma 36 lat. To chwile dla Konrada przełomowe. Miesiąc później umiera jego wuj i dobroczyńca Tadeusz Bobrowski. „Wydaje mi się, że wszystko we mnie umarło. Czuję się, jak gdyby zabrał ze sobą moją duszę” – pisze zrozpaczony bratanek. Ukończone w kwietniu „Szaleństwa” dedykuje właśnie jemu. Rok później książka pojawia się w księgarniach – sygnowana przez Josepha Conrada.
Tak podpisuje swoje książki. Do końca życia swoim imieniem i nazwiskiem. W 1896 r. ku zaskoczeniu znajomych i rodziny żeni się z Jessie George, sekretarką z londyńskiego City. Będzie z nią do końca życia. Ma z nią dwóch synów.
Do końca życia pozostaje pisarzem. Pisze o miejscach, do których wcześniej pływał, czerpie inspirację z przeżyć z przeszłości. Ma krytyczne podejście do kolonializmu, leczy by nie zrazić brytyjskich czytelników zajmuj się obszarami poza władaniem Imperium Brytyjskiego m.in. Malajami.
Ciekawe, że wybitny angielski pisarz nigdy nie pozbył się silnego słowiańskiego akcentu. „Nie mógł wymówić dwóch słów po angielsku bez zdradzania, że nie jest to jego ojczysty język” – pisał jego znajomy.
Jego proza niemal od razu zyskuje uznanie krytyków, za to nie cieszy się popularnością. „Jeśli [Conrad] będzie dalej tak pisał może mu się zdarzyć, że będzie miał nielicznych czytelników w swoim pokoleniu, ale wielu w kolejnym” – pisał amerykański krytyk po wydaniu „Lorda Jima”. Myli się o tyle, że Conrad zyskuje popularność już za życia. Wydana w 1914 r. „Gra losu” – staje się bestsellerem.
W 1924 r. premier brytyjskiego rządu w imieniu króla Jerzego V ofiaruje mu tytuł szlachecki, ale pisarz odmawia. Korzeniowski umiera w sierpniu tego roku na zawał serca. Miał 76 lat.
Autor: Łukasz Starowieyski
Źródło: Muzeum Historii Polski